Zatruty raj
i
zdjęcie: Jakub Krzywiecki
Ziemia

Zatruty raj

Jakub Krzywiecki
Czyta się 7 minut

Wyobraźcie sobie ogromny teren pełen rzadkich roślin i dzikich zwierząt. Spokojny i pilnie strzeżony rezerwat o powierzchni zbliżonej do księstwa Luksemburga. Krainę czystych rzek porośniętą młodymi drzewami i krzewami. Brzmi zachęcająco? Ten rajski ogród jest prawdziwy i można go znaleźć jakieś 800 km na wschód od Warszawy, na terenie ukraińskiego obwodu, który dziś już formalnie nie istnieje. Zapraszam w podróż do Czarnobyla.

Zawsze, kiedy opowiadam o tym miejscu, pierwsze pytanie dotyczy promieniowania. Trudno się dziwić, przede wszystkim z tego jest znane. W Czarnobylu jest niebezpiecznie, ale tylko w niektórych miejscach, gdzie poziom promieniowania przekracza dopuszczalne wartości. Poważna, niewidzialna siła śmiertelnie niebezpiecznych izotopów czai się w wodzie, roślinach i ziemi. Pozornie czyste rzeki są zatrute, gdyż często na ich dnach zalega muł, który zawiera niebezpieczne cząsteczki. W silnie napromieniowanych miejscach drzewa rosną powyginane. Jednak aby w Czarnobylu narazić swoje zdrowie, trzeba poruszać się po nim w skrajnie nierozważny sposób.

Śmiercionośny kurz

Po wybuchu w elektrowni jądrowej w 1986 r. na okoliczne tereny opadł radioaktywny pył. Dzisiaj wszędzie jeszcze leży kurz zawierający radionuklidy cezu i strontu. Dzięki działaniom mającym na celu usunięcie skutków awarii zazwyczaj odczyty poziomów szkodliwych pierwiastków na terenie strefy zamkniętej są marginalne, ale i tak pozostają poważnym zagrożeniem. Człowiek jest w stanie poradzić sobie z niewielkimi wartościami cezu, który zostanie w naturalny sposób wydalony z organizmu. Inaczej jest ze strontem, który może przeniknąć do kości i zniszczyć tkanki od środka. Różne szkodliwe pierwiastki rozkładają się bardzo powoli, dlatego przypuszcza się, że okolice Czarnobyla będą nadawały się do ponownego zamieszkania najwcześniej za około 300 lat. Jednak krótkie przebywanie na terenie strefy nie powinno być niebezpieczne dla zdrowia.

(Nie)turystyczny biznes

Mimo zagrożenia, jakie stanowi, Czarnobyl stał się atrakcją turystyczną. Może „turystyka” nie jest precyzyjnym określeniem, ponieważ oficjalnie na terenie zamkniętej strefy turystyki nie ma. To słowo nie istnieje w dokumentach ukraińskiej administracji. Rząd nie może oficjalnie prowadzić działalności turystycznej w miejscu, które od katastrofy jest obszarem bezwzględnego wysiedlenia.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Jednakże w 2017 r. Czarnobyl odwiedziło 47 tys. osób. Jak to możliwe? Otóż zarząd strefy, za odpowiednią opłatą, bardzo chętnie wydaje pozwolenia na wjazd. Działa też wielu prywatnych operatorów, którzy organizują komercyjne wycieczki po strefie. Osób odwiedzających Czarnobyl formalnie nie nazywa się turystami, tylko wizytatorami. „Zwiedzają” oni teren według ściśle ustalonego programu, którego teoretycznie mają pilnować przewodnicy obowiązkowo przydzielani grupom przez zarząd strefy. Teoretycznie, bo (nie)turyści chcą zobaczyć jak najwięcej, a regulamin jest bardzo surowy. Nie wolno na przykład wchodzić do opuszczonych budynków, a to one są najciekawszą atrakcją Prypeci, czyli wysiedlonego miasta, w którym mieszkali pracownicy elektrowni przed katastrofą. Niektórzy przewodnicy idą więc odwiedzającym na rękę i regulamin jest nagminnie łamany.

