Wywracanie szachownicy
i
grafika: Igor Kubik
Przemyślenia

Wywracanie szachownicy

Aleksandra Kozłowska
Czyta się 15 minut

Jaka jest recepta na skuteczny ruch społeczny? Czy każdemu z nich musi towarzyszyć reakcja zwrotna? Dlaczego w Polsce mimo dziedzictwa Solidarności nie ma tradycji mobilizacji społecznej? Z socjologiem, dr. hab. Michałem Nowosielskim, o wielkich i małych, radykalnych i pokojowych protestach rozmawia Aleksandra Kozłowska.

Aleksandra Kozłowska: Świat się gotuje. W Stanach wrze Black Lives Matter, w Polsce akcje wsparcia dla LGBTQ+ i kobiet, na Białorusi protesty wobec Łukaszenki… Czy to jakiś szczególny moment w historii?

Dr hab. Michał Nowosielski: Różnego rodzaju napięcia społeczne widać od dłuższego czasu w wielu miejscach świata, a wrażenie ich nagromadzenia wynika z tego, że niektóre z tych protestów są nam szczególnie bliskie, np. ze względów światopoglądowych czy geograficznych. Chociaż oczywiście w ciągu ostatnich kilku dekad zdarzały się momenty, kiedy społeczne niezadowolenie było bardzo silne i doprowadzało do wybuchu. Wystarczy wspomnieć tak dla nas istotny przełom lat 80. i 90. oraz koniec komunizmu w naszej części Europy. Potem w latach 2003–2006 obserwowaliśmy kolorowe rewolucje w byłych republikach sowieckich, m.in. pomarańczową rewolucję na Ukrainie i rewolucję róż w Gruzji, a w latach 2010–2012 – arabską wiosnę. Moc tych protestów była tak duża, że z jednego kraju rozlewały się na sąsiednie. Obecne demonstracje na Białorusi uznaje się albo za kontynuację tych ruchów wolnościowych, albo za początek nowej fali – zwróćmy uwagę, że nawet gdzieniegdzie w Rosji, np. w Chabarowsku, widać wybuchy wyraźnego społecznego niezadowolenia. Oprócz protestów zmierzających do zmiany systemu politycznego lub obalenia władzy, która postrzegana jest jako niesprawiedliwa czy nielegitymizowana, często zaobserwować można napięcia społeczne o innym charakterze, np. ostatnie protesty związane z Black Lives Matter w Stanach czy działania na rzecz osób LGBT+ w Polsce.

Ale przecież i dawniej się kotłowało: wczesne chrześcijaństwo, reformacja, potem rewolucje angielska i francuska. W XIX w. zaczyna buzować ruch robotniczy, na scenę wkraczają też ­sufrażystki. Wiek XX przynosi kolejne ogniska zapalne: wyzwalanie się kolonii, walka z segregacją rasową w USA, studencka rewolta 1968 r., ruchy ­feministyczne i ekologiczne…

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Od lat w środowisku naukowym toczy się dyskusja na temat tego, czy ruchy społeczne rzeczywiście występowały zawsze. Owszem, w przeszłości pojawiały się różnego rodzaju niepokoje, ale część badaczy – ja także – uważa, że to, co dziś nazywamy ruchami społecznymi, nierozerwalnie wiąże się z nowoczesnością, a więc czasami po rewolucji przemysłowej. Wcześniej obserwowaliśmy pewne działania zbiorowe, ale miały one głównie charakter lokalny i były bardziej wyładowaniem gniewu niż protestami zmierzającymi do zmiany rzeczywistości, a to właśnie ta zmiana jest jedną z głównych cech ruchów społecznych. Oczywiście zdarzały się też zjawiska o szerszym zasięgu, ale przyjmowały one zwykle postać ruchów religijnych. Dopiero w czasach nowoczesnych zaistniały warunki do powstania ruchów społecznych z prawdziwego zdarzenia, takie jak rozwój miast w XIX w., upowszechnienie mediów, a także zdecydowanie większa możliwość komunikacji. XIX-wieczny robotnik miał już dostęp do prasy, z której mógł dowiedzieć się o warunkach życia i pracy innych robotników oraz porównać je ze swoimi. Przyczyniało się to do budowy solidarności opartej na wspólnocie doświadczeń, a w konsekwencji do podejmowania działań mających zmienić los proletariatu. Ludzie zaczęli rozumieć, że porządek społeczny nie jest dany raz na zawsze i w pewnym stopniu może zależeć od nich samych. Charakterystyczne jest to, że domaganie się wolności jest procesem kaskadowym. Wraz z postępem nowoczesności pojawiła się emancypacja kolejnych grup społecznych.

