Anna Malicka-Zamorska: Artystów się zapomina
i
zdjęcie: archiwum Anny Zamorskiej
Opowieści

Anna Malicka-Zamorska: Artystów się zapomina

Jan Pelczar
Czyta się 10 minut

Jan Pelczar: Czy Polacy myślą, że artyści są ważni?

Anna Malicka-Zamorska: Jest bardzo mało takich ludzi.

Dlaczego?

To efekt wieloletniej propagandy negatywnej. Artyści to nieroby, wariaci, pijacy, narkomani. Jesteśmy postrzegani jako osoby „inne”. Mało inteligentne, za to zarozumiałe.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

„Kultury się do garnka nie włoży” – pod takim hasłem protestowano przed remontowaniem jednego z centrów kultury w małej miejscowości pod Wrocławiem.

O Boże. Ale może niepotrzebnie się przejmuję? Mnóstwo ludzi, których poznałam, zaczęło się, po naszym spotkaniu i rozmowie, interesować sztuką. Robotnicy w fabryce porcelany, w której organizowałam plenery ceramiczne, najpierw patrzyli na nas jak na dziwaków, a po pewnym czasie poznawali już, kto mógł zrobić daną pracę.

Łatwiej jest w dużych miastach? Które mają muzea i atrakcje turystyczne?

Niekoniecznie. Nawet warszawska Zachęta, wbrew nazwie, nie spełnia takiej roli. Jest tam mnóstwo dobrych wystaw, ale to miejsce elitarne. To bunkier, do którego trzeba wejść. Zwykły człowiek tam nie wejdzie, bo nie czuje potrzeby. Lepsza jest formuła, którą ma np. wrocławskie BWA – galerie z wielkimi witrynami, do których można zajrzeć prosto z ulicy. Nie trzeba się nigdzie specjalnie wybierać. Można zawsze spojrzeć przez okno.

 

zdjęcie: archiwum Anny Zamorskiej
zdjęcie: archiwum Anny Zamorskiej
zdjęcie: archiwum Anny Zamorskiej
zdjęcie: archiwum Anny Zamorskiej

Największa z tych witryn zostanie, ale znajdująca się za nią galeria Awangarda z zabytkowego pałacu będzie przeniesiona na dworzec. Z powodu remontu. Nie wiadomo, czy wróci do pałacu. Dyskusja trwa, chociaż w kampanii przed wyborami samorządowymi ten temat nie zaistniał, w ogóle niewielu kandydatów mówiło cokolwiek o kulturze. Najczęściej słyszałem narrację w stylu: „Najpierw wyleczmy zęby, zbudujmy żłobki, a potem będzie czas na przyjemności”.

To straszne, że sztukę klasyfikuje się w kategorii „czasu wolnego”. Nie ma pozytywnego przekazu. Programy kulturalne w telewizji mówią o kinie, książkach, muzyce, teatrze, ale o sztukach wizualnych najmniej. Artystów szybko się zapomina.

Sztuka jest w Polsce elitarna?

Też nie. Elita nie kupuje sztuki. Moje dzieła kupują entuzjaści, nawet płacąc na raty. Bogaci wolą nowy telewizor, luksusowy samochód, markową torebkę, modne buty. Nie interesują się sztuką zupełnie. Mam kilku bogatych znajomych, ale nie przyjdzie im do głowy, żeby kupić moją pracę. Jeśli mają je w domach, to otrzymane w formie prezentu lub pożyczone.

zdjęcie: archiwum Anny Zamorskiej
zdjęcie: archiwum Anny Zamorskiej
zdjęcie: archiwum Anny Zamorskiej
zdjęcie: archiwum Anny Zamorskiej
zdjęcie: archiwum Anny Zamorskiej
zdjęcie: archiwum Anny Zamorskiej

Może zatem lepiej jest za granicą?

Moje prace dobrze sprzedawały się w Niemczech, Szwecji, Australii. W Stanach nie. Z Amerykanami miałam zawsze dyskusje. „– Dlaczego nie możemy w Europie zaakceptować waszej sztuki wizualnej, ceramiki i rzeźby? Z radością akceptujemy przecież muzykę, literaturę i film, a sztuka nie ma formy”. „– Jak to nie ma formy?” „– No nie ma klasycznej formy”. „– Ale co to jest klasyczna forma? „– Kolumna, kula, to, co było w greckiej architekturze”. Jeden z nich mówi: „Anna, jak my możemy robić takie rzeczy, jak my się wychowaliśmy na Myszce Miki i Kaczorze Donaldzie. To jest nasza kultura i sposób widzenia sztuki”. Wtedy zrozumiałam: oni się wychowali na kiczu. I do tej pory ich prawdziwa sztuka jest bardzo kiczowata. Bywa piękna, ale jest pełna kiczu.

