Zimna gorączka na Morzu Barentsa
i
Zakwit glonów na Morzy Barentsa, fot. Jeff Schmaltz (NASA Earth Observatory)

Zimna gorączka na Morzu Barentsa

Paulina Wilk
Czyta się 20 minut

Wraz z lodami na dalekiej północy topnieje dotychczasowy układ sił. Światowe potęgi marzą o drodze na skróty do bogactwa, wielkie firmy chcą tam zamrażać dane, a zdesperowani ekolodzy gotowi są pomalować Arktykę na biało, by ją ocalić.

W Murmańsku nastroje są ostatnio pogodne. Mimo że zima trwa osiem miesięcy, a od czasu pierestrojki to portowe miasto – największe za kołem podbiegunowym – skurczyło się o 200 tys. ludzi. Ci, którzy postanowili wytrwać w chłodzie i lodzie, mogli dotychczas liczyć jedynie na nieco wyższe pensje, trochę dłuższe urlopy i powrotny bilet lotniczy przysługujący pracownikom zakładów państwowych raz na dwa lata. 

Zbudowana przed stuleciem carska osada, strategicznie ważna w czasie drugiej wojny światowej, a rozwijana przez Sowietów w latach 70. XX w., w świecie słynęła jedynie z tego, że zamarza na długie miesiące. Ale wkrótce to się zmieni. Arktyka topnieje. Północny czubek Ziemi ociepla się dwukrotnie szybciej niż reszta planety. Wychudzone niedźwiedzie polarne dryfują bezradne na krach, narwale na próżno szukają lodu, pod którym mogłyby się skryć przed polującymi na nie orkami, a odseparowane roztopami stada wilków nie mogą się spotkać na sezonowe gody. Naukowcy i obrońcy środowiska naturalnego są w desperacji, lecz w Rosji – od Murmańska po Kamczatkę – ludzie witają ocieplenie klimatu z nadzieją. 

Za 10–15 lat w porze letniej Arktyka będzie prawdopodobnie już całkowicie wolna od lodu. Otworzą się dotąd zamarznięte linie brzegowe, a przede wszystkim szlaki morskie. Wraz z nimi eksplodują długo powstrzymywane ambicje i zupełnie nowe zagrożenia.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Północny skrót

Władimir Putin – prezydent największego kraju arktycznego i lider 2 mln zamieszkujących ten obszar obywateli – traktuje przyszłość północy poważnie. Od dekady prowadzi przygotowania do chwili, w której lody puszczą na dobre, uwalniając ogromne zasoby energetyczne. Inwestuje w budowę portów i baz transportowych, odświeża flotę i zawczasu martwi się o zachowanie przewagi militarnej. Jest pierwszym w dziejach Rosji przywódcą, który musi się martwić o bezpieczeństwo północnych rubieży. Dotąd natura zamrażała sprawę, teraz przypomina, że amerykańskie rakiety z ładunkami nuklearnymi wystrzelone z okrętów na Morzu Barentsa dosięgną Moskwy w kwadrans, ale i rosyjskie rakiety wysłane z łodzi podwodnych stanowią znaczny atomowy arsenał.

Szacuje się, że wokół bieguna północnego leży 30% globalnych zapasów gazu ziemnego oraz 18% pozostałych nam zasobów ropy. Do tego dochodzą cenne kruszce, rudy cynku, żelaza, złoto. Mowa o drzemiącym bogactwie wielokrotnie przerastającym surowcowe dobra znajdujące się w granicach Chin czy Arabii Saudyjskiej.

To dzięki nim Putin zamierza – a jest to zamiar geopolitycznie i ekonomicznie zasadny – przywrócić Rosji status potęgi globalnej. Ocieplenie Ziemi postępuje tak szybko, że każdy rok przynosi przełomowe wieści. Latem arktyczne upały sięgają już 35°C, a zimą lód – coraz cieńszy – trzyma krócej nawet o dwa miesiące. 

