Zbawiciele na wakacjach
i
Karolina Lubryczyńska (CC BY-NC-ND 2.0)
Marzenia o lepszym świecie

Zbawiciele na wakacjach

Turystyczny savoir-vivre
Paweł Cywiński
Czyta się 7 minut

Zanim zdecydujemy się zaopiekować dziećmi w Kambodży lub Tajlandii, powinniśmy się zastanowić, czy tego rodzaju pomoc w ogóle ma sens.
Bo wolonturystyka to biznes, w którym dobro potrzebujących schodzi na drugi plan.

Chcesz zwiedzić dalekie kraje i przy okazji pomóc rozwiązać tamtejsze problemy? Nic łatwiejszego, wystarczy połączyć wakacje z wolontariatem – przeczytałem ostatnio na Facebooku. Na pierwszy rzut oka pomysł wydaje się kuszący. Wpisuję więc w wyszukiwarkę po angielsku wyrażenie „wolontariat za granicą”. Jako jedna z pierwszych stron wyskakuje mi Global Crossroad. Klikam. Jest to portal istniejącej od 15 lat instytucji, która wysyła wolontariuszy do 18 krajów w Azji, Afryce i Ameryce Łacińskiej. Chwalą się, że za ich pośrednictwem wyjechało pomagać już ponad 20 tys. ludzi. „Dużo – myślę sobie – czyli mają doświadczenie”. Jedną z najczęściej pojawiających się na stronie ofert jest możliwość odbycia wolontariatu w domu dziecka. Klikam więc i natychmiast pojawia się zachęta. „Czy w Twoim wrażliwym sercu znajdzie się miejsce dla dzieciaków? Czy zawsze chciałeś wyjechać za granicę?” Na oba pytania odpowiedź jest tylko jedna: tak. Czytam zatem dalej. „Możesz wybrać się w podróż do tak egzotycznych miejsc, jak Kostaryka, Tajlandia, Sri Lanka, Brazylia i Nepal, aby udzielić tam swojej cennej i potrzebnej pomocy. Osierocone dzieci z całego świata potrzebują Twojej dobroci, współczucia i miłości”.

Kwalifikacje niemile widziane

Pierwsza na liście kierunków do wyboru jest Kambodża. Klikam w nią i sprawdzam, na czym ma polegać ta moja „cenna i potrzebna pomoc”. Poza pracą administracyjną wolontariusze będą tam uczyć dzieci języka angielskiego, opiekować się nimi, bawić się z nimi w ciągu dnia oraz pokazywać, jak uprawiać kambodżańskie warzywa i owoce w okolicznym sadzie. Zadanie dość trudne – bo skąd mam wiedzieć, jak się sadzi kambodżańskie warzywa i owoce? Na szczęście zakładka obok zatytułowana jest „Umiejętności i kwalifikacje”. Klikam i wita mnie pierwsze zdanie. „Aby zostać zagranicznym wolontariuszem w sierocińcu w Kambodży, nie potrzebujesz żadnych specjalnych kwalifikacji”.

Ostatnia zakładka na stronie to „Daty i ceny”. Po kliknięciu okazuje się, że choć jako wolontariusz pomagać będę za darmo, to muszę za to wszystko zapłacić – 300 dolarów wpisowego i kolejne 400 za dwa tygodnie. Jeżeli chciałbym wyjechać na dłużej, to cena wzrasta o kilkanaście procent tygodniowo. W zamian otrzymuję nocleg, jedzenie i certyfikat. „Trochę drogo – myślę sobie – zwłaszcza jak na kraj, w którym roczne PKB per capita wynosi trochę ponad 1000 dolarów”. Global Crossroad próbuje mnie jednak przekonać, że będę z tego zadowolony. „Poświęcając się bezinteresownie sierotom, masz jednocześnie szansę uzyskać wiele różnych korzyści. Niemal natychmiast poczujesz satysfakcję oraz sens tego, co robisz i co ma wielki wpływ na obecne i przyszłe życie dzieciaków z ubogich krajów, które obecnie znajdują się w tak trudnej sytuacji”.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Zyskowna dobroczynność

