Złamana obietnica Renu
i
Widok na Ren, z Koblencją w tle, z Twierdzy Ehrenbreitstein; zdjęcie: Bahnfrend (CC BY-SA 4.0)
Ziemia

Złamana obietnica Renu

Andreas Weber
Czyta się 7 minut

O rzece, która była kiedyś ostoją wolności, ale potem wraz z nią uregulowano środko­wo­europejską duszę, pisze niemiecki biolog i filozof.

Ren – dla mnie to las. Ren to przejrzysta zieleń osik, wierzb, topoli i grabów nad cichym, łagodnym zakrętem rzeki, zieleń rozwijająca się w wiosnę i jaśniejąca, jakby nie tylko pochłaniała, ale sama wytwarzała światło, które migocze i lśni na powierzchni wody.

Ren – dla mnie to zaklęte łęgi na zachód od gminnego miasteczka Sasbach am Kaiserstuhl, to skrzące przedwiośnie, pełne świateł i głosów. Tu po raz pierwszy usłyszałem wilgę, tego dużego śpiewaka o cytrynowożółtym upierzeniu i czarnych skrzydłach, którego fletowe gwizdy wyczerpują swoją prostą słodyczą granice melodyjności.

Kiedy studiowałem biologię we Fryburgu, często słyszałem wiosną śpiew wilgi w nadreńskich łęgach. Widziałem ją tylko raz, żółtą błyskawicę przemykającą między lianami leśnego powojnika. Pamiętam moment elektryzującego pobudzenia, w które wprawił mnie ten niewiarygodny widok.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Przypominam sobie też, jak podczas jednego z wiosennych spacerów nad Renem z moją ówczesną sympatią ogarnęła mnie myśl, która jeszcze długo nie dawała mi spokoju. „Piękno – myślałem – to zawsze tylko obietnica, nigdy rzecz sama w sobie. Nie istnieje szczęście jako takie, jedynie jego oczekiwanie, bo w jakiekolwiek miejsce człowiek się uda, okazuje się ono mniej piękne niż w marzeniach”.

Pamiętam jeszcze, gdzie dokładnie naszła mnie ta myśl (mojej dziewczynie niezbyt się spodobała): na poroś­niętej skoszoną trawą skarpie nad wodą, gdzie stara odnoga rzeki łączyła się z wybudowanym w latach 70. Kanałem Alzackim. Płynął on sztywno w dal, zamknięty w kamienistych brzegach.

Renowi, jako drodze wodnej, nie pozwolono dotrzymać własnej obietnicy, tej o oszałamiającym pięknie cichych łęgów, o tajemnicy i odmłodzeniu. Przysięga składana przez piękno jest fałszywa, tego mnie to nauczyło. Myślałem z dumą: „Taki jest świat, poznałem jego cząstkę”.

***

Dziś wiem, że to, co wydaje się – i mnie samemu długo się zdawało – romantyczną melancholią, wcale nie było mglistym młodzieńczym smutkiem, tylko ekologiczną chorobą. Obietnica Renu rzeczywiście została złamana, ale nie przez samą rzekę, tylko przez ludzi, którzy od przeszło 200 lat robią z niej narzędzie, autostradę dla barek, kanał dla wszelkiego rodzaju ścieków.

Wtedy, w latach 90., nie wiedziałem, że Ren był niegdyś dziką, leś­ną rzeką. Dziś zachowało się jedynie 2% pierwotnych lasów łęgowych nad jego brzegami. Instynktownie wybrałem sobie na spacery najmniej przekształcony obszar, koło rezerwatu Taubergießen, w okolicy gminy Wyhl. Jednak nawet te ostatnie zachowane odcinki nie cieszą się już ekologiczną wolnością, z którą Ren kształtował swój bieg przez tysiące wieków.

Sądzę, że ważna jest refleksja na temat związków wolnego biegu rzeki z naszą duszą. Jakie skutki dla niemieckiej duszy (albo, powiedzmy, dla pewnych tendencji w myśleniu niemieckiej kultury o sobie samej) ma zniewolenie i nieszczęście, w którym od początku XIX w. zamyka się rzekę, często określaną mianem niemieckiej rzeki przeznaczenia?

***

Rozmyślania te są jak najbardziej aktualne, bo politycy snują plany ponownego otwarcia przemysłowej ciasnoty, w której płynie druga pod względem długości po Dunaju rzeka niemieckiego obszaru językowego. „Zintegrowany Program dla Renu” (niem. Integriertes Rheinprogramm – IRP) nie jest oczywiście motywowany pragnieniem stopienia się z gęstą zielenią nadrzecznych lasów, lecz służy przede wszystkim ochronie przeciwpowodziowej.