W Polsce dla niektórych kicz to kolor, a Pani prace są kolorowe.

Ja kocham kicz. Dobry kicz jest prawdziwą sztuką. Mam problemy tylko z kiczem jarmarcznym. Krasnoludy sprzedawane przy drodze to dla mnie paskudy.

Czy w Stanach nie jest jeszcze bardziej jarmarcznie? Panuje przekonanie, że przecież tam na sztuce trzeba zarobić. Państwo nie daje na nią pieniędzy.

Za to każda uczelnia ma wydział sztuki. Studenci jako dodatkowe mogą sobie wziąć do zaliczeń zajęcia ze sztuk wizualnych. Artyści mają zatrudnienie, młodzież oswaja się ze sztuką. U nas mało kto z uniwersytetu pójdzie na wystawę albo zainteresuje się, jak i czym się maluje. Najpowszechniejsza reakcja na współczesne obrazy? „Eeee, moje dziecko lepiej by namalowało”. Ludzie nie mają zielonego pojęcia, na co patrzą. Nie wiedzą, ile emocji i fizycznej siły zużywa się na namalowanie obrazu. Kiedy robię ceramikę, nie jestem w stanie wytrzymać w pracowni dłużej niż trzy godziny. Boli mnie wszystko. Każda kość, każdy mięsień. Napięcie nerwowe. Trudności z oddychaniem. Malowanie obrazów było dla mnie jeszcze bardziej męczące. Ceramika rośnie w rękach, znane mi figury potrafię zrobić w kilka godzin, ale na nowe formy potrzebuję kilku dni. Malarstwo właściwie zaczyna się od mgławicy. Od zera. Kładziesz plamy, robisz kreskę, kształt przyrasta powoli. Kiedy malowałam, robiłam wdech i malowałam na wdechu.

zdjęcie: archiwum Anny Zamorskiej
zdjęcie: archiwum Anny Zamorskiej
zdjęcie: archiwum Anny Zamorskiej
zdjęcie: archiwum Anny Zamorskiej
zdjęcie: archiwum Anny Zamorskiej
zdjęcie: archiwum Anny Zamorskiej

Kiedy człowiek wie, że chce zostać artystą?

Ja wiedziałam od dziecka. W Elblągu mieszkaliśmy niedaleko złóż gliny. Z jednej z takich glinianek brałam sobie materiał i z niego lepiłam. Od bachorka wiedziałam, że będę ceramiczką. Nic innego mnie nie interesowało, tylko figurki, wazoniki i różne inne rzeczy. Moja siostra zawsze interesowała się ciuchami, lokami, paznokciami, więc zawsze było wiadomo, że zwiąże się z modą. Wtedy była okropna bieda, ale rodzice nie sprzeciwiali się naszym fantazjom. Całymi tygodniami, zamiast mięsa, jedliśmy kasze i topinambury. Ówczesny przymus brzmi jak rozwiązania z dzisiejszej stylowej kuchni. Kiedy pojechałam na studia do Wrocławia, przez pierwszy rok, nim dostałam stypendium, mieszkałam i jadłam u przyjaciół rodziców, dzieląc pokój z moją przyjaciółką. Losy naszych rodzin splotły się już wcześniej. Przed Elblągiem. Na dzisiejszej Ukrainie.

Jak to się stało?