Pragnieniem niezależności, niepodległości można się więc zarazić. Widząc walczących robotników, kobiety zaczęły domagać się praw wyborczych itp.

Owszem, dokładnie tak to działa. Z jednej strony mamy do czynienia ze swoistą dyfuzją – rozprzestrzeniają się nie tylko przekonania, że naszą sytuację można zmienić, lecz także sposoby, jak to zrobić. Z drugiej strony jako konsekwencję tego obserwujemy ciągłe poszerzanie się granic wolności. Wszystkie wielkie ruchy społeczne są zbudowane na tej zasadzie. Do systemu zdominowanego przez białych, bogatych, heteroseksualnych mężczyzn stopniowo dostają się ci ubożsi. Następnie kobiety, później grupy wykluczone ze względu na kolor skóry, na orientację seksualną itd.

Taka kaskada może budzić nadzieję, że w końcu wszyscy będziemy mieli równe prawa.

Rzeczywiście jeśli porównamy świat sprzed 200 lat z tym dzisiejszym, to nie mamy wątpliwości, że sytuacja społeczna wielu grup się poprawiła. Niestety nie jest to proces ciąg­ły. Można powiedzieć, że „reakcja” czyha za każdym rogiem. Ruchom społecznym prowadzącym do poszerzenia granic wolności towarzyszyć może tzw. backlash, czyli zjawisko, które polega na oporze systemu i próbach przywrócenia starego porządku. Na przykład w reaganowskich Stanach w latach 80. obserwowano dość intensywne działania mające na celu odrzucenie zdobyczy feminizmu. Można więc powiedzieć, że jest to ciągła walka. Dwa kroki do przodu i czasem krok w tył…

W jaki sposób badano ruchy społeczne?

Pierwsze badania przeprowadzono w Europie pod koniec XIX w., gdy pojawiła się potrzeba opisania ruchów robotniczych. Współczesna teoria ruchów społecznych opiera się jednak głównie na badaniach amerykańskich. W latach 50. XX w. analizowano tam ruchy społeczne z perspektywy szalenie konserwatywnej, patrzono na nie jako na rodzaj odchyłu, zakłócenia, element niepożądany. Uważano, że ruchy społeczne nie są działaniem racjonalnym, ale opierają się na mechanizmach podobnych do zachowania antylop, które gdy jedna z nich dostrzeże w trawie coś niepokojącego, to wszystkie rzucają się panicznie do ucieczki. W latach 50. społeczeństwo amerykańskie uznawało się za lidera wolnego świata; wszystko, co zmierzało do dekonstrukcji tego stanu rzeczy, postrzegano nie tylko jako zagrożenie, lecz także jako coś w istocie niedorzecznego. Sytuacja zmieniła się w latach 60. wraz z pojawieniem się szeroko rozumianej kontrkultury, a razem z nią rewolu­cji obyczajowej oraz ruchu praw obywatelskich. Te nowe aktywności bardzo mocno wpłynęły na środowiska akademickie – zarówno na studentów, jak i wykładowców. Stwierdzono wówczas, że nie można uznawać uczestników ruchów społecznych za mniej racjonalnych od tych, którzy je badają, co sprawiło, że zaczęto zastanawiać się nad genezą ruchów społecznych. Co więcej, badacze sami zaczęli się angażować i ta tendencja trwa do dziś.

Wydaje mi się, że rozpoczynamy działanie, gdy brak wolności dotyka nas samych lub naszych najbliższych. Tak jak dziś w Polsce osób LGBT+. Trzeba poczuć ten brak na własnej skórze.

Tak. Na pewno do zaangażowania potrzebny jest jakiś rodzaj frustracji: ograniczenia wolności, poczucie braku wpływu albo np. zbyt niskie zarobki. Ale przecież w dziejach cywilizacji byli ludzie, którzy czuli, że nie mają wolności, wpływu czy pieniędzy, a nie zawsze rodził się z tego ruch społeczny. Zadajmy sobie pytanie, dlaczego tak się dzieje.

