(Ży)jemy
i
zdjęcie: Marissa Price/Unsplash
Dobra strawa

(Ży)jemy

Aleksandra Woźniak-Marchewka
Czyta się 11 minut

W kooperatywach spożywczych nie pracuje się dla pieniędzy, ale dla poczucia sensu, bycia we wspólnocie – i dobrego jedzenia.

Dojrzewające na słońcu aromatyczne pomidory, świeżo zerwana pietruszka, marchewka jeszcze pachnąca ziemią. Te agroekologiczne warzywa (uprawiane z myślą o pożytku dla gleby i wszystkich istot), wyrosły na polu leżącym godzinę drogi od naszego domu. Nie spędziły tygodni w kontenerach podczas podróży przez ocean. Pochodzą stąd. Uprawiają je ludzie, których znamy i którym ufamy.

Żeby mieć dostęp do takiej żywności, nie musimy przeprowadzać się na wieś. Dzięki przystąpieniu do kooperatywy spożywczej zyskujemy nie tylko zdrowe jedzenie, ale nawet coś więcej – wiedzę o tym, jak powstały produkty, oraz możliwość poznania osób, które je wytworzyły. Co dajemy w zamian? Nasz czas i energię.

Ugryźć kooperatywę

Czym jest kooperatywa spożywcza? W dużym uproszczeniu to zespół konsumentów dokonujących zakupów bezpośrednio u lokalnych wytwórców. Jego filarem są krótkie łańcuchy dostaw i znajomość źródeł żywności. Ponadto co miesiąc każdy z członków ma obowiązek wykonać na rzecz grupy pracę w określonym wymiarze godzin, a ustalony procent od wartości zakupów przeznacza się na fundusz gromadzki, z którego środki można wykorzystać na potrzeby wewnętrzne (w niektórych przypadkach na dodatkowe projekty lub cele charytatywne). Wiele takich organizacji promuje wegetarianizm i weganizm, więc nie oferuje produktów mięsnych. Ceny – dzięki unikaniu pośredników – w założeniu mają być niższe niż np. w sklepach z żywnością ekologiczną, lecz w praktyce bywa z tym różnie.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Mimo specyficznych założeń ekonomicznych kooperatywa nie jest jedynie grupą zakupową: jej celem jest również budowanie społeczności oraz kształtowanie odpowiedzialnej postawy konsumenckiej i życiowej.

Najważniejszy dzień tygodnia

Rok 2017. Jestem członkinią zarządu Warszawskiej Kooperatywy Spożywczej, jednej z pierwszych takich organizacji w Polsce. Niestety z powodu braków kadrowych będzie funkcjonować jeszcze niewiele ponad rok. Na razie jednak działamy prężnie. Rzadko kupuję jedzenie w sklepach – dzięki grupie mam prawie wszystko, czego potrzebuję.

W co drugą środę odbywają się tury zakupowe, czyli spotkania, podczas których zbieramy się w jednym miejscu. By tura mogła dojść do skutku, potrzebujemy zaangażowania członkiń i członków: dzielą się oni obowiązkami – koordynacją, ważeniem, sprzątaniem, rozliczeniami – oraz odbierają produkty od części dostawców niemających możliwości dowiezienia ich na miejsce. Przed weekendem poprzedzającym turę nasz grafik online się zapełnia – dopiero gdy wszystkie funkcje są przypisane, zabieramy się do pracy. Koordynator (lub koordynatorka) przekazuje pozostałym, kiedy można zacząć zamawianie żywności. Robimy to przez stronę internetową, ale zakładka sklepu jest widoczna tylko dla członków kooperatywy. Gdy minie wyznaczona godzina, czyli zazwyczaj poniedziałkowy wieczór, ściągamy ze strony tabelkę z podsumowaniem zamówień.