Pierwszym celem programu jest oddanie górnemu Renowi – pomiędzy Bazyleą a badeńskim Mannheimem – części powierzchni, które niegdyś, przed regulacją, mógł zalewać każdej zimy. Przebudowa ma się zakończyć w 2028 r. Inaczej niż na początku projektu w 1982 r. dziś jasno opracowany element planu stanowią też cele związane z ochroną przyrody. Ojciec Ren ma znowu być sobą – oczywiście do pewnego stopnia.

Bo o to, jak najlepiej przeprowadzić renaturyzację w dolinie górnego Renu, kłócą się rolnicy, rybacy i przedsiębiorcy. Nowoczesne rozwiązanie nosi nazwę „polder” – to teren pomiędzy zewnętrznymi wałami rzeki, na którego technicznie kontrolowane zalanie pozwala się za każdym razem, gdy poziom wody niebezpiecznie wzrasta.

Ekolodzy z największego niemieckiego związku ochrony przyrody NABU chcieliby jednak, żeby tereny zalewowe udostępniono rzece bez żadnych ograniczeń. Jej wody mogłyby się wtedy swobodnie rozlewać, kiedy tylko by wzbierały, tworzyłyby bajora i mokradła. Jednak interesy ludzi w wielu miejscach gęsto zaludnionej doliny górnego Renu są z tym sprzeczne.

Program IRP jest próbą oddania Renowi części jego pierwotnej przestrzeni, ale zamiarem tym ciągle wydaje się kierować fantazja o możliwości kontroli. Poza tym program obejmuje odcinek kończący się na północy landu Badenia-Wirtembergia. Pomiędzy Mannheimem a Kolonią rzeka nadal pozostaje trasą żeglugową, uwięzioną w jazach regulacyjnych.

Podobne zwroty ziem na rzecz Renu miały już miejsce w pewnym niewielkim zakresie przy ujściu rzeki w Holandii. Ren Alpejski, który łączy Austrię, Szwajcarię i Liechtenstein, ma w przyszłości zostać „rozszerzony” w ramach niezwykle kontrowersyjnego projektu „Rhesi”: planowane jest takie poszerzenie koryta, które pozwoliłoby rzece samej wybierać, którędy płynąć. Kamienne brzegi by zniknęły. Tam, gdzie teraz nad brzegami uprawia się rolę, miałyby znów powstać równiny zalewowe.

Poszerzenie planowane jest także na odcinku Renu na południe od niemieckiego miasteczka Breisach. Jeśli plany zostaną zrealizowane, potężna rzeka znowu mogłaby – na niewielkiej przestrzeni – korzystać z prawa o samostanowieniu i do woli przetaczać żwir, w którym żłobi swoje koryto i który tam, gdzie nie płynie akurat woda, lśni jasno w słońcu. Żwir przerywany kępami drzew i krzewów, przetykany sadzawkami i stojącymi wodami. Ostoja dla gadów i ptaków, idealne miejsce dla wybiegającej w dal duszy.

Ten ginący świat można odnaleźć już tylko nad ostatnimi nielicznymi dzikimi rzekami Europy, nad francuską Loarą, nad chorwacko-węgiersko-austriacką Drawą, nad włoskim Tagliamento, wpadającym do Adriatyku. Rzeki te płyną skromnie i obojętnie, częściowo schowane za wierzbami i jesionami. Ich nurt spowalniają piaszczyste zbocza porośnięte przez chaszcze, na których jak relikty ostatniej powodzi piętrzą się ruiny porozrywanych drzew – nieokiełznany chaos w pełnej szacunku, niesłychanej ciszy.

***

Jednak nad Renem powrót do fluwialnej arystokracji jest niemożliwy. Jeszcze w XIX w. wodno-lądowy obszar w dolinie Renu rozciągał się na szerokość sięgającą 4 km. Rzeka nie płynęła jako jeden wartki i zwarty nurt, lecz podzielona była na wiele meandrujących odnóg. Nigdy nie była spokojna, jej koryto niestrudzenie wędrowało, zwykle dobrotliwie, zapewniając urodzajność, czasami brutalnie zmiatając to, co stare, i siejąc nowe. W zacisznych staro­rzeczach kumaki górskie i traszki składały skrzek, bocian czarny szukał pożywienia. Rybacy odpychali płaskodenne łódki od płycizn i napełniali swoje sieci.

