Dawnych rejwów czar
i
Marcelo Zammenhoff, sonax 2, lata 90.
Opowieści

Dawnych rejwów czar

Iza Smelczyńska
Czyta się 11 minut

Wystawa 140 uderzeń na minutę w Muzeum nad Wisłą prezentuje związki pomiędzy kulturą rave’u a sztuką współczesną w Polsce w latach 90. Z Mateuszem Kazulą – współautorem instalacji Manieczki Dance Mission oraz didżejem badającym historię kultury klubowej rozmawia Iza Smelczyńska.

Iza Smelczyńska: Jak transformacja ustrojowa początku lat 90. wpłynęła na muzykę klubową? Czy nastroje społeczne u progu kapitalizmu odbijały się w imprezach rave’owych: w mocnym, prostym beacie, oślepiającym świetle stroboskopu, transie?

Mateusz Kazula: „Drugie lato miłości” w Wielkiej Brytanii, czyli lata 1988–1989, to początki kultury rave’u oraz eksplozja popularności acid house’u. W pewnym sensie była to odpowiedź na twarde rządy Margaret Thatcher oraz wszelkie niepokoje lat 80. Mimo ogólnoświatowej gospodarczej prosperity, szybkiego rozwoju technologicznego czy wysokiej konsumpcji kokainy świat wciąż był podzielony na dwa wrogie imperia. Upadek muru berlińskiego był bardzo euforycznym momentem nie tylko dla Niemców, ale i całej Europy. Berlin, ze względu na swoją specyficzną atmosferę i historię, szybko stał się jednym z pionierskich ośrodków rozwoju sceny klubowej oraz muzyki elektronicznej. Imprezy techno pozwalały w inny, bardziej abstrakcyjny sposób celebrować poczucie „wspólnotowości”, jednocześnie były też formą ucieczki od dawnych konserwatywnych norm. Polska, szczególnie w dużych miastach, wciąż jednak była głęboko zanurzona w kulturze rockowej, łączącej środowiska opozycyjne i studenckie. Na festiwalu w Jarocinie gwizdano na syntezatory, a kultowa Trójka nigdy naprawdę nie doceniała takich zespołów, jak New Order. Stąd w latach 90. powstało wiele stereotypowych określeń – na muzykę elektroniczną mówiono „rąbanka”, a jej słuchaczy nazywano „dyskomułami”. Oczywiście na drugim biegunie byli tacy twórcy, jak Klaus Schulze czy Jean-Michel Jarre, ale w latach 80. „elektronika”, która docierała do Polski, to głównie synthpop w stylu Modern Talking, odbierany jako zepsuty, zachodni, koniunkturalny pop. Trochę inaczej sytuacja wyglądała na wsi, tam „prosta elektronika” łatwiej trafiała pod strzechy i rozwijała się sieć peryferyjnych dyskotek, które zamieniały się w klubowe kombajny – jak legendarny Ekwador w Manieczkach.

Jacek Sienkiewicz, pionier techno w Polsce, którego prace też są prezentowane na wystawie, grał w latach 90. w tempie 140 uderzeń na minutę (BMP). Czy wraz z cywilizacyjnym i technologicznym przyspieszeniem techno również przyspieszyło?

Raczej nie, może nawet trochę zwolniło, co jest reakcją na renesans popularności techno jako jednego z gatunków muzyki elektronicznej. Dzisiaj tempo często oscyluje w granicach 130 BMP, oczywiście dochodzi też do 140 BMP, ale jest to wciąż przyswajalny przedział dla szerszej publiki, która dzisiaj słucha techno w domu, w klubach czy na festiwalach. Zamiast akceleracji mamy bardziej popularyzację. Na pewno przyspieszył proces powstawania nowych utworów, kolektywów, wytwórni, scena niesłychanie szybko rozrasta się wszerz. Nawet jeśli niektórzy wieszczą przegrzanie się rynku i pęknięcie bańki spekulacyjnej związanej z biznesem klubowym, to trzeba pamiętać, że myślimy głównie o Europie czy Ameryce Północnej. Na swoją klubową rewolucję wciąż czekają rynki dalekowschodnie czy południowe.

Ile w dzisiejszych rejwach jest rejwów w starym znaczeniu tego słowa? Jak się imprezowało kiedyś, a jak teraz?