Kolejne dwa dni są dla koordynatora bardzo pracowite. Przekazuje on zamówienia dostawcom i dba o to, by produkty dotarły na czas. Godzinę przed umówionym rozpoczęciem zakupów w siedzibie kooperatywy zjawiają się dwie osoby, które zajmują się ważeniem produktów oraz ich rozdzielaniem. Próbujemy wdrożyć rozwiązania zgodne z ideami less waste i zero waste, więc staramy się używać opakowań wielorazowych. Gdy wszyscy już opuszczą lokal obładowani torbami pełnymi jabłek, jajek, malin, jarmużu, twarogu i orzechów, trzeba posprzątać. Zobaczymy się znowu podczas kolejnych zakupów. A może wcześniej – po tym, jak z goszczącej nas przez długi czas Fundacji Feminoteka przenieśliś­my się do Solatorium na zielonym Jazdowie, spędziliśmy kiedyś sobotnie popołudnie, malując ściany w zamian za gościnę. Ale to przecież czysta przyjemność.

Obowiązków związanych z codziennym funkcjonowaniem kooperatywy jest jednak więcej, organizacja zakupów to tylko część pracy. Mimo to jeśli czyjaś sytuacja nie pozwala zaangażować się w przygotowanie spotkania, taka osoba może wykonywać inne zadania, choćby zdalnie. Ewa Piwko z gliwickiej kooperatywy „Tomata” zwraca uwagę, że członkinie w ciąży lub opiekujące się niemowlętami pracują z domu, np. jako graficzki. Dzięki temu są zwolnione z cotygodniowych dyżurów przy turze zakupowej.

Chociaż znaczna część kooperatyw działa w podobny sposób, różnią się częstotliwością spotkań czy funkcjami pełnionymi przez członków. Jurajska Kooperatywa Spożywcza, aby jeszcze bardziej zacieśnić relacje z dostawcami, nie przygotowuje paczek dla poszczególnych zamawiających – rolnicy i odbiorcy spotykają się w jednym miejscu, by bezpośrednio przekazać sobie żywność. Stołeczna kooperatywa „Dobrze” otworzyła w Warszawie dwa sklepy, które są dostępne dla wszystkich, a zaangażowani członkowie mogą robić tam zakupy po niższych cenach.

Trudno oszacować, ile takich aktywnych inicjatyw istnieje w całym kraju – wiele z nich funkcjonuje na granicy kooperatywy i grupy zakupowej. Według badań przeprowadzonych przez Sieć Kooperatyw jest ich około 30 (wliczając w to grupy zakupowe, konsumenckie itp. – mniej więcej 50). Większość działa nieformalnie, dzieląc się na zespoły robocze odpowiedzialne za poszczególne obszary aktywności. Co ciekawe, są one tworem zdecydowanie miejskim, można je znaleźć m.in. w Warszawie, Poznaniu, Krakowie, Częstochowie, Gliwicach. Nawet jeśli inicjatywy o podobnym charakterze powstają na wsi, to często dzięki osobom, które przeprowadziły się tam z miast. Powodów jest kilka. „Mieszkańcy wsi mają łatwiejszy dostęp do żywności, oni lub ich najbliżsi uprawiają ogródki. Poza tym dla wielu wizyta w supermarkecie wciąż pozostaje symbolem statusu i dobrobytu – tłumaczy Wioletta Olejarczyk, rolniczka, inicjatorka Jurajskiej Kooperatywy Spożywczej. – Mogą kupić to, na co mają ochotę, a nie tylko to, co akurat jest dostępne”.

Żywność ponad podziałami

Ewa Jarosz z Wawelskiej Kooperatywy Spożywczej podkreśla, że wśród członkiń i członków znajdują się osoby o bardzo różnych poglądach – niekoniecznie lewicowych, jak można by się spodziewać, biorąc pod uwagę sposób działania i płaską strukturę organizacji. „Zdarzają się ludzie o poglądach libertariańskich, a przecież uczestniczą w kolektywnym tworze – mówi. – Czasem porównuję kooperatywę do klasy w liceum. To zbiór różnych osób, z którymi w innej sytuacji pewnie nie miałabym kontaktu”. Również pozostali moi rozmówcy podkreślają, że główną motywacją osób przystępujących do inicjatywy jest po prostu dobre jedzenie. „Żywność jest przede wszystkim marchewką, dosłownie i w przenośni” – przyznaje Zbigniew Polaczyk z Poznańskiej Kooperatywy Spożywczej. Dużą grupę tworzą młode matki, które szukają dostępu do zdrowego jedzenia w momencie, gdy rodzą się im dzieci. W ogóle w kooperatywach większość to kobiety. „»Tomata« jest kobietą – śmieje się Piwko. – Wśród chętnych do przystąpienia mężczyźni stanowią może jedną dziesiątą”.