Coraz bliższa staje się wizja całorocznej żeglugi Przejściem Północno-Wschodnim, łączącym Atlantyk i morza europejskie z Pacyfikiem wzdłuż rosyjskiego wybrzeża. Powstanie wówczas drogocenny skrót. Zamiast płynąć przez cieśninę Malakka i Kanał Sueski, statki handlowe i transportowe z Azji poruszałyby się od Kamczatki wzdłuż Syberii. Miałyby aż o jedną trzecią bliżej. Podróżowałyby nie tylko szybciej, lecz także dogodniej – zamiast czekać przy cieśninach, spełniać międzynarodowe procedury, większość tej trasy realizowałyby na wodach terytorialnych jednego kraju – Rosji. 

Na razie pokonanie arktycznego przejścia możliwe jest tylko ze wsparciem kosztownych lodołamaczy. A tych Rosja ma więcej niż wszystkie inne kraje łącznie. Właśnie buduje 11 nowych. W 2018 r. na wody wypłynie najpotężniejszy i najnowocześniejszy – licząca 173 m długości i wykorzystująca napęd nuklearny „Arktika”. Ma gabaryty zbliżone do okrętów wojennych, może się poruszać z prędkością 22 węzłów, bez względu na porę roku będzie samodzielna na niemal całym Oceanie Arktycznym. Jej budowa kosztuje prawie 2 mld dolarów. Nazwa lodołamacza to ukłon w stronę zwodowanej w latach 70. ubiegłego stulecia pierwszej „Arktiki”, należącej do sowieckiej floty północnej. W 1977 r. jako pierwszy statek pływający na powierzchni (łodzie podwodne dokonały tego wcześniej) dotarła na biegun północny. Jej następczyni będzie eskortować olbrzymie tankowce wiozące ciekły gaz. 

Szturm na zamrożone złoża

W XIX w. próba przebycia Oceanu Arktycznego zajmowała śmiałkom dwa, trzy lata i często kończyła się dramatycznymi opowieściami o zjadaniu własnych butów lub współtowarzyszy. W XXI w. – erze mobilności – koszty redukuje się przede wszystkim, skracając czas oczekiwania, podróży i transportu. Zaledwie sześć i pół dnia – tyle wystarczyło, by w sierpniu 2017 r. „Christophe de Margerie”, najnowszy rosyjski tankowiec przystosowany do ekstremalnych warunków (ma wbudowane lodołamacze i nie potrzebuje asysty), pokonał przejście wschodnio-północne. Wiózł gaz z Hammerfest w Norwegii do Boryeong w Korei Południowej. Cała droga zajęła mu 20 dni. Gdyby płynął przez Suez, trwałaby dwa lub trzy miesiące. Statek bez trudu łamał lód grubości 1,2 m. Co ciekawe, jednostka ma „zielone papiery”, ponieważ może być zasilana nie tylko paliwem ciężkim, lecz także gazem, co oznacza zmniejszone o 90% wydzielanie tlenku siarki i niższą o 80% emisję podtlenku azotu. W dziewiczej Arktyce niwelowanie szkodliwego wpływu na środowisko ma wielkie znaczenie, bo wkrótce przez kruche ekosystemy regularnie pływać będą kolosy wypełnione ropą. Jej rozlanie miałoby tragiczne skutki, a szkody w niskich temperaturach byłyby właściwie nie do usunięcia. 

Paradoks globalnej północy polega na tym, że zwiększone zużycie paliw kopalnych wywołało jej dramatyczne ocieplenie i topnienie, a te procesy w konsekwencji otwierają teraz erę „zimnej gorączki” – szturmu na zamrożone dotąd złoża paliw. Choć naukowcy wskazują na samobójczy charakter tego procesu i rekomendują natychmiastowe zaprzestanie wydobycia, jego nasilenie wydaje się nieuniknione.

Chętnych, by uszczknąć choć część mitycznego (bo niezmierzonego i niepotwierdzonego przecież jeszcze) bogactwa, jest wielu. Poza ośmioma krajami Arktyki: Rosją, USA, Kanadą, Norwegią, Islandią, Danią, Finlandią i Szwecją, ambicje przejawiają inni gracze, w tym Chiny, mimo że ich najbardziej wysunięty na północ geograficzny skrawek znajduje się około 900 mil morskich od koła podbiegunowego.