Powyższa oferta jest jedną z tysięcy podobnych, które można znaleźć w Internecie po wpisaniu wyrażenia „wolontariat za granicą”. Choć są kuszące, trzeba na nie uważać. Organizujące takie wyjazdy prywatne firmy – które działają na zasadach rynkowych, czyli podstawowym ich celem jest generowanie zysku – żerują na dobroczynności, sprzedając pod płaszczykiem wolontariatu możliwość niesienia pomocy. W tak skonstruowanym modelu biznesowym wolontariusz staje się klientem, którego oczekiwania należy spełnić, a możliwość niesienia pomocy – usługą bądź towarem. Badacze turystyki nazywają to zjawisko „wolonturystyką”, czyli krótkoterminowym wyjazdem, w którym łączy się turystykę i pomaganie. Jednakże w odróżnieniu od klasycznego wolontariatu za granicą, który organizowany jest zazwyczaj przez rozmai­te organizacje pozarządowe, pakiet wolonturystyczny można wykupić w zwykłej firmie.

Wydawać by się mogło, że jeżeli znajdą się chętni na płacenie za możliwość pomocy, to nie byłoby w tym komercyjnym przedsięwzięciu niczego złego. Tymczasem w rzeczywistości skomercjalizowanie pomocy sprawia, że dobro szybko potrafi przerodzić się w zło. Prześledźmy, jak do tego dochodzi.

Sieroty i ich rodzice

W Kambodży według oficjalnych danych w 2005 r. znajdowało się niecałe 200 sierocińców i żyło w nich około 3 tys. dzieciaków. Obecnie domów dziecka jest dwa razy więcej, a przebywających w nich sierot – ponad 15 tys. W dodatku połowa z nich zlokalizowana jest w ośrodkach turystycznych w Phnom Penh i Siem Reap. Wzrost ten nie oznacza jednak, że nagle w kraju Khmerów przybyło sierot. Według badań organizacji Friends-International około 80% dzieci żyjących w kambodżańskich sierocińcach ma bowiem co najmniej jednego żywego rodzica.

Co się zatem wydarzyło w ciągu tych kilkunastu lat, że nastąpił tak wielki wzrost liczby dzieci w domach dziecka? Zbadał to UNICEF, który tylko przez pierwsze pięć lat odnotował 75-procentowy wzrost liczby oddawanych dzieci. Z opublikowanego raportu wynika, że głównymi powodami były niemożność zapewnienia przez rodziców swoim pociechom edukacji i wiara w szansę nauczania dziecka przez obcokrajowców. Wiara złudna – należy dodać – ponieważ od obcokrajowców w tych ośrodkach, jak przeczytać można na stronach firm pośredniczących w wysyłaniu wolontariuszy, nie wymaga się żadnych specjalnych kwalifikacji oraz certyfikatów zawodowych ani językowych. Ograniczyłoby to bowiem liczbę potencjalnych klientów, a zatem i zysk. Nie są to więc ludzie z przygotowaniem pedagogicznym i psychologicznym, doświadczeniem nauczycielskim, ze sprawdzoną znajomością języka angielskiego, z kursami międzykulturowymi oraz umiejętnościami w pracy z dziećmi z traumą lub innymi problemami psychologicznymi. Są to zazwyczaj zwykli licealiści lub studenci, którzy zapłacili kilkaset dolarów, aby móc zrealizować swoje marzenia o niesieniu pomocy biednym ludziom w biednych krajach.

Karuzela opiekunów

W sierocińcowo-wolonturystycznym modelu biznesowym warto zwrócić uwagę na jeszcze jedno bardzo szkodliwe zjawisko. Dziecko oddawane do sierocińca bardzo często przechodzi przez fazę rozwoju, w której czuje się niechciane, brzydkie, niedobre, złe i bezwartościowe. Jest to konsekwencja samotności i odrzucenia przez bliskich. Wtem pojawia się uśmiechnięty wolontariusz z – zacytujmy tu ponownie stronę Global Crossroad – „wrażliwym sercem, w którym znajdzie się miejsce dla dzieciaków”. Poświęca mu mnóstwo czasu i uwagi, zaprzyjaźnia się, jest obok. I nagle po dwóch, trzech tygodniach znika. Wraca do domu. A dziecko znowu zostaje samo. W konsekwencji taka nieustanna zmiana opiekunów może wpływać na poczucie wyobcowania wśród porzuconych już wcześniej dzieci, co ma wpływ na ich dalszy rozwój emocjonalny. Kolejne straty mogą spowodować, że już nigdy nie będą w stanie przywiązać się do drugiego człowieka.