Każde kolejne pokolenie twierdzi, że „kiedyś to były imprezy…”, tym samym krytykując kondycję dzisiejszej sceny klubowej. W szerszej perspektywie widać, że mamy coraz więcej wyboru, ale coraz mniej wolności. Pierwsze rejwy były nielegalne, dzisiaj ich rolę przejęły festiwale, które coraz częściej odchodzą od pierwotnego modelu. Kiedyś festiwale były platformą spotkań na równym poziomie – muzyka, błoto, kurz oznaczały wspólne doświadczenie. Dziś na wydarzenia oferuje się karnety VIP, specjalne loże, a sam teren festiwalowy jest marketingowym jarmarkiem dla wielkich koncernów. Na plus zmieniła się organizacja i troska o bezpieczeństwo. Pod uwagę są brane kwestie równouprawnienia oraz rozsądna polityka narkotykowa. Kiedyś festiwale były bardziej jak ucieczka z domu czy wagary, dziś raczej przypominają „bezpieczne place zabaw”.

Informacja

Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

CUKT (Centralny Urząd Kultury Technicznej), Antyelekcja-Technodemonstracja, 1996 r.
CUKT (Centralny Urząd Kultury Technicznej), Antyelekcja-Technodemonstracja, 1996 r.

Imprezom prawie zawsze towarzyszą alkohol, narkotyki, kult ciała, seksu i przyjemności. Jakie były ulubione przyjemności raverów?

Ludzie od wieków potrzebowali odurzania się i pobudzania swoich zmysłów dla osiągnięcia spokoju czy przyjemności. Rock’n’roll był mocno podlany alkoholem, a jego ulubionym narkotykiem stały się heroina czy kokaina, rzadziej amfetamina. Ulubioną używką raverów było zaś ecstasy, o zgoła innym działaniu niż te wymienione wcześniej. To ono wywoływało „budujące” poczucie „wspólnoty”, doświadczane w sposób cielesny w tańcu. Napięcie seksualne też występowało, ale wydaje mi się, że tworzyło się w mniej agresywny czy opresyjny sposób niż w trakcie koncertów rockowych – nie było podziału na gwiazdy i groupies. Dzisiaj sceny klubowe coraz częściej podejmują temat seksizmu w branży didżejskiej, otwarcie mówi się o granicach, które należy zachować podczas flirtu na imprezie, czy wręcz jak reagować na napastowanie lub jak się przed nim bronić. Choć jest jeszcze sporo do zrobienia, to świadomość wciąż rośnie.

Wystawa w Muzeum Sztuki Nowoczesnej przyciąga tłumy 20-latków, którzy przychodzą zobaczyć, jak ich rówieśnicy bawili się w latach 90. Techno czy ogólnie muzyka elektroniczna to tylko domena 20-latków?

W pewnym sensie kultura klubowa jest kulturą młodych – jeśli weźmiemy pod uwagę na przykład aspekty fizjologiczne. Mam na myśli odporność organizmu – 20-latek o wiele łatwiej zniesie brak snu i zmęczenie niż 40-latek. Nie chciałbym, aby brzmiało to jak ageizm, ale z własnego doświadczenia wiem, że miałem o wiele więcej entuzjazmu do zarywania nocy 10 lat temu niż teraz, mając 29 lat. Z tym wiążą się też pewne zmiany i konflikty pokoleniowe, bo starsi didżeje będą obstawać przy sprzęcie analogowym, podczas gdy młodzi nie mają nic przeciwko cyfrowej ewolucji. Zwykle jest tak, że okres klubowo-imprezowy to czas studiów. Często wydłuża się o jeszcze kilka sezonów, a potem chwile przeżyte w klubach występują pod idiomatycznym hasłem „za moich czasów”. Nie zmienia to faktu, że bardzo dobrze widzieć na imprezach ludzi w bardziej „zaawansowanym” wieku, którzy zachowali w sobie wciąż dużo entuzjazmu do clubbingu i nie czują się niekomfortowo pośród młodszych.

W subkulturze lat 90. często manifestowały się lęki czasów cywilizacyjnego przyspieszenia, niepewności jutra, strachu przed bezradnością wobec władzy. Młodzi zamiast dyskusji o komunizmie i postkomunizmie woleli klubową ekspresję muzyki techno i tańca. Obecna sytuacja polityczna też nie może pochwalić się pewnym gruntem, czuć pewną analogię do dawnych nastrojów. Czy taka „ucieczka” w rave’y mogłaby się powtórzyć?