Rosja ma trudną do zakwestionowania przewagę – największa część Arktyki leży w jej granicach, a zamieszkujący ten obszar ludzie stanowią połowę populacji całego regionu polarnego. Ale jest też zależność odwrotna – Moskwa potrzebuje Arktyki, aż 20% rosyjskiego PKB pochodzi z zimnej północy, co wyjaśnia, dlaczego prezydent pozycjonuje ją tak wysoko w hierarchii strategicznych interesów kraju. Tymczasem Amerykanie od lat obchodzą się ze swoim „czwartym wybrzeżem” po macoszemu i bez wizji, a na pewno bez porównywalnej determinacji.

Żwawość Putina i decyzje takie jak ta o uruchomieniu nowego ujęcia gazu ziemnego na Półwyspie Jamalskim (prognozowany dochód roczny z tego jednego ośrodka wynosi 16,5 mln dolarów rocznie) mogą jednak tę bierność zakończyć. Barack Obama i wysłana przez niego z wizytą na daleką północ w 2011 r. sekretarz stanu Hillary Clinton byli zwolennikami hamowania wszelkich odwiertów w Arktyce i przez dwa lata przewodniczenia Radzie Arktycznej (powołanej z inicjatywy Finów po zakończeniu zimnej wojny do wspólnego i dyplomatycznego rozwiązywania sporów dotyczących tego obszaru) skupiali się na ochronie środowiska. Z takiej linii niezadowoleni byli republikanie, którzy woleliby widzieć Arktykę usianą amerykańskimi platformami. Aktualna strategia USA wobec zimnej północy jest tak samo niespójna jak całokształt poczynań prezydenta Trumpa, jednak Rex Tillerson – dawniej zarządzający gigantem paliwowym ExxonMobil – pozytywnie zaskoczył liderów państw arktycznych. Spotkali się niedawno, a Tillerson dał do zrozumienia, że jego szef jeszcze całkowicie nie odrzucił paryskiego porozumienia klimatycznego mającego utrzymać globalny reżim emisji gazów cieplarnianych. Zaznaczył też, że on sam nie uważa efektu cieplarnianego za kaczkę dziennikarską i uznaje związane z nim zagrożenia. Mimo to Trump odwołał wydany przez Obamę zakaz wykonywania nowych odwiertów na morzu przy Alasce (to jej zakup od Rosji w 1867 r. wyznacza początek historii USA jako państwa arktycznego), już można ubiegać się o licencje na prowadzenie wydobycia.

Topnienie Arktyki oznaczać będzie jej otwarcie dla biznesu, ale zanim to się stanie – potencjalni gracze muszą ustalić, co komu wolno. Tymczasem od 30 lat brali na wstrzymanie i prowadzili arktyczną partię w zadziwiająco stabilny, rozważny sposób. Mógł to być długofalowy efekt zimnej wojny, która odsłoniła militarne znaczenie tego regionu – zachowano wzajemną ostrożność i zasadę niewykonywania gwałtownych ruchów gotowych wywołać katastrofę lub wyścig zbrojeń. Ale przyczyna może leżeć nie w historii, lecz w przyszłości – bohaterowie arktycznego spektaklu wiedzą, że dopóki całą pulę trzyma w swych okowach lód, nie warto działać. Dopiero teraz gwałtowność i złośliwość zmian klimatycznych budzi ich z letargu.

Z punktu widzenia prawa międzynarodowego nie jest jeszcze uregulowane, kto i do czego ma prawa w rejonie Arktyki. Nie dokonano jej podziału ani rozbioru. Konwencja o prawie morza (UNCLOS) wyznacza strefy wpływów poszczególnych krajów na 200 mil morskich od linii brzegowej, dlatego kilka państw próbuje zalegalizować swoje ambicje – daleko poza te granice wykraczające – sposobem. ONZ stworzyła tryb pozwalający krajom leżącym w Arktyce zgłaszać roszczenia do jej wód.

Pierwsi byli w 2001 r. Rosjanie, którzy starają się wykazać, że skryty w lodowatej głębinie Grzbiet Łomonosowa (podmorski łańcuch górski wysokości 3700 m i długości prawie 2000 km) jest przedłużeniem ich szelfu kontynentalnego i daje im prawo do znajdujących się wokół złóż naturalnych, a nawet do samego bieguna północnego. Konkurencyjne – i podobnie skonstruowane – argumentacje na swoją korzyść przedstawiły Kanada i Dania. Amerykanie dotąd żadnych terytorialnych roszczeń nie zgłaszają, ale też jako jedyni zainteresowani nie ratyfikowali konwencji, która pozwoliłaby spory zakończyć. Zarówno na innych wodach, jak i tu USA trzymają się koncepcji wolnej żeglugi, którą potrafią wykorzystywać dla własnej ekonomicznej przewagi.

