Żądajmy utopii
i
ilustracja: Michał Loba
Wiedza i niewiedza

Żądajmy utopii

Naomi Klein
Czyta się 8 minut

Zanim nastały lata 80. i doktryna szoku stała się normą, kryzysy zrodzone z chciwości banków i finansowych malwersacji wielkiego biznesu miewały zgoła inne konsekwencje: następowały po nich jedne z najbardziej spektakularnych triumfów postępowej polityki we współczesnej historii.

W Stanach Zjednoczonych po hekatombie wojny secesyjnej i zniesieniu niewolnictwa czarni i ich radykalni sojusznicy domagali się sprawiedliwości ekonomicznej i praw socjalnych. Odnieśli wtedy wielkie zwycięstwa. Wywalczyli na przykład bezpłatne szkoły publiczne dla wszystkich dzieci – chociaż potrzeba było jeszcze całego stulecia, by w oświacie zlikwidowano segregację rasową.

Straszliwy pożar w nowojorskiej szwalni firmy Triangle Shirtwaist Company w 1911 roku, który kosztował życie 146 osób, głównie młodych imigrantek, zmobilizował do działania setki tysięcy robotnic i robotników. W następstwie tych wydarzeń zreformowano kodeks pracy, ograniczono maksymalną liczbę nadgodzin, zmieniono zasady zatrudniania dzieci i wprowadzono przełomowe przepisy o ochronie przeciwpożarowej i bezpieczeństwie pracy.

A przede wszystkim nie byłoby epokowych reform Nowego Ładu, gdyby nie wymusił ich oddolny nacisk mas w latach wielkiego kryzysu. Przez kraj przetoczyła się fala protestów: bunt kierowców ciężarówek, strajk powszechny w Minneapolis, osiemdziesięciotrzydniowa blokada portów na zachodnim wybrzeżu i strajk okupacyjny w zakładach motoryzacyjnych w mieście Flint. Związki zawodowe poczuły siłę i zmusiły właścicieli przedsiębiorstw, by sprawiedliwiej dzielili się zyskami z pracownikami. W reakcji na ogrom cierpień, jakie wywołał wielki kryzys, masowe ruchy społeczne żądały radykalnych reform. To wtedy wprowadzono ubezpieczenia społeczne i zasiłki dla bezrobotnych (chociaż należy pamiętać, że programy te nie obejmowały ani większości Afroamerykanów, ani wielu pracujących kobiet). Jednocześnie wprowadzono surowe regulacje sektora finansowego, które poważnie nadszarpnęły jego zyski. W całym uprzemysłowionym świecie społeczna presja stwarzała warunki do wdrażania programów analogicznych do Nowego Ładu. Inwestycje w infrastrukturę publiczną – usługi komunalne, transport publiczny i mieszkania – odpowiadały skalą wysiłkowi, jaki musimy podjąć dziś w obliczu kryzysu klimatycznego (podobnym katalizatorem wielkich przemian społecznych stały się zniszczenia po II wojnie światowej).

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Gdy w 1969 roku wyciek ropy w Santa Barbara pokrył kalifornijskie plaże brunatną mazią, miliony Amerykanów i Amerykanek zażądały gruntownej zmiany prawa. Wiele najsurowszych przepisów o ochronie powietrza, wody i zagrożonych gatunków ma swój początek w społecznym oburzeniu tą ekologiczną katastrofą.

W każdym z tych przypadków bolesny kryzys podziałał jak dzwonek alarmowy i zapoczątkował racjonalne, skuteczne reformy, dzięki którym społeczeństwo stawało się nieco bezpieczniejsze i nieco bardziej sprawied­liwe. W niemałej mierze zawdzięczamy te osiągnięcia wytrwałej pracy aktywistów, którzy przygotowali grunt pod niezbędne przekształcenia na długo przed wybuchem każdego z tych kryzysów. Reformy nie były doskonałe, nie przyniosły dogłębnej transformacji. Ale to dzięki nim zyskaliśmy nowoczesne zabezpieczenia społeczne i wiele przepisów, które chronią pracowników i zdrowie publiczne. Co więcej, żadne z tych osiągnięć nie wymagało ­autorytarnych machinacji władzy. Nie wprowadzano ich chyłkiem za zasłoną dymną kryzysu. Domagali się ich wyborcy, kategorycznie i głośno żądały ich potężne ruchy społeczne. Realizacja tych postulatów była umocnieniem demokracji, nie jej wypaczeniem.

Skoro więc te dawne kryzysy doprowadziły do tylu postępowych reform, dlaczego te nowsze – Katrina, zapaść na rynku kredytów hipotecznych czy katastrofa ekologiczna na platformie Deepwater Horizon – nie przyniosły porównywalnych efektów?

Erupcja wyobraźni

Oto jedno z możliwych wyjaś­nień: w chwilach głębokiej transformacji mieliśmy zawsze do czynienia z napięciem między dalekosiężnymi marzeniami a znacznie bardziej przyziemnymi realnymi osiągnięciami. Przełomowe zwycięstwa ruchu robotniczego po wojnie secesyjnej i po „czarnym czwartku” z 1929 roku, podobnie jak zwycięstwa ruchu praw obywatelskich i ruchu ekologicznego w latach 60. i na początku 70. nie były jedynie reakcją na kryzys. Były reakcją na kryzys rozgrywający się w czasie, gdy społeczeństwa miały odwagę snuć wielkie marzenia, głośno i publicznie. Były erupcjami utopijnej wyobraźni.