Trudno powiedzieć, bo dzisiaj mamy o wiele więcej kanałów obiegu informacji. Można uciekać na wiele innych sposobów, a więc „techno” może być tylko jedną z furtek. Jakiś czas temu znajomy powiedział, że udział w niedawnych manifestacjach w Polsce dał mu takie uczucie podekscytowania, jakie kiedyś czuł, chodząc na pierwsze imprezy. Być może scena klubowa będzie w szerszy sposób zrzeszać ludzi i kształtować poglądy. To, co prywatne, jest też polityczne, przecież początki kultury disco w USA to poszukiwanie własnego azylu przez czarnoskórych, homoseksualistów, osoby o alternatywnych zachowaniach, poglądach czy wrażliwości. Kluby były dla nich rewersem ulicy, bezpiecznym zapleczem, świetnie o tym opowiada film Paris Is Burning, który portretuje zjawisko nowojorskich ballroomów i vogueingu, a więc swego rodzaju przebieranych imprez tanecznych połączonych z konkursem elegancji i rywalizacją między poszczególnymi składami. To bardzo ciekawy, choć wciąż mało znany fragment historii współczesnej popkultury.

Undergroundową, oddolną inicjatywę, jaką były rejwy i techno, wepchnięto w mury muzeum, stawiając jej niejako pomnik. Czy taka instytucjonalizacja była tej subkulturze potrzebna? Czy przez takie oficjalne działania nie zatracamy jej sensu, naiwności? Patrząc na wystawę krytycznym okiem, można pomyśleć, że artyści i kuratorzy przywłaszczali sobie czyjąś kulturę na własny użytek.

Dzisiaj, w apogeum ery informacji, wszystko poddawane jest nieustannej refleksji, więc nic dziwnego, że Muzeum Sztuki Nowoczesnej zainteresowało się „manieczkami”. Raczej nie jest to stawianie pomnika, lecz poszerzanie pola kulturowej analizy. Sam czasem mam wątpliwości, czy należy tyle dyskutować o imprezach, z drugiej strony – to bardzo ważna rzecz w życiu wielu osób, choć przecież uważana niby za hedonizm i zbytek. Cieszy mnie, że w dyskusjach coraz więcej mówi się o roli kobiet czy korzeniach sceny rave’u opartej na hasłach „Peace, Love, Unity, Respect”. Z drugiej strony, jako osoba, która zaczęła chodzić do klubów w połowie lat 2000, czuję pewną nostalgię za okresem, gdy to wszystko było bardziej undergroundowe, tajemnicze, mniej przemysłowe, a didżej nie był rodzajem żywej szafy grającej, towarzyszącej otwarciom sklepów czy salonów fryzjerskich. Dzisiejsza sytuacja umożliwia oczywiście ekspresję twórczą czy pracę zarobkową większej liczbie osób, ale też dostarcza takiego nawału informacji i nowej muzyki, że trudno się czasem w tym odnaleźć.

            Jeśli chodzi o wspomniane przez ciebie „przywłaszczenie”, to w przypadku naszej – Gregora Różańskiego i mojej – pracy być może ktoś nam zarzuci pewien rodzaj zawłaszczania czy przejmowania pewnej estetyki dla swoich celów, po angielsku nazywa się to cultural appropriation. Jednak nam chodziło bardziej o zmianę perspektywy, o wycieczkę z centrum do peryferii, by złamać stereotypy i wydobyć spomiędzy tego nowe jakości. Wybraliśmy się stuningowanym Golfem do Ekwadoru i choć wyposażyliśmy się w kamerę i rejestratory dźwięku, to nie chcieliśmy ostentacyjnie manifestować swojej ciekawości. Raczej sami mieliśmy kompleksy, że wkraczamy do tego legendarnego miejsca jako totalne żółtodzioby, niczym dzieci z pierwszej klasy.

Gregor Różański, Mateusz Kazula, "Manieczki Dance Mission", 2017 r. / Fot. Kuba Mozolewski
Gregor Różański, Mateusz Kazula, „Manieczki Dance Mission”, 2017 r. / Fot. Kuba Mozolewski

Czy mieliście wrażenie, że czas w Manieczkach się zatrzymał?