Geograficzne racje wydają się leżeć po stronie Rosji, w każdym razie ku temu skłania się ONZ, choć do konkluzji daleko. 

Rada Arktyczna (poza państwami regionu jako obserwatorzy zasiadają w niej przedstawiciele m.in. Chin, Wielkiej Brytanii, Korei Południowej żywotnie zainteresowani rozwojem żeglugi północnej, a także reprezentanci społeczności rdzennych, organizacji pozarządowych i towarzystw badawczych) nie zajmuje się kwestiami bezpieczeństwa i obrony. Nie chciały tego przede wszystkim Stany Zjednoczone. Mimo ograniczonej sprawczości dotychczas organizacja dość skutecznie wyważała sprzeczne interesy państw, doprowadziła do wielu kompromisów dyplomatycznych, stworzyła procedury na wypadek rozlewu ropy, podzieliła między kraje strefy poszukiwawcze i ratunkowe, a nade wszystko skutecznie powstrzymywała przed stosowaniem polityki faktów.

Flaga pod oceanem

Władimir Putin lubi popisy siły i wierzy w ustanawianie – nie negocjowanie – rzeczywistości. Choć oficjalnie nakłania adwersarzy do wspólnego zachowania Arktyki jako strefy pokojowej, w praktyce prowadzi najbardziej agresywną i konsekwentną politykę umacniania wpływów pod kołem podbiegunowym. Tak jak kiedyś Amerykanie zatknęli flagę na Księżycu, a Chińczycy usypują sztuczne wyspy na Morzu Południowochińskim po to, by umieścić tam swój sztandar i zakrzyknąć: „To moje!”, tak i Rosjanie posłali załogi dwóch łodzi podwodnych 4000 m pod powierzchnię Oceanu Arktycznego, by zaklepać sobie prawo własności bieguna północnego i okalającej go fortuny. Przed 10 laty, latem 2007 r., dwa zespoły dotarły na dno i zainstalowały tam wykonaną z tytanu, nierdzewną flagę Federacji Rosyjskiej. Operacja tyleż komiczna, co symboliczna – dobrze oddaje determinację rosyjskiego prezydenta. 

Igrać z nią nie zamierza Kanada, która też rości sobie prawo do bieguna, ale ma lustrzanie położone interesy, bo uznaje Przejście Północno-Zachodnie za własne wody wewnętrzne, co budzi sprzeciw kilku państw. To właśnie od wędrujących aż do bieguna pretensji terytorialnych Kanady rozpoczęły się w 1925 r. spory o to, do kogo należy Arktyka. Inne państwa uznały prawa Kanady do położonych na północ od niej wysp i terytoriów, ale nie zgadzają się z jej pretensjami do cieśnin, zatok i szlaków między zachodnim Atlantykiem a Pacyfikiem.

Dania, z wysuniętą daleko na północ Grenlandią, mogłaby przekonująco argumentować na swoją korzyść i udowadniać swoje prawa do ropy czy gazu, ale na razie nie decyduje się na zaostrzenie sporu. 

Najbardziej zaskakująca – a z punktu widzenia Rosjan kluczowa – wydaje się aktywność Chińczyków w Arktyce. Chiny prowadzą globalne polowanie na surowce i teraz także tu starają się umocnić swoje wpływy przez hojne inwestycje oraz projekty badawcze. Od 2003 r. prowadzą stację badawczą na Svalbardzie, a choć nie są państwem arktycznym, wydają tam na badania więcej niż USA. W 2012 r. lodołamacz „Xue Long” (Powolny Smok), należący do chińskiego Instytutu Badań Polarnych, pokonał Przejście Północno-Zachodnie przez wody Kanady. Jego młodszy i nowocześniejszy brat jest właśnie w budowie, wypłynie w 2019 r., a gigant stoczniowy Cosco buduje sześć statków transportowych mających pływać Przejściem Północno-Wschodnim. Na razie najszybciej rosną jednak chińskie inwestycje w Grenlandii – mają rozwijać kopalnie rud żelaza i sprowadzić na wyspę nawet 5 tys. pracowników. 