Skuteczne i odpowiedzialne pomaganie jest niezwykle trudne. A jedną z najbardziej skomplikowanych form pomocy (i tym samym najtrudniejszych oraz najbardziej ryzykownych, jeśli chodzi o szanse powodzenia) jest pomoc rozwojowa i humanitarna niesiona w odległych geograficznie i kulturowo miejscach. Jeżeli chcemy robić to odpowiedzialnie i skutecznie, to sami musimy być kompetentni w tej dziedzinie, w której zamierzamy pomagać. Zatem pierwszą zasadą wolontariatu zagranicznego jest to, że jeżeli jesteśmy prawnikami, udzielajmy pomocy prawniczej, jeżeli psychologami, pomagajmy rozwiązywać problemy psychologiczne. Jeżeli nie czujemy się jeszcze w niczym specjalistami, to zanim pojedziemy zbawiać świat, zdobądźmy odpowiednie kwalifikacje. W przeciwnym razie wpiszemy się w pokolonialny mit wyższości kompetencji zagranicznego turysty nad kompetencjami społeczności lokalnej.

Drugą istotną zasadą skutecznego i odpowiedzialnego pomagania jest szczere rozliczenie się ze swoimi motywacjami. Każdy z nas musi sobie samemu odpowiedzieć na następujące pytanie: dlaczego chcę zostać wolontariuszem? Wbrew pozorom możliwych motywacji jest wiele. Poza altruistyczną chęcią realnej pomocy warto zastanowić się nad kwestią własnej potrzeby poczucia się dobrym i użytecznym człowiekiem, wynikającym z tego bonusem wizerunkowym we własnym środowisku, egoistyczną chęcią przeżycia egzotycznej przygody lub zdobycia dobrze wyglądającego w CV doświadczenia. Po udzieleniu sobie odpowiedzi dobrze zadać jeszcze jedno pytanie: dlaczego tak bardzo pragnę zostać tym wolontariuszem w Kambodży, Peru lub Etiopii? Być może skuteczniej mogę wykorzystać swój czas i kompetencje, pomagając w swoim własnym mieście?

Jeżeli jednak zdecydujemy się zostać wolonturystami, spróbujmy się najpierw zorientować, czy te kilkaset dolarów, które musimy za to zapłacić, nie mogą zostać wydane z większym pożytkiem, a my zamiast opłat wstępnych sami moglibyśmy sobie załatwić taki wolontariat bezpośrednio w instytucji przyjmującej. Należy też dobrze przestudiować raporty ewaluacyjne z dotychczasowych programów firm pośredniczących (jeżeli nie prowadzą ewaluacji, to nie powinno się takim firmom ufać, bo skąd niby wiedzą, że ich działalność przynosi zakładany skutek?). A na samym końcu warto poszukać informacji na temat miejsca, do którego jedziemy, i oferowanego w nim rodzaju pomocy, aby nie okazało się przypadkiem, że naszą obecnością bardziej szkodzimy, niż pomagamy.

Czytaj również:

Turysta wobec propagandy
Wiedza i niewiedza

Turysta wobec propagandy

Paweł Cywiński

Przy okazji wyprawy do Izraela lub Palestyny warto pamiętać, że politycy obu państw chętnie wykorzystują turystykę jako narzędzie symbolicznej walki.

Lariv Levin jest jastrzębiem izraelskich konserwatystów. Od zawsze silnie sprzeciwiał się powstaniu państwa palestyńskiego i do dziś przy różnych okazjach podkreśla, że Izrael powinien być w każdym calu państwem żydowskim. W przeciwieństwie do innych izraelskich nacjonalistów zna on jednak bardzo dobrze kulturę palestyńską i język arabski. Tak dobrze, że podczas swojej służby wojskowej stał się dowódcą kursów dla arabskich tłumaczy w izraelskim wywiadzie. Znajomość ta sprawiła też, że doskonale rozumie on symboliczny wymiar walki – której jest rzecznikiem – o to, by w kraju zamieszkiwanym przez 1,5 mln Palestyńczyków język arabski przestał być językiem urzędowym.

Czytaj dalej