Mount Everest urbexu

Zwiedzanie opuszczonych miejsc, popularnie nazywane urbexem (od ang. urban exploration), to najczęstszy powód odwiedzin strefy. Jeżeli ktoś jest fanem takiej turystyki, to zobaczyć może naprawdę sporo.

Przede wszystkim Prypeć – modelowe miasto Związku Radzieckiego – opuszczone miejsce zamieszkania blisko 50 tys. pracowników elektrowni i ich rodzin. To nie tylko sowieckie bloki mieszkalne, lecz także centra handlowe, domy kultury, basen, kinoteatry, szkoły, przedszkola, budynki użyteczności publicznej, siedziby służb. To wszystko wciąż stoi, zastygłe w depresyjnej atmosferze ewakuacji z 1986 r., w trakcie której mieszkańcy mieli kilka godzin na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy, po czym zostali wywiezieni, a zdecydowana większość już nigdy nie wróciła do swojego miasta. Prypeć najlepiej zwiedzać wczesną wiosną lub późną jesienią, kiedy na drzewach nie ma liści. W innych porach roku zasłaniają one bowiem miejską infrastrukturę. 32 lata po katastrofie Prypeć stał się praktycznie lasem. Można też odwiedzić okoliczne wsie, gdzie w budynkach walają się dokumenty, zabawki, klisze ze zdjęciami, pocztówki, notatki, książki.

zdjęcie: Jakub Krzywiecki

zdjęcie: Jakub Krzywiecki

Punktem obowiązkowym wyprawy jest sama elektrownia i podziwianie ogromnej konstrukcji nowego sarkofagu (Arki), który zakrywa zniszczony w czasie awarii reaktor i ma zabezpieczyć świat przed szkodliwymi substancjami wydobywającymi się z miejsca katastrofy. Innymi ciekawymi obiektami są tajne miasteczko Czarnobyl-2 oraz ogromna konstrukcja radaru pozahoryzontalnego nazywanego Okiem Moskwy. Dla wielu osób to najważniejszy punkt w strefie ze względu na możliwość (nielegalnej) wspinaczki na szczyt konstrukcji. Obecnie „zdobycie” radaru jest znacznie utrudnione, ponieważ administracja strefy zdecydowała się na odcięcie drabin na najniższym poziomie konstrukcji, po tym jak w 2017 r. spadł z niej mężczyzna z Białorusi. Zginął na miejscu.

Pościg za stalkerami

Strefa miewa też nielegalnych gości, tzw. stalkerów, którzy przedzierają się przez gęste lasy, by eksplorować zamknięty teren bez przewodnika, czyli bez ograniczeń. Takie osoby są utrapieniem zarządu strefy, bo istnieje prawdopodobieństwo, że będą chciały wynieść poza strzeżony teren materiały radioaktywne, do których mogą należeć choćby przedmioty codziennego użytku, dokumenty, ubrania pozostałe po mieszkańcach Prypeci i innych mniejszych miejscowości. Później takie „artefakty” są sprzedawane na czarnym rynku. Dlatego policja stara się wyłapywać stalkerów. Większym problemem są jednak zorganizowane szajki złomiarzy, którzy wywożą ze strefy pozostałości sprzętu wojskowego używanego do usuwania skutków awarii. Bardzo często to sprzęt silnie napromieniowany, niezwykle niebezpieczny dla ludzkiego życia i zdrowia. Taki złom trafia później do wielu skupów na Ukrainie i Białorusi, a wykrycie go jest praktycznie niemożliwe.

Rozbitkowie samotności

W strefie mieszkają ludzie. Nazywa się ich samosiołami. Jest ich bardzo niewielu – według oficjalnych danych około 150 osób, choć ze względu na rzadkie aktualizowanie informacji naprawdę może ich być nawet trzy razy mniej. To wyłącznie osoby starsze, które nielegalnie wróciły po ewakuacji do swoich wsi lub ukryły się w czasie wysiedlania mieszkańców. Choć opuszczenie strefy było obowiązkowe, w rozpadającym się Związku Radzieckim przymknięto oko na ich powrót do domów. Przynajmniej nie trzeba było im szukać mieszkań zastępczych. Tak spotykam Wasilija, który mieszka we wsi Teremczi, położonej około 8 km na południowy wschód od Czarnobyla. Odwiedzamy go z grupą „wizytatorów”, przywozimy zakupy.