Nowe kolory Grenlandii

„Bardziej martwimy się o Malediwy” – tak brzmi typowa odpowiedź Grenlandczyka pytanego, jak lokalni mieszkańcy widzą swoją przyszłość. Ocieplenie klimatu od 20 lat zmienia ich życie. Czas pozwolił 56 tys. obywateli nie tylko oswoić skalę przeobrażeń, ale też dostrzec ich zalety. Uczucia wobec topnienia są więc mieszane. Co się dzieje – widać i czuć. W czerwcu w grenlandzkiej stolicy Nuuk notuje się nawet 24°C, a myśliwi likwidują drogie w utrzymaniu psie zaprzęgi – lodu jest za mało i przez zbyt krótki czas w roku, by polowania miały sens. Przestawiają się na rybołówstwo, bo w coraz cieplejszych wodach pojawiają się nowe gatunki ryb: makrele, dorsze, śledzie, tuńczyki, jest nawet „różowe złoto” – arktyczna krewetka. Już 90% dochodów wyspy pochodzi z wody, a 70% energii – z hydroelektrowni. Pod lodem namierzono złoża cynku, żelaza, uranu i złota. Grenlandczycy uzyskali też kontrolę nad złożami skaleni i szafirów. Po raz pierwszy w historii stoją przed realną szansą gospodarczego uniezależnienia od Danii, która na razie wspiera wyspiarzy wysokimi corocznymi dotacjami. Polityczna niepodległość Grenlandii dałaby Chińczykom większą swobodę ruchu i odpowiada ulubionej strategii Pekinu – działania przez porozumienia dwustronne, a nie układy multilateralne. W niemal każdym duecie przewaga Chin wobec partnera jest przytłaczająca. 

Dochody z surowców grenlandzkich nie pojawią się szybko, a przemianom klimatycznym towarzyszą – jak w innych rejonach Arktyki – społeczne plagi alkoholizmu i depresji, zastępowania tradycyjnych modeli życia i obyczajów biernością, uzależnieniem od telewizji i Internetu, manią kupowania. Wraz z uruchomieniem odwiertów i kopalni zjawią się także imigranci do pracy, a nieduża społeczność wyspy stanie przed wyzwaniem i ryzykiem szybkiego wzbogacenia. Już teraz szykowane jest specjalne prawo oraz fundusz narodowy na wzór stworzonego w Norwegii po odkryciu potężnych złóż ropy. 

Znaczenie Grenlandii dla losów Ziemi jest wyjątkowe. Tamtejsze lodowce kumulują aż 10% światowych zasobów czystej wody, co roku wlewa się tam do oceanów 250 mld ton stopniałego lodu. Te wychłodzone, mniej zasolone wody nie zanurzają się głęboko, a przez to osłabiają prąd ciągnący ciepłe wody z południa. Północny Atlantyk coraz bardziej się więc wychładza, a gdy spotyka się z powietrzem tropikalnym, powstają tajfuny i supersztormy. Prognostycy są zgodni: będzie piekielnie. Także dlatego, że zmiana w sposobach przesuwania się prądów morskich między biegunami spowalnia okrążające planetę wiatry, rozstroi się więc rytm monsunów, a coraz bardziej kapryśne zdarzenia – niespodziewane ulewy, susze, huragany – dręczyć nas będą we wszystkich zakątkach świata. Gdy lodowce Grenlandii całkowicie stopnieją, poziom wody w oceanach podniesie się o 6 m – zatoną nie tylko Malediwy, ale także Nowy Jork, Bombaj i Kalifornia.