Chociaż część kooperatyw organizuje otwarte spotkania dla zainteresowanych, niektóre postanowiły przyhamować swój rozrost. Grupa musi być ograniczona, by nadal budować społeczność opartą na relacjach – zadbać należy nie tylko o kontakty wśród członków grupy, ale także stosunki pomiędzy nimi a dostawcami. Poznańska kooperatywa od początku swojego istnienia – czyli już od 10 lat – współpracuje z Gospodarstwem Edukacji Ekologicznej w Marszewie. A to wcale nie wyjątek. Znajomości między dostawcami a kooperatywami są zazwyczaj bliskie i długoletnie. Członkowie kooperatyw odwiedzają gospodarstwa, sprawdzają, jak uprawia się tam warzywa, niekiedy pomagają w pracy. Łukasz Nowak, który działa w Poznańskiej Kooperatywie Spożywczej, podkreśla, że dostawca powinien być częścią organizacji – musi brać odpowiedzialność za swój produkt i otrzymywać informację zwrotną. Podobne zdanie ma Olejarczyk: „Relacje wokół pożywienia są intymne. Jeśli dostarczam komuś żywność, to wpływam na to, jak się będzie czuł”.

Osób takich jak Olejarczyk – prosumentów, którzy łączą role konsumenta i dostawcy – można wskazać więcej. Polaczyk jest z zawodu wikliniarzem. Gdy kooperatywa miała dostęp do ogrodu społecznego, stawiał w nim płoty i altanki. Piwko oferuje w „Tomacie” zrobione przez siebie kiszonki. Inne członkinie tej grupy pieką chleby albo robią wegańskie sery.

Rewolucja w myśleniu

Płaska struktura organizacji to zarówno ogromna wartość, jak i wielkie wyzwanie. „Kooperatywa stanowi przeciwieństwo tego, do czego jesteśmy socjalizowani w pracy i szkole – mówi Jarosz. – Stajesz się częścią społeczności, w której masz głos, możesz decydować”. Z tymi słowami zgodziłby się na pewno myśliciel Edward Abramowski, na którego powołuje się wiele kooperatyw zaangażowanych politycznie. W tekście Kooperatywa jako sprawa wyzwolenia ludu pracującego pisał on: „Kooperatywa spożywcza […] jest szkołą społeczną, gdzie ludzie uczą się sami radzić nad swoimi sprawami, organizować je, działać zbiorowo i solidarnie, reformować warunki swego bytu własnym umysłem i własnymi siłami”.

Przestawienie się na system panujący w kooperatywie nie jest jednak łatwe. Wymaga chęci, otwartości i wysiłku. Nowak zaznacza, że nowym osobom trudno włączyć się w niehierarchiczną strukturę opartą na relacjach. Niekiedy znalezienie sobie miejsca może trwać latami. Elżbieta Dopierała z poznańskiej kooperatywy podkreśla, że kooperatyzm to proces uczenia się przez doświadczenie: „To cel, do którego się dąży, ale ta droga nigdy się nie kończy. Nie ma tutaj teorii, książek, z których dałoby się tego nauczyć”. Zdaniem Olejarczyk kooperatywa jest szkołą podejmowania wspólnych decyzji, współodpowiedzialności za społeczność.

Nie zapominajmy więc o kwestii edukacji. Działając w kooperatywie, uczymy się, jak funkcjonuje system żywnościowy, a zdobyta wiedza może sprawić, że nasze codzienne wybory już nigdy nie będą takie same. „Jedzenie jest aktem politycznym, niezależnie od tego, czy ktoś interesuje się polityką, czy też nie – twierdzi Olejarczyk. – Jeśli wiem, na czym polega wyzysk ludzi, ziemi i środowiska przy uprawie kawy czy czekolady, i mam wybór, by nie kupić tych produktów, to tego nie zrobię, bo wtedy świadomie wspieram nieetyczny system”.