Nie wypada przychodzić do niego z pustymi rękami, gdyż Wasilij mieszka zupełnie sam, a najbliższych sąsiadów ma dopiero kilka kilometrów dalej. Mężczyzna wita nas serdecznie, od razu proponuje swojski bimber. Nie odmawiamy mu, w lutym zmarła jego żona, a zgodnie z prawosławną tradycją trzeba wypić za jej duszę. Domowej roboty orzechówka rozgrzewa nas szybko, a Wasilij opowiada, dlaczego wrócił.

Po ewakuacji mieszkał z rodziną w Kijowie, ale dla niego i jego żony życie w wielkim mieście było udręką. W latach 90. usłyszał o pracy przy wycince drzew. Postanowili z żoną wrócić. Ich dawna wieś była całkowicie opuszczona, a część domów – w tym ten, który należał do nich – nie nadawała się do zamieszkania. Dlatego wybrali sobie jeden z lepiej zachowanych budynków.

– Tutaj nie ma łatwego życia, ale jest bardzo spokojnie – przyznaje Wasilij z trudnym do zinterpretowania uśmiechem. Jego twarz jest radosna, ale oczy pozostają niewzruszone, wręcz smutne. Sprawia wrażenie wciąż zamyślonego. Może ze względu na niedawną śmierć żony. Pytam go, czy nie boi się tutaj mieszkać, przecież wokół tyle niebezpieczeństw. W strefie żyją wilki, niedźwiedzie, rysie. Wasilij to bagatelizuje. Mówi, że nie ma się czego bać, że zwierzęta same uciekają, gdy tylko widzą człowieka. Wasilij jest samowystarczalny. Sam przygotowuje znalezione jedzenie, hoduje kury. Nie zaprząta sobie za bardzo głowy przyszłością. Pytam znowu, czy mu nie „straszno” tak samotnie żyć. Wspomina o córce i wnuczce, które mieszkają w Kijowie. Gestem ręki zaprasza do pomieszczenia najprawdopodobniej pełniącego funkcję sypialni. Pokazuje ślubne zdjęcie wnuczki, bierze je do rąk, patrzy na nie z uśmiechem. Wnuczka albo córka odwiedzają go raz, czasem dwa razy w miesiącu. Opowiada o tych rzadkich wizytach z żalem, ale też ze zrozumieniem. Mówi o drogiej benzynie i o męczącej drodze z Kijowa. Widzę, że mimo zaradności tęskni do bliskich.

Dlaczego, skoro już nie pracuje, nie miałby wrócić do Kijowa? – Tu mam spokój, to jest moje miejsce  – odpowiada. Ale widzę, że się waha, sam do końca nie wie, co robić. I widzę też, że Wasilij nie wyobraża sobie stąd wyjechać. Nie chce opuścić tej magnetycznej, niezwykłej ziemi, którą darzy uczuciem co najmniej tak wielkim jak swoich bliskich. Bo ta ziemia, te lasy, zwierzęta stały się jego rodziną. Czarnobyl może być domem.

Czytaj również:

Monolog o tym, jak łatwo stać się ziemią
i
zdjęcie: Andrzej Karoń/Flickr (CC BY 2.0)
Opowieści

Monolog o tym, jak łatwo stać się ziemią

Swietłana Aleksijewicz

Radziecki chemik dostaje z komendy uzupełnień wezwanie na ćwiczenia. Już w drodze dowie się, że jedzie tam, gdzie dwa miesiące wcześniej wybuchł reaktor jądrowy. Przedstawiamy fragment książki Czarnobylska modlitwa.

Prowadziłem dziennik…

Czytaj dalej