Szlaki opłacalności

Nie od dziś US Army martwi się, że wysoka woda zagraża licznym bazom przybrzeżnym, kluczowym dla pozycji amerykańskiej marynarki w światowej rozgrywce. Te same zjawiska, które pozwoliły Rosji przenieść dwie brygady na daleką północ i otwierać zapomniane od lat 80. lotniska czy modernizować flotę, niosą kłopoty jej głównemu geopolitycznemu oponentowi. Wraz z lodem topnieje międzynarodowy układ sił. Wobec umacniania militarnego Rosji w Arktyce (choć wciąż jest ono dalekie od poziomu mobilizacji w epoce sowieckiej) pojawia się nowy niepokój – Szwecja z Finlandią rozważają nawet dołączenie do NATO. 
Prezydenci Rosji i Chin mówią w sprawie północy jednym głosem, ponieważ wzajemnie się potrzebują. Putin wie, że złoża paliw pozostaną niedostępne bez wsparcia technologicznego i sprzętu, jakim dysponują Chiny (lub Zachód). Xi Jinping chce z Rosją budować arktyczny jedwabny szlak – pas transmisyjny dla towarów i surowców. Rosja jest największym partnerem handlowym Chin na dalekiej północy i dzierży klucz do tamtejszych interesów, szczególnie związanych z logistyką i żeglugą. Chiny współfinansują już wydobycie przez Rosjan gazu na Półwyspie Jamalskim (razem z francuskim Totalem) i planują nowe porty. O ile prezydenci uzgodnili wspólne cele polityczne, o tyle chiński biznes jest ostrożniejszy.

W ostatnich latach pojawiły się przesłanki osłabiające okołobiegunowy optymizm. W 2015 r. z prowadzenia odwiertów ropy w tamtym rejonie wycofały się gigantyczne firmy: Statoil i Shell. Decyzję tłumaczyły nierentownością. Złoża ropy, na jakie trafiły, okazały się zbyt małe, a światowe ceny tego paliwa od kilku lat są relatywnie niskie – wynoszą średnio 50 dolarów za baryłkę. Opłacalność wydobycia w Arktyce – przy zwiększających koszty ekstremalnych warunkach i nieprzewidywalnej pogodzie – zaczyna się dopiero przy cenie 120 dolarów. Tyle płaci się za paliwo w czasach kryzysów lub wojen.

Rosjanie nie zwalniają tempa. Uważają, że w ciągu kilku lat ruch w ich części wód arktycznych wzrośnie 10-krotnie (do 65 mln ton ładunku rocznie) i tworzą dla niego infrastrukturę. Analitycy potwierdzają, że zbiorowy skok na zasoby Arktyki to tylko kwestia czasu, a ponieważ właśnie następuje moment, w którym klimatyczna szala definitywnie przechyla się na stronę dalszego ocieplenia, skoku należy spodziewać się niebawem. W biznesie opłacalność zależy od udogodnień. Przykład pustynnych Emiratów, które z odciętej od globalnych połączeń prowincji bez dróg i lądowisk szybko zmieniły się w nieodzowne dla globalnej gospodarki centra handlu i logistyki, pokazuje, że ekstremalne okoliczności mogą służyć radykalnym strategiom i zyskom.

Zamrażanie danych

Na drugim – mniej pesymistycznym – biegunie rozważań o przyszłości roztopionej Arktyki leżą nowe technologie. Szwecja i Norwegia reklamują się jako idealne do zakładania tzw. farm serwerów. Ogromne tereny są niezbędne do przechowywania danych (wbrew powszechnemu mniemaniu Internet i wirtualność mają fizyczne i estetycznie przygnębiające zaplecze), a aparatura lepiej znosi zimne rejony; odpadają koszty chłodzenia urządzeń kumulujących namnażane przez nas bez przerwy informacje. Pierwsze odkrycia Arktyki dokonały dwie hipermarki – w 2009 r. Google, a w 2013 r. Facebook. Umieściły tam magazyny big data

Jednak okolice bieguna północego mają do odegrania jeszcze ważniejszą rolę – będą usprawniać przesyłanie treści. Ocean Arktyczny pozbawiony lodu może zostać usiany światłowodami, ukryć w swoich wodach cyfrowe autostrady, na których istnieniu skorzystają np. maklerzy pracujący na giełdach w Londynie i Tokio. Przesyłanie danych między nimi mogłoby przyspieszyć o 24 ms, które zostaną niezwłocznie przeliczone na krociowe zyski. Entuzjaści przemienienia Arktyki w cybercentrum zapewniają, że oznaczałoby ono także włączenie mieszkańców regionu do strefy globalnej komunikacji. Nie trzeba chyba dodawać, że byłby to ostatni etap redefinicji ich życia. 