Strajkujący robotnicy z końca XIX wieku, oburzeni bajecznymi fortunami, jakie wyrastały na wyzysku ich pracy, czerpali inspirację z Komuny Paryskiej, kiedy to lud pracujący Paryża na kilka miesięcy zdobył w mieście władzę. Marzyli o „wspólnocie spółdzielców”, w której praca byłaby tylko jednym ze składników zrównoważonego życia, a wszyscy ludzie mieliby dość wolnego czasu na relaks, rodzinę i sztukę. Na szczyty list bestsellerów trafiały utopijne wizje socjalistycznej przyszłości, takie jak powieść Looking Backward Edwarda Bellamy’ego (skonfrontujmy to z faktem, że od inauguracji Trumpa wielki renesans wydawniczy przeżywają klasyczne powieści dystopijne: Rok 1984 George’a ­Orwella, Opowieść podręcznej Margaret Atwood czy It Can’t Happen Here Sinclaira Lewisa). W czasach wielkiego kryzysu aktywizujący się robotnicy czytali nie tylko Marksa, ale i afroamerykańskiego historyka i socjologa W.E.B. Du Bois, głoszącego wizję wielkiego, wspólnego ruchu całej klasy robotniczej, który zjednoczyłby uciśnionych i odmienił niesprawiedliwy system gospodarczy. Jak pisał historyk Robin D.G. Kelley, koniec XIX stulecia był czasem „demokratycznych, populistycznych i radykalnych ruchów, którym przewodzili czarni, ale które przyciągały tak czarnych, jak i białych robotników”.

To samo można powiedzieć o ciężko okupionych zwycięstwach ruchu na rzecz praw obywatelskich. To właśnie marzenie – wyrażone w podniosłych przemówieniach Martina Luthera Kinga czy wizjach, jakie roztaczał słynny SNCC, Pokojowy Komitet Koordynacyjny Studentów – choć wykraczało poza swój czas, stanowiło inspirację dla oddolnej samoorganizacji i otwierało drogę do wielu namacalnych zwycięstw. Podobnie utopijny zapał z przełomu lat 60. i 70., wypływający z wrzenia kontrkultury, gdy młodzi ludzie nie wzdragali się przed kontestowaniem żadnej świętości, zapoczątkował późniejsze przełomy w dziedzinie równouprawnienia kobiet i osób homoseksualnych oraz ochrony środowiska.

Należy pamiętać, że prezydent Roosevelt wprowadzał Nowy Ład w czasach, gdy środowiska postępowej lewicy były tak silne i wojownicze – tak radykalne jak na obecne standardy – że odgórnie wprowadzone reformy wydawały się jedynym sposobem na uniknięcie otwartej rewolucji. Takie obawy nie były bezpodstawne. Gdy Upton Sin­clair, autor skandalizującej powieści Grzęzawisko, ubiegał się w 1934 roku o stanowisko gubernatora Kalifornii, jego kampania przypominała nieco masowy zryw wokół kandydatury Berniego Sandersa. Sinclair postulował bardziej lewicową wersję Nowego Ładu, przekonując, że tylko spółdzielnie robotnicze, w pełni finansowane przez państwo, pozwolą zlikwidować nędzę. Otrzymał niemal 900 tysięcy głosów, ale to nie wystarczyło do zwycięstwa (jeśli nie uczono was o tym na lekcjach historii, prawdopodobnie nie jest to przypadek; jak pisał Milan Kundera, „walka człowieka z władzą jest walką pamięci z zapomnieniem” [tłum. Piotr Godlewski i Andrzej Jagodziński]).

Uwięzieni w matriksie

Gdy w 2008 roku nadszedł krach finansowy, tej utopijnej wyobraźni zabrakło. Wielu ludzi rozumiało, że odpowiedzią na kryzys musi być moralne oburzenie; że darowanie bankom bilionów dolarów, odstąpienie od ścigania osób odpowiedzialnych za krach i obciążenie kosztami emerytów i najbiedniejszych jest niegodziwością.

Ale pokoleniom wychowanym pod rządami neoliberalizmu z największym trudem przychodziło wyobrażenie sobie innego systemu niż ten, w którym żyły „od zawsze”. Tu również pamięć gra niebagatelną rolę. Gdy robotnicy buntowali się przeciwko najgorszym wynaturzeniom ery przemysłowej, wielu z nich pamiętało jeszcze, że gospodarkę można zorganizować inaczej. Inni walczyli o swoje dotychczasowe źródło utrzymania – czy to o rodzinne farmy, które odbierali im lichwiarze, czy o małe rzemieślnicze warsztaty, padające pod naporem wielkoprzemysłowego kapitalizmu. Znali inną przeszłość, więc umieli wyobrazić sobie radykalnie lepszą przyszłość i potrafili o nią walczyć. Nawet ci, którzy nie zaznali w życiu niczego oprócz niewoli i segregacji, znajdowali niezliczone sposoby – często w potajemnie tworzonej sztuce – by pielęgnować marzenie o wolności, samostanowieniu i demokracji. Powieściopisarz, zdobywca Pulitzera Junot Díaz tuż po wyborach w 2016 roku zapowiadał nadejście ciężkich czasów:

