
Obcy: Przymierze
20th Century Fox
Niepisana zasada serii o Obcym mówi jasno: ewoluuj albo giń. Psychoanalityczny gotyk Ridleya Scotta wyparła feministyczna strzelanka Jamesa Camerona, którą z kolei zastąpił religijny hardcore Davida Finchera, przebity następnie przez europeizujący barok Jeana-Pierre’a Jeuneta. Nawet niespełniony „Prometeusz” (znowu Scott) wydobył ze starej śpiewki o Obcym nowe tony kosmicznej przygodówki. Tu mamy zatem największą porażkę „Obcego: Przymierze” – Ridley Scott wchodzi do tej samej rzeki po raz trzeci i proponuje nam „Alien: Greatest Hits”. Niestety, powtórka ulubionych tropów z filmów „Obcy – ósmy pasażer Nostromo” i „Obcy– decydujące starcie” to zagranie wybitnie cyniczne i wybitnie – leniwe. A kiedy reżyser jednak proponuje chwilami coś świeżego, czyni to kosztem tytułowego kosmicznego monstrum.
Cały urok tzw. ksenomorfa bierze się przecież z jego niedookreślenia. Skryty w cieniu, nie do końca widoczny, zachęca on do kolejnych odczytań, które inspirują potem twórców od Sasa do Lasa, od Camerona do Jeuneta. Monstrum z horroru, seksualny drapieżca, biblijny Smok, Lovecraftowski Przedwieczny, owad z roju, czysty instynkt przetrwania… Już samo tytułowe słowo kusi swoją wieloznacznością: obcy, inny, zły – niepotrzebne skreślić. Piękna tabula rasa, tyle że z zębami i żrącą niczym kwas krwią. Działa tu prosty mechanizm ewolucyjny, na którym zbudowano przy okazji gatunek horroru: boimy się tego, co nieznane. Gdy kątem oka rejestrujemy nieczytelny ruch, niepełny kształt, wyobraźnia podpowiada nam cuda-niewidy, które prowokują zimne poty i śnią się po nocach. Tymczasem już na plakacie „Obcego: Przymierze” ksenomorf w pełnej krasie szczerzy się do nas niczym stary znajomy po latach niewidzenia. Jakby nie miał nic do ukrycia ani nikogo do przestraszenia. I faktycznie tak jest.
„Obcy: Przymierze” to bowiem w dużej mierze rutyna, zabawa znanymi do znudzenia klockami. Grupa kolonistów, nawet głupszych niż zwykle. Tajemnicza planeta. Gra w chowanego w labiryncie korytarzy. Scottowi nie chce się nawet przestrzegać reguł, które ustanowił niemal 40 lat temu: cykl rozrodczy ksenomorfa, który tak pięknie organizował strukturę „Obcego”, trwa tu tyle, ile akurat Ridleyowi pasuje. Nic dziwnego, że trudno się czymkolwiek przejąć. Liczenie kolejnych ofiar Obcego przypominałoby liczenie baranów przed zaśnięciem w fotelu kinowym, gdyby nie niezawodny Michael Fassbender. W podwójnej roli androida Davida/Waltera aktor wyciska, ile się da z nowych rewelacji, jakie serwuje Scott. To godny lepszego filmu zlepek romantyzmu, faszyzmu i edypowych kompleksów, który robi z „Aliena” opowieść o szalonym artyście, trochę w stylu – wink, wink – H.R. Gigera, twórcy postaci ksenomorfa. Problem w tym, że dostajemy odpowiedzi, których dla dobra dyskretnego uroku Obcego lepiej nam było nie poznać.
Piątka dla PRZEKROJU? A może dziesiątka? Wspierając Fundację PRZEKRÓJ, wspierasz rzetelność, humor i czar.
Wybierz kwotę wsparcia
Data publikacji:

Prenumerata
Każdy numer ciekawszy od poprzedniego
Zamów już teraz!

Prenumerata
Każdy numer ciekawszy od poprzedniego
Zamów już teraz!