Więcej bieli w Arktyce

Los naturalnej Arktyki wydaje się głęboko niepokojący, zdaniem badaczy – jest już przesądzony. O desperacji, jaką te perspektywy wzbudzają u najlepiej poinformowanych, świadczą ekstrawaganckie pomysły, które zaliczono by pewnie do fantastyki i/lub science fiction, gdyby nie fakt, że mogą stanowić jedyny ratunek nie tylko dla północnego czubka Ziemi, ale całej planety, której powierzchnia aż w 70% jest pokryta wodą. 

Zupełnie poważnie więc pisma naukowe potraktowały propozycję, aby w całej Arktyce zainstalować tysiące pomp rozpryskujących na powierzchni zassaną z głębin wodę. Pomogłyby one tworzyć kolejne warstwy szybko zamarzającego lodu, pozwoliłyby pogrubić jego pokrywę aż o metr i zniwelować skutki topnienia. Koszt realizacji tego pomysłu to 500 mld dolarów. Kto miałby go ponieść?

Inną strategią miałoby być – to nie żart – zabarwianie jak największych obszarów Arktyki na biało lub rozpraszanie w atmosferze drobin wody, które – zamarzając – odbijałyby promienie słoneczne i zmniejszały nagrzewanie obszaru. Kolor ma ogromne znaczenie, może bowiem zatrzymać tragiczną spiralę. Znikający z powierzchni Oceanu Arktycznego lód odsłania masy bardzo ciemnej wody, a te – niechronione przez połyskliwą i odbijającą promienie powłokę – szybciej się nagrzewają, potęgując dalsze topnienie lodowej osłony. Jeśli skuteczna pomoc ma nadejść, musi mieć wymiar kosmiczny. Musi być czymś, co równie trudno sobie wyobrazić jak stopnienie ostatniego skrawka lodu.

Na razie jednak sprawy płyną utartym szlakiem. Największym beneficjentem znikania lodowej Arktyki jest główny jego sprawca – przemysł paliwowy. Jako ludzie nie potrafimy powstrzymać się przed urzeczywistnianiem katastrofy mimo dokładnej wiedzy o jej skali i następstwach. Przez dziesiątki tysięcy lat rozprzestrzenianie się homo sapiens na Ziemi było możliwe dzięki naszej nadzwyczajnej zdolności adaptowania się do zmian. Teraz jednak ich jednoczesność, gwałtowność i złośliwość przerasta nas i wygrywa nawet z instynktem samozachowawczym. 

Arktyka – ostatnia dzikość – znika. Kresu dobiega również geograficzna faza globalizacji. To ostatni akt odkrywania świata, ery ciekawości. Przed nami wzmożona konsumpcja. I finałowa wyprawa, której uczestnicy – gdy już wyssą spod lodu całą energię – gdzieś na chłodnych wodach zrzucą boję z tabliczką informującą: „Tu była kiedyś Arktyka. Nie mylić z Atlantydą”.

Czytaj również:

Mandala na wodzie
i
Wyspa Woody na Morzu Południowochińskim
Ziemia

Mandala na wodzie

Paulina Wilk

Okręt „Scarborough” opuścił port w Portsmouth w ostatnich dniach stycznia 1748 r. Kapitan Philip D’Auvergne, zatrudniony przez Kompanię Wschodnioindyjską, obrał kurs na Fort St. David położony w południowych Indiach, nieopodal Madrasu. Stamtąd statek wyruszył do Chin. 12 września około 120 mil na zachód od filipińskiej wyspy Luzon został zniesiony na płyciznę najeżoną skałami. Dla „Scarborough” stała się ona pułapką. Nie pomogło wyrzucenie za burtę najcięższych dział ani próby wyciągania statku linami. Jednostkę uwolniły dopiero wysoki przypływ i silne prądy. Żeglarze ochrzcili miejsce przymusowego postoju imieniem Mielizna Scarborough i popłynęli dalej, do Kantonu.

Dziś nazywana jest różnie, w zależności od tego, kto rości sobie do niej prawa. Filipińczycy mówią na nią Panatag lub Bajo de Masinloc, dla Chińczyków to wyspa Huangyan, ma także nową nazwę anglojęzyczną – Democracy Reef. Zajmująca 150 km² płycizna jest niezamieszkana, jej najwyższy punkt to Skała Południowa, w czasie przypływu wystająca ponad powierzchnię na niespełna 2 m. 

Czytaj dalej