Wydaje mi się, że musi dojść do takiego wydarzenia jak zabójstwo George’a Floyda. Albo zwolnienie z pracy Anny Walentynowicz. Przepełnia się czara goryczy.

Owszem, to może być iskra. Jednak iskra powinna paść na podatny, łatwopalny grunt. By tak się stało, musi pojawić się świadomość, że jest nam źle, nie do zniesienia, że dłużej już się nie da wytrzymać. W jakich sytuacjach ta świadomość powstaje? To mechanizm podobny do tego, o którym śpiewał ostatnio Kazik w piosence Twój ból jest lepszy niż mój. Kiedy na tym samym stanowisku zarabiasz więcej niż ja albo kiedy inni mają więcej swobód. Niektórzy badacze twierdzą jednak, że tak naprawdę porównywanie się z innymi nie ma znaczenia. Zawsze przecież są jacyś inni, którzy mają lepiej niż my. Ważniejsza jest konfrontacja swoich osiągnięć z własnymi zamierzeniami i oczekiwaniami, np. dwa lata temu mogło nam się wydawać, że sytua­cja – finansowa, prawna, kulturowa – będzie lepsza, ale nie udało się tych założeń zrealizować. Wtedy zaczynamy działać, zwłaszcza gdy pojawią się nieznane dotąd możliwości: nowy sposób protestu i mobilizacji – np. użycie mediów społecznościowych – albo furtka legislacyjna, którą możemy wykorzystać.

Czy iskrą może być też nowy lider lub liderka? Taki Martin Luther King, Lech Wałęsa albo Greta Thunberg?

Może też tak być. Proszę jednak zwrócić uwagę, że często liderzy pojawiają się dopiero wtedy, kiedy ruch społeczny już wybuchnie. Wcześniej musi dojść do korzystnego splotu okoliczności: z jednej strony powinny zaistnieć bardzo silne napięcia, z drugiej nowe możliwości, np. podziały w obrębie elit politycznych czy nowi sojusznicy – mamy wtedy do czynienia z dobrymi warunkami do eksplozji ruchu społecznego.

Big bang to dopiero początek. Ale co sprawia, że dany ruch ma szanse powodzenia? Że odnosi sukces, czyli wprowadza widoczną zmianę społeczną, na tyle znaczącą, że nie trzeba już walczyć?

Rzadko który ruch społeczny jest w stu procentach spełniony. Żeby odnieść bezwarunkowe zwycięstwo, powinien stawiać sobie małe, konkretne cele. Tak działają np. ruchy miejskie, które prowadzą pojedyncze akcje – zmieniają organizację jazdy na danej ulicy albo budują nowe ścieżki rowerowe. Ale i Czarny Protest się udał. Dlaczego? Bo cel był prosty: zablokować restrykcyjną ustawę. I to się powiodło. Przynajmniej na jakiś czas. Natomiast ruch, którego cel jest szerszy, np. zniesienie dyskryminacji osób LGBT+, wymaga nie tylko przekształceń dotyczących prawa do zawierania małżeństw czy adopcji dzieci, ale przede wszystkim przebudowania świadomości społecznej. Bo bez tego zmiana systemu prawnego jest niemożliwa. I to jest już znacznie trudniejsze, szczególnie jeśli marzy się nam zrealizowanie wszystkich założonych celów. Stąd podział ruchów społecznych na reformacyjne i rewolucyjne. Te pierwsze stawiają sobie za cel drobne korekty rzeczywistości, te drugie chcą przebudować całą rzeczywistość. Kluczowy jest tu stopień zorganizowania. Niezależnie od wielkości, siły społecznej mobilizacji ruch musi być w stanie choć w minimalnym stopniu podejmować decyzje. Do tego zwykle potrzebna jest jakaś struktura. Bez niej może być trudno choćby o jasne postulaty i skuteczne naciski na władzę. Przypadkiem takiego ruchu pozbawionego struktury, który mimo że wzbudził wielkie społeczne zainteresowanie i zaangażowanie, nie osiągnął w zasadzie niczego, jest Occupy Wall Street.

W Stanach Zjednoczonych nie ma już segregacji rasowej, a jednak powstał Black Lives Matter jako kontynuacja ruchu praw obywatelskich i Czarnych Panter. Rzeczywiście wciąż jest o