Ren był Amazonką Europy. Aż do roku 1817, kiedy pod egidą inżyniera Johanna Gottfrieda Tulli rozpoczęła się wielka regulacja. Cała armia robotników wzięła się do odcinania zakoli, obwałowywania polderów, spowalniania nurtu tamami. Górny Ren został skrócony o 80 km. Ponieważ jego wody płynęły odtąd szybciej, koryto pogłębiło się w niektórych miejscach o 10 m, a ziemia wokół zamieniła się w step.

Środki regulacyjne inżyniera Tulli przetaczały się przez dolinę Renu wieloma falami – aż po nasze czasy. Pozostawiały wszystko coraz bardziej samotne i puste. Dopływy, takie jak badeński Dreisam, który przepływał we Fryburgu pod oknami mojego mieszkania, zrównane zostały do prościuteńkich kanałów. Dzikie rzeki – zdegradowane do rangi wodnego pospólstwa.

Dzisiaj, w czasach szóstego masowego wymierania gatunków i nadchodzącego załamania ekosystemów, szczególnie ponuro nastraja fakt, że ekolodzy nadal muszą toczyć boje z polityką i gospodarką o przywrócenie maleńkich elementów przyrodniczej wolności. Walczą o to, by mogła znów pojawić się naturalna urodzajność, niemająca nic wspólnego z wyzyskiwaniem środowiska przez naszą przemysłową cywilizację.

Kto przyjrzy się Renowi na obrazie pochodzącym z około 1820 r., który Peter Birmann namalował, spoglądając w kierunku Bazylei z nabrzeżnej skały zwanej Isteiner Klotz, ten dostrzeże, że w losach Renu odzwierciedla się też dola naszej duszy. Rzeka przypomina deltę z małymi lagunami i wysepkami bujnie poroś­niętymi lasem. Ostoja wolności – tchnie bezpieczeństwem i obfitością.

Widzimy krajobraz, którym zachwycali się romantycy. Krajobraz, który dotrzymywał, co obiecał: że w rozwoju istot żywych i splatających je zależności nie ukazuje się techniczne wyrafinowanie, lecz manifestuje dusza.

Kto jako młody człowiek miał okazję widzieć taki pierwotny, nietknięty krajobraz, musiał chyba dojść do zupełnie przeciwnego wniosku niż ja, kiedy stałem wtedy nad wysypanym kamieniami brzegiem reńskiego kanału: że piękno to zaproszenie do urodzajności. A rzeka jest najokazalszym uosobieniem wolności do stwarzania urodzaju, na własny sposób, wedle własnej miary.

Kto zdoła ocenić, jak wiele ze środkowoeuropejskiej duszy wyregulowano razem z Renem. Poeta Friedrich Hölderlin zaklina w swoim wierszu głos „najszlachetniejszej z rzek, wolnego Renu”. Szlachetnym jest ten, kto potrafi być w pełni sobą. W 1801 r., kiedy powstała pieśń, Hölderlin mógł chłonąć tę prawdę wraz z powietrzem szerokich rozlewisk. Dziś oczywiście, stojąc nad kamienistym kanałem, ciężko już to zrozumieć.

Tłumaczyła Barbara Bruks

 

 

Tłumaczka dziękuje za konsultację merytoryczną Małgorzacie Kram.

Czytaj również:

Zobaczysz, gdy spadnie deszcz
i
Skromne początki Nilu Błękitnego w Gish Abay, stąd rzeka płynie do Morza Śródziemnego; zdjęcie: Paulina Wilk
Ziemia

Zobaczysz, gdy spadnie deszcz

Paulina Wilk

Nil wymyka się jak rebus. Nie dość, że ma kilka początków, to na dodatek skrywa się w skalistych wąwozach. Szukam go w wyschniętych korytach i ciurkających strumykach. W Afryce woda pozostaje sezonowym objawieniem, czystym cudem.

„Ta kawa potrzebuje papierosa” – uśmiecha się Elijah, odstawiając małą filiżankę, z której wysiorbał osłodzoną, gęstą arabicę. Przed chwilą nalała ją nam młoda kawiarka. Zdjęła gliniany czajnik z węgli i przyszła do nas, kołysząc biodrami w kwiaciastej sukience. Może to jest tylko podła przydrożna res­tauracyjka, w której zatrzymują się zmęczeni kierowcy. Może do śniadania podaje się tu kurz i smród spalin. Może jej sukienka jest rozdarta. Ale ona, gdy nalewa wrzący płyn do filiżanek, jest afrykańską królową.

Czytaj dalej