Magia Ekwadoru zadziałała na nas od razu. Dzisiaj imprezy odbywają się tam raz w miesiącu, może dlatego ludzie starają się, aby wszystko idealnie „zagrało”. Nad samym ranem, po wyjściu z imprezy, zorientowaliśmy się, że wciąż stoimy na parkingu pod Ekwadorem i rozmawiamy z ludźmi o tym „jak wspaniałym miejscem są Manieczki i że na pewno tutaj wrócimy”. Rzecz, która od razu rzuciła się nam w oczy, to mniejszy stopień eksploatacji smartfonów – mało kto nagrywał i robił zdjęcia komórką (oczywiście poza nami). Być może zadziałał na nas ten „oldschoolowy feeling”. Poza tym panuje tam naprawdę przyjazna atmosfera. Zdaję sobie sprawę, że stereotypowe spojrzenie na tego typu miejsce i jego nagła pochwała trochę kłóci się z postępowymi rzeczami, o których mówiłem wyżej, ale w Manieczkach naprawdę nie odczułem agresji, wyobcowania czy jakiejś presji. Być może to wrażenie wiąże się z tym, że Ekwador jest pewną świętością dla ludzi związanych z tym klubem i w tej przestrzeni obowiązuje inny kodeks. A może po tylu latach wszystko straciło na intensywności i po prostu jest spokojniej? W każdym razie ta podróż była naprawdę ciekawym doświadczeniem i wróciliśmy stamtąd bardziej zrelaksowani niż z wielu innych festiwali czy miejskich imprez.

Jak w latach 90. wyglądał świat imprez w mieście, a jak na wsiach i w małych miasteczkach?

Przede wszystkim dyskoteki na peryferiach były rozrzucone w promieniu wielu kilometrów i trzeba było korzystać głównie z prywatnych środków transportu. Stąd tuningowane samochody, które jednocześnie stanowiły pewien symbol pomysłowości i były wyznacznikiem statusu właściciela. Imprezy przenosiły się z parkietów na parkingi, gdzie kontynuowano zabawę pośród dudniących tub basowych z bagażnika. Stąd nasz projekt właściwie zaczął się od poszukiwań odpowiedniego auta. Po pewnym czasie udało nam się znaleźć doskonały egzemplarz, w który włożyliśmy sporo pracy, dokupując dodatkowe akcesoria. Nasz żółty Volkswagen Golf jest wyposażony w podnoszone do góry drzwi, tzw. lambo doorsy (nazwa pochodzi od drzwi stosowanych w samochodach Lamborghini), przyciemniane szyby, dymione lampy, sportowy tłumik, sportową kierownicę, dywaniki udające blachę ryflowaną, pokrowce znalezione na Allegro czy obowiązkową tubę basową. U wielu fanów motoryzacji wywołuje uśmiech politowania, niesmak połączony ze wspomnieniami wczesnego polskiego, chałupniczego i nieporadnego tuningu. Inni odnoszą się do niego jak do czegoś swojskiego i niezwykłego zarazem – wehikułu czasu. Nazwaliśmy go „Wixwagen” i mamy nadzieję, że pawilon Muzeum Sztuki Nowoczesnej nad Wisłą jest tylko pierwszym z jego wielu przystanków.

Wystawę „140 uderzeń na minutę” można zobaczyć do 27 sierpnia w Muzeum nad Wisłą. 

Czytaj również:

Portret rumuński we wnętrzu
Przemyślenia

Portret rumuński we wnętrzu

Jakub Popielecki

Posadź rodzinę przy stole, uderz w stół, a odezwą się nie nożyce, tylko wzajemne pretensje. Oto naczelny temat „Sieranevady”, która mogłaby nazywać się – za Viscontim – „Portret rodzinny we wnętrzu”, nosi jednak dziwny, jakby z błędem napisany tytuł. Reżyser Cristi Puiu przyznał, że wymyślił to słowo w akcie buntu wobec praktyk dystrybutorów, którzy przemianowują filmy wraz ze zmianą szerokości geograficznej. Mamy zatem enigmę jak najbardziej zamierzoną; tytuł mający budzić konfuzję, jak Gombowiczowskie „Ferdydurke”. Paradoks polega jednak na tym, że owa „Sieranevada” brzmi równie nieczytelnie niemal wszędzie, od Bukaresztu po Nowy Jork. Na gruncie wspólnej konsternacji ma zatem miejsce prawdziwe (nie)porozumienie ponad podziałami.

„Sieranevada” z podobnych sprzeczności bierze swoją siłę. Członkowie familii, jaką posadził przy stole i przed kamerą Puiu, są zarazem dalecy sobie i bliscy, spokrewnieni ze sobą i pokłóceni, śmieszni i smutni. A z perspektywy Polski – znajomi, choć obcy. Rumuńskie filmy przez lata były wyrzutem sumienia naszych reżyserów, regularnie zawstydzanych przez relatywnie mikroskopijną kinematografię panoszącą się na festiwalowych salonach. Dziś polskie kino jest na fali wznoszącej, ale Rumuni wciąż kręcą świetne filmy. Co więcej: filmy, które w zasadzie mogłyby powstać tutaj i opowiadać o nas. Poniekąd zresztą opowiadają.

Czytaj dalej