Mój tata był ichtiologiem. Studiował w Pradze, bo w Polsce nie było wtedy jeszcze tego kierunku. Swoją pierwszą pracę dostał tuż po studiach, w Jezupolu pod Stanisławowem. Zakładał stawy pstrągowe. Najważniejszy jest „chów pstruhów” – słyszałam od dziecka. To było specjalnością taty. Kiedy wybuchła wojna, wzięli go do wojska. Mama była w ciąży. Znajomi robotnicy ze stawów, Ukraińcy, ostrzegli ją, że będą „riezać w nocy”. Uciekła na furmance do Przemyśla. Tam urodziła moją siostrę. Tam znalazł ją mój tata, który uciekł z niemieckiej niewoli. Przenieśli się do Lwowa. Dopóki byli tam Niemcy, żyli spokojnie. Rodzice byli wysokimi blondynami o nordyckich rysach. Tata świetnie znał niemiecki. Nie mieli żadnych kłopotów. Tam się urodziłam. Gdy zbliżał się front radziecki, przenieśli się bliżej Krakowa. W Łopusznej pracował przy hodowli ryb, ale mu nie płacili. Zaczął jeździć po Polsce, szukając pracy. A my, jak trzy myszki, za nim. Wędrówka zaprowadziła nas nad Zalew i Mierzeję Wiślaną, i jezioro Drużno, do Elbląga.

zdjęcie: archiwum Anny Zamorskiej
zdjęcie: archiwum Anny Zamorskiej
zdjęcie: archiwum Anny Zamorskiej
zdjęcie: archiwum Anny Zamorskiej
zdjęcie: archiwum Anny Zamorskiej
zdjęcie: archiwum Anny Zamorskiej

To dlaczego na studia znów przejechała Pani Polskę, zamiast zostać np. w Gdańsku?

Tylko we Wrocławiu była ceramika. W Gdańsku też niby działała, ale zupełnie inna. Poza tym w Krynicy Morskiej tata miał służbowe mieszkanie, jeździliśmy tam na wakacje. Na plaży byli ratownicy z Wrocławia. Piękne chłopaki. Żadnego później nie spotkałam, ale byli tak przystojni, że nie było się nad czym zastanawiać.

Wśród ratowników był późniejszy mąż?

Nie. Ale Waldek też był pływakiem. Był dobrze zbudowany, szeroki w ramionach, miał zgrabne nogi i śliczne, czarne, kręcone włosy. Przyszedł na studia rok po mnie, chociaż był dwa lata starszy. Natychmiast się we mnie zakochał. Chodził za mną, patrzył niebieściutkimi oczami i czekał. Wydawał mi się najpierw dzieckiem, które cały czas się do mnie uśmiecha. Ale zmieniłam zdanie. I nie żałuję. Był dobrym mężem. Nie potrafił robić pieniędzy, ale to u nas rodzinne. On przynajmniej był oszczędny. Wszędzie miał schowane pieniądze. Jeszcze kilka lat po jego śmierci czerpałam z jego zasobów, z ukrytych zwitków banknotów.

We Wrocławiu 2019 rok zacznie się od rodzinnej wystawy, w 10. rocznicę śmierci Pani męża.

W mia ART GALLERY pokażemy tylko drewniane rzeźby Waldka. Około dziesięciu. Kilka moich i trzy autorstwa naszego syna Jana.

On też wiedział od dziecka, że będzie artystą?

Od małego. Jak zrywał się do szkoły na godzinę ósmą rano, to Waldek leżał i mówił: „Widzisz, ty wstajesz rano, idziesz do szkoły, a tatuś jest artysta i tatuś może pospać”. No to kim on miał zostać? Waldek go nie uczył, ale syn już na egzaminie wstępnym zrobił piękne głowy. Jasio ma niebywałą łatwość tworzenia naturalistycznych rzeźb portretowych.

Z mężem tworzyliście obok siebie czy razem?

Obok. Waldek był zdolnym artystą, niesamowicie inspirującym. Mnie zawsze zachwycało wszystko, co zrobił. On na mnie wrzeszczał, że zrobiłam źle. Ale to dlatego, że był rzeźbiarzem. A moje głowy czy dłonie nie trzymają proporcji. Są to bardzo specyficzne figurki. Zanim coś zrobię, to sobie siedzę i rysuję. Aż mi się znudzi. Potem odkładam. Po miesiącu czy po roku wracam i robię na nowo. Potem idę do pracowni, lepię w glinie, powstają rzeźby. Wszystkie moje prace, poza porcelanowymi, mogą przez cały rok stać na dworze, bo je bardzo wysoko palę. Czyli wypalam w wysokiej temperaturze. Nie potrafię opowiedzieć o swoich pracach, zanim zostaną zrobione. Jeśli opowiem, to mowy nie ma – nie robię. Ostatnio zrobiłam sporą świnkę. Łaciatą. W czerwonych butach. Na niej stoi malusia świneczka, obrócona ryjkiem w drugą stronę. Wtedy zamierzałam zrobić cykl Muzykantów z Bremy, ale pozostał pomysł i ta figurka. Inne zwierzęta na innych zwierzętach już nie powstały, poza myszą na głowie kota. To było przy okazji. Zadzwonił czterdziestoparoletni facet z Warszawy i spytał, czy może przyjechać i popracować ze mną. W pracowni spędziliśmy kilka godzin. Przywiózł Muminka. Chciał go odtworzyć z gliny. Powiedziałam: schowaj go do torby i rób z pamięci. Jednocześnie zrobiłam siedzącego kota z myszą na głowie.