Ci z nas, których przodków kupowano na targu i hodowano jak zwierzęta, znają tę przyszłość aż nazbyt dobrze, bo to także część naszej historii. Nie mieliśmy nic, odebrano nam nawet imiona, ale niezłomną walką, bez żadnych widoków na zwycięstwo, zmieniliśmy świat. Skoro udało się to naszym przodkom, którzy mieli tak niewiele, to my, mając o wiele więcej, musimy dokonać tego samego.

Właśnie tej wyobraźni, tej zdolności zobaczenia radykalnie odmiennego świata, zabrakło nam w chwili, gdy pierwsze „nie!” padło w 2008 roku. Na Zachodzie pamięć o innych systemach gospodarczych zanikła niemal doszczętnie. Owszem, istnieją kultury i społeczności, szczególnie rdzennych mieszkańców kontynentu, przechowujące pamięć o innych sposobach organizowania życia społecznego – takich, które nie opierają się na prywatnej własności ziemi i nieograniczonym wyzysku ludzi i środowiska. Ale większość z nas – nienależących do tych tradycji – tkwi w matriksie kapitalizmu. Potrafimy się domagać punktowych korekt, ale wyobrażenie sobie czegoś zasadniczo odmiennego okazuje się nieporównanie trudniejsze.

To po części wyjaśnia, dlaczego ówczesne ruchy – od europejskich Oburzonych po Occupy Wall Street, a nawet buntowników na placu Tahrir w Kairze – mogły rzucić kategoryczne „nie” chciwości bankierów, polityce zaciskania pasa czy dyktatorskiej władzy, ale nie miały wyraźnej i przekonującej wizji lepszego świata.

A skoro zabrakło tej wizji, jeden po drugim nadciągały wstrząsy.

Dziś, gdy szaleją rasizm z mizoginią, świat chwieje się na skraju ekologicznej katastrofy, a wielki kapitał pożera resztki sfery publicznej, nie wystarczy narysować linii na piasku i powiedzieć: „ani kroku dalej”. Stawiając opór, musimy jednocześnie wytyczyć wiarygodną i inspirującą drogę do innej przyszłości. Ten przyszły świat nie może być po prostu światem sprzed prezydentury Trumpa – czyli tym, którego Trump jest konsekwencją. Musi to być świat, jaki jeszcze nie istniał.

Wyobrażenie go sobie wymaga ożywienia tradycji myśli utopijnej, która w przeszłości pobudzała do działania tak wiele ruchów społecznych i pozwalała im wybiegać poza „tu i teraz”. Musimy mieć odwagę nakreślić obraz innego świata, który – nawet jeśli istnieje tylko w naszej wyobraźni – będzie nas mobilizować do wygrywania nowych starć. Jak napisał Oscar Wilde w 1891 roku: „Na mapę świata, na której nie ma Utopii, nie warto nawet spojrzeć, bo brak na niej jedynego kraju, do którego ludzkość stale zmierza. A kiedy ludzkość tam dociera, zaczyna się rozglądać i spostrzegłszy jeszcze lepszy ląd, znów wciąga żagiel na maszt”.

W tej podróży nie będziemy tylko mówić i pisać o przyszłym świecie, w jakim pragniemy żyć, ale będziemy go krok po kroku budować. […]


Tekst jest fragmentem książki Nie to za mało (wydawnictwo MUZA). Tytuł i lead zostały dodane przez redakcję „Przekroju”.

ilustracja: Michał Loba
ilustracja: Michał Loba

 

Czytaj również:

Być jak Anastazja
i
Zofia Stryjeńska, Wiejska zagroda, ok. 1960 r. Kolekcja obrazów Zofii Stryjeńskiej – własność miasta Tarnowa. Dar ks. Alojzego F. Nosala. Depozyt w Muzeum Okręgowym w Tarnowie
Marzenia o lepszym świecie

Być jak Anastazja

Ewa Pawlik

Za siedmioma górami, za siedmioma rzekami żyje sobie dzieweczka, która całymi dniami biega po lesie, a wieczorami słodko zasypia w objęciach niedźwiedzia. Niedźwiedź ma pewnie na imię Misza, ale tym się nie zrażajmy. Najważniejsze, by odnaleźć w sobie tę słowiańską moc.

„Zdrowia jasnym myślom Twoim!” – tak zaczyna się e-mail, który stanie się dla mnie przepustką do lepszego świata. Niepotrzebna wiza, niepotrzebny samolot. Nie muszę nawet mówić po rosyjsku. Szczęś­liwym zbiegiem okoliczności nowy lepszy świat powstaje niedaleko mego rodzinnego miasta. Kilkanaście kilometrów wylotówką na północ pozwala opuścić matrix.

Czytaj dalej