Praca po godzinach

Zmiana sposobu myślenia to nie jedyne wyzwanie, z jakim musi się zmierzyć członek kooperatywy. „Początek jest trudny – przyznaje Ewa Kopczyńska z Wawelskiej Kooperatywy Spożywczej. – Trzeba rzucić wszystko i jechać coś załatwić. Ale z czasem staje się to nawykiem”. Kopczyńska zauważa jednak, podobnie jak pozostali, że nie u każdego będzie to nawyk równie głęboko zakorzeniony.

Zazwyczaj kooperatyści funkcjonują na trzech poziomach zaangażowania: bardzo wysokim (pracują dużo więcej, niż wymaga od nich regulamin), średnim (wypełniają swoje obowiązki, lecz nie robią nic innego) oraz niskim (nie wypracowują wymaganych godzin). Jeśli dwie pierwsze grupy są na tyle liczne, że kooperatywa działa bez zarzutu, trzecia nie jest problemem. To pierwsza może przysporzyć trudności. „Największym wyzwaniem okazuje się to, żeby nie eksploatować zanadto poszczególnych osób. Trzeba je hamować, nie przeciążać, rozkładać prace, nawet jeśli ktoś inny zrobi to samo gorzej, z pomyłkami” – mówi Kopczyńska.

Jednak mimo starań wypalenie aktywistyczne przydarza się często. Przyzwyczajonym do pracy na wysokich obrotach niełatwo przejść do poziomu średniego zaangażowania. Zdarza się, że tacy ludzie po prostu znikają. A że bardzo aktywne osoby często pełnią funkcję nieformalnych liderów – nie w sensie przewodzenia, ale motywowania innych – konstrukcja zostaje naruszona i może się zachwiać. Mimo to kooperatywa jest organizmem na tyle specyficznym, że i z tym sobie poradzi. „Jako organiczna społeczność jest w nieustannej zmianie – potwierdza Nowak. – Nie ma sztywnych struktur, a dzięki temu może się adaptować do nowej sytuacji”.

Maruderzy czy awangarda?

Gliwicka „Tomata” mierzy się z jeszcze innym problemem. Wolumen zakupów jest tu bowiem dużo niższy niż kiedyś. Z jakiego powodu? Zdaniem Piwko to kwestia modyfikacji asortymentu w dużych sklepach. „To, co pięć lat temu było niedostępne albo bardzo drogie, można dziś łatwo kupić. Kiedyś ściągaliśmy jogurty wegańskie, produkty bezglutenowe i bezlaktozowe z hurtowni, a teraz są w każdym sklepie” – podkreśla. Dodaje jednak, że warzyw z kooperatywy nic nie zastąpi: właśnie dlatego, że zna rolników, którzy je uprawiają.

Członkinie Wawelskiej Kooperatywy Spożywczej mają inne doświadczenia: „Nasze produkty są po prostu dużo lepsze od sklepowych – przekonuje Kopczyńska. – Taka jakość jest trudno dostępna na rynku. Kooperatywa daje nam opcje, których nie ma nigdzie indziej”. Jarosz zauważa również, że kooperatywy często są w awangardzie nie tylko pod względem produktów, lecz także trendów na rynku: „Pracuję w branży technologii spożywczej i widzę wiele rozwiązań uznanych za nowe, które my stosujemy od lat, tylko w mniejszej skali. To m.in. cyrkularność opakowań i mikroliście. Osiem lat temu mieliśmy prototypy szamponów w kostkach. Wtedy nikt o nich nie słyszał, a teraz są trendem”. Zdaniem Olejarczyk żadnych produktów dostępnych w kooperatywie nie da się kupić w zwykłym sklepie: „Gdzie dostaniemy pęczek pietruszki, który był zerwany dwie godziny wcześniej 30 km stąd?”.