zdjęcie: archiwum Anny Zamorskiej
zdjęcie: archiwum Anny Zamorskiej
zdjęcie: archiwum Anny Zamorskiej
zdjęcie: archiwum Anny Zamorskiej
zdjęcie: archiwum Anny Zamorskiej
zdjęcie: archiwum Anny Zamorskiej
zdjęcie: archiwum Anny Zamorskiej
zdjęcie: archiwum Anny Zamorskiej
zdjęcie: archiwum Anny Zamorskiej
zdjęcie: archiwum Anny Zamorskiej

Glina jako materiał rzeźbiarski powróciła nie tak dawno temu?

Pod koniec lat 60. XX wieku. Wcześniej ceramika to były wazony, toczone, lepione. Rzeźba ceramiczna zaczęła się na nowo teraz. Po formach greckich i asyryjskich ceramika została na wieki bibelotem albo formą użytkową. Ja się ze swoimi pracami przebiłam, bo Krystyna Cybińska oddała mi swoje miejsce na międzynarodowym plenerze w Czechach. Miałam dużo szczęścia, bo łatwo nawiązuję kontakty z ludźmi. Poznałam całą elitę najważniejszych ceramików z całego świata. Zaczęli mnie zapraszać.

Jest w tej dziedzinie sztuki kogo podziwiać?

Mam swoich kilku mistrzów. Wśród nich potężny Amerykanin, Robert Harris, który tworzy instalacje z ceramiki. Szwedka Ulla Viotti była dla mnie zawsze niedościgłym wzorem. Teraz już prawie wszystko robi z gotowych elementów z cegieł, wcześniej robiła jakieś płaty gliny, wielkie wiszące. Węgier Imre Schrammel, który jako jeden z pierwszych zaczął robić rzeźbę ceramiczną, ale nie naturalistyczną. I Niemiec Franz Stähler, który łączy drewno z ceramiką. Zrobił m.in. 3-metrowej wysokości kieł z ciemnego drewna, z dziuplą wypełnioną szlifowanymi cegłami. Dostał za to Premio Faenza we Włoszech. Wspaniała jest też jego chmura z cegieł, pociętych na cieniusieńkie plastry. Tacy artyści są niepowtarzalni, nie da się ich naśladować. W każdym rodzaju sztuki najważniejsza jest indywidualność. Handschrift. Od razu rozpoznajesz, czyja to praca.

zdjęcie: archiwum Anny Zamorskiej
zdjęcie: archiwum Anny Zamorskiej

 

 

Czytaj również:

Miałam w ręku coś żyjącego
i
zdjęcie: Eustachy Kossakowski
Opowieści

Miałam w ręku coś żyjącego

Libera wybiera, czyli subiektywny poczet polskich artystów
Zbigniew Libera

Rzeźbiarka Maria Papa Rostkowska wiodła szczęśliwe życie. Może dlatego tak niewielu pamięta, kim była.

Drogie Czytelniczki oraz Czytelnicy! Życie „olbrzymki”, a zarazem „modnej kotki”, jak mówiono o bohaterce niniejszego artykułu, podobnie jak w przypadku większości najlepszych polskich artystów, obfitowało w wydarzenia tragiczne, ale jednocześnie, co stanowi swoisty wyłom, było wyjątkowo udane i szczęśliwe. Mimo to, a może właśnie dlatego jej imię pozostaje w naszym kraju prawie zupełnie nieznane. Co począć? Przyzwyczailiśmy się już do tego, że społeczeństwo nasze nie darzy zbytnio miłością swoich wybitnych artystów.

Czytaj dalej