
„Cesarz”
Teatr Ateneum w Warszawie
Motto: „Gra Dorociński, a ja, cholera, zapomniałam okularów!” (Koleżanka)
13 października 2019, 20.24. Czekam z tą recenzją na wynik wyborów, bo teatr jest bardzo szybki i bardzo nerwowy, szybko reaguje na tzw. sytuację i spektakl taki se, średni, może się nagle okazać ważniejszy niż wcześniej. Najlepiej byłoby pisać o spektaklu K. z Poznania, który powstał w roku 2017, a traktuje dosłownie o przyszłych wyborach, czyli teraz już obecnych (political fiction), ale o nim już pisałem. Można by zweryfikować słynne zdolności prorockie Pawła Demirskiego. Następny akapit napiszę do Państwa z nowej albo starej Polski.
21.16. Czyli PiS wygrywa, daj mu, Boże, zdrowie, więc ze starej piszę. Dla Cesarza Grabowskiego niewiele to zmienia, bo choć przedstawienie jest jawnie antypisowskie, to go chyba nie zakażą. Komu by się chciało? Jest na tyle nieudane, że wynikiem wyborów jakoś nie zachwiało.
Schemat fabularny pożycza z Kapuścińskiego, a schemat „wystawienniczy”, to znaczy inscenizację, z serialu Ucho prezesa. Bardziej niż o Hajle Syllasjem Cesarz jest o władzy. Ogólnie o władzy, o upadku każdej władzy. Każdej, rozumiecie? Każdej. Więc się proszę nie stresować! Nic na świecie nie jest wieczne i to dobra jest wiadomość. Jak we filmie Kundun, gdzie naturę świata młody Dalajlama pięknie demonstruje, pstryknąwszy palcami.
Cesarz Grabowskiego również jest o każdej władzy, ale zwłaszcza o tej. Takie jego prawo. Z czegoś trzeba robić sztukę. Tak reżyser kraje, jak mu rzeczywistość daje. Tylko szkoda bardzo, że spektakl antyrządowy jest tak strasznie nudny i tak strasznie tekturowy. Zachęca do PiS-u z przyczyn estetycznych, że już lepsi oni, jeśli tak wygląda sztuka opozycji.
Największe rozczarowanie: Marcin Dorociński. Taki fajny aktor, taki wysoki i taki przystojny, żywy Humphrey Bogart, a na scenie jak manekin! Może on po prostu jest aktor filmowy? Lepiej do kamery niż „w powietrze” zagra? Nie wiem, co się stało, może to był słaby wieczór, ale zagrał strasznie – albo raczej wcale. Powiedział, co się nauczył, myśmy tego wysłuchali, no, i tak to, do widzenia.
Nie mam prawa „recenzować” pana Mariana Opani, wielkiego aktora i zasłużonego. Ale moje serce mówi, że oczekiwało więcej, a dostało kabarecik, a serce nie sługa.
Tak się składa, że ostatnio objechałem trochę Polski, a objazd mi wyszedł śladem Stefana Jaracza, po scenach jego imienia. Są trzy takie w kraju: w Łodzi, w Olsztynie oraz we Warszawie. Jak teatry narodowe tej części Europy mają swój festiwal i grają u siebie wzajem, tak teatry polskie mogłyby powołać Festiwal Teatrów imienia Jaracza. Poziom byłby wyrównany! Bo są to sceny na jednym poziomie… Czasem nawet dobrym, tylko że nie dzisiaj. Dominują Cesarze.
Czyli spektakle, co tu dużo mówić, dość mocno nieatrakcyjne. Wydeklamowane, bez żadnej ciekawej akcji, po prostu zagrane. Cesarz Kapuścińskiego jest książką fascynującą, ale właśnie książką. Cały ten język, całe to następstwo godzin i cała ta jednoczesność. I wiadomo, jak się skończy, czyli tak jak u Szekspira. Tu pomysł adaptacyjny był najprostszy z prostych: wyjąć „partie dialogowe” lub inne, byle mówione, i powiedzieć je ze sceny więcej niż jednym aktorem. Może samo się poskleja? Spektakl nie jest odpowiedzią Kapuścińskiemu, tylko wyciągiem przez kalkę.
Mikołaj Grabowski, reżyser Cesarza, zagrał kiedyś w serialu o „kuchni” teatru, w serialu Artyści. Grał tam złego reżysera, którego konikiem jest reżyseria kurzu. Obchodziło go wyłącznie, czy widać i słychać. Fikcja znowu stanęła na wysokości rzeczywistości! Cesarza widać i słychać, mówią wyraźnie, ruszają się zwinnie, nie wchodzą w zdanie kolegom.
Koleżanka zapomniała zabrać okularów. Zazdro! Niewiele straciła, bo Cesarz w tej wersji jest po prostu audiobookiem, głównie deklamują, lepiej tego nie oglądać. Aktorstwo „sposobikowe”, czyli aktor ma sposobik i reżyser ma sposobik, a reżyser aktor. Grabowski naucza w szkole teatralnej, co wyraźnie widać, bo dzieło mu wyszło grzeczne, nudnawe, nudne i szkolne. Nikomu nie zrobi krzywdy, a wyłącznie samo sobie, bo zniechęci ludzi do chodzenia do teatru.
Jak się nazywał ten fagas na dworze, który próbował jedzenie, by król się nie otruł? Krytyk teatralny. Ja po takim przedstawieniu nie mam żalu do teatru („nie mam żalu do nikogo”), nie przestanę chodzić, bo się już uodporniłem jak bakteria na antybiotyk, jak Rasputin na truciznę (por. mitrydatyzm). Ale widz niezblazowany może dojść do wniosku, że teatry są bez sensu.
Piątka dla PRZEKROJU? A może dziesiątka? Wspierając Fundację PRZEKRÓJ, wspierasz rzetelność, humor i czar.
Wybierz kwotę wsparcia
Data publikacji:

Prenumerata
Każdy numer ciekawszy od poprzedniego
Zamów już teraz!

Prenumerata
Każdy numer ciekawszy od poprzedniego
Zamów już teraz!