Wspólne dobro

Wśród wymienianych przez moich rozmówców zalet bycia w kooperatywie powtarzają się pewne elementy: sprawczość, świadomość i wybór. Jarosz wspomina remont nowego lokalu, w który zaangażowała się ogromna liczba osób: „To było nieprawdopodobne doświadczenie. Zobaczyłam, ile ludzie są w stanie zrobić, kiedy mają wspólny cel. Mieliśmy poczucie, że robimy coś swojego”. Z kolei Dopierała określa kooperatywę jako przestrzeń do eksperymentów, która może zapoczątkować zmianę postrzegania współistnienia ludzi i natury. Olejarczyk i Nowak akcentują zaś wagę suwerenności żywnościowej. Polaczyk mówi o poczuciu współsprawstwa oraz wspólnoty. Dla Kopczyńskiej z kolei „to dowód, że można inaczej”.


ilustracja: Karyna Piwowarska
ilustracja: Karyna Piwowarska

Jak dołączyć do kooperatywy

Jeśli w naszym mieście funkcjonuje kooperatywa, wystarczą chęci, jedno wolne popołudnie w tygodniu i dodatkowo około dwóch godzin w miesiącu, które możemy przeznaczyć na pracę na rzecz grupy (w jakiej formie – ustalimy indywidualnie, zależnie od naszych możliwości). Niektóre kooperatywy organizują spotkania informacyjne dla chętnych, inne nie, ale do większości można zapisać się w każdym momencie; najlepiej skontaktować się przez e-mail albo Facebook.

Jakie warunki musi spełniać dostawca

Współpraca z kooperatywą gwarantuje regularne zamówienia i stałe relacje z odbiorcami, ale łączy się też z wyzwaniami. Zbyt jest ograniczony, a wielkość zamówień może się zmieniać, więc trzeba liczyć się z ryzykiem mniejszych dostaw. Rolnicy powinni być również przygotowani na odwiedziny, podczas których członkowie kooperatywy sprawdzą, czy sposób uprawy/hodowli spełnia ich wymagania (jednak często mogą także pomóc w pracach). Wymagania dotyczące produktów różnią się w poszczególnych kooperatywach, lecz zwykle dotyczą podobnych kwestii. Przykładowo Poznańska Kooperatywa Spożywcza nie dopuszcza mleka i przetworów mlecznych z hodowli przekraczających 50 osobników oraz jaj pochodzących z hodowli większych niż 200 osobników, ponieważ ważne są dla niej warunki utrzymania zwierząt. Wioletta Olejarczyk podkreśla, że wszyscy ekologiczni, proekologiczni czy agroekologiczni dostawcy są mile widziani. Chociaż może się wydawać, że wymagań związanych z przystąpieniem do kooperatywy jest sporo, współpraca taka owocuje często długoletnią relacją i satysfakcją czerpaną przez obie strony.

Czytaj również:

Traktat o góralskiej robocie
i
ilustracja: Marek Raczkowski
Marzenia o lepszym świecie

Traktat o góralskiej robocie

Wojciech Bonowicz

Robiło się w domu i wokół domu, w polu i przy owcach. I nawet gdy zdrowych nóg zabrakło. Każda para rąk miała zajęcie. A praca była rozmową, relacją, przekraczaniem egoizmu. Nie panowaniem nad kimś, lecz wzajemnością i wymianą.

Tego nie zapomnę nigdy: siedziałem w szpitalu w Zakopanem przy łóżku blisko 80-letniego górala i słuchałem jego wspomnień. Opowiadał, że w Jurgowie, skąd pochodził, ludzi oceniało się wedle ich pracowitości: szacunkiem cieszył się taki, który „robił”, to znaczy zawsze umiał znaleźć sobie pożyteczne zajęcie. Zdarzyło się, że jeden z gospodarzy stracił obie nogi. Kiedy po amputacji wrócił do Jurgowa, zbliżały się akurat sianokosy. Chłop, choć sam kosić nie mógł, zabrał się do strugania ostrewek (drewnianych stojaków do suszenia siana). Wieść szybko się rozeszła. „Nogi stracieł, ale jesce robi” – mówiono we wsi z podziwem.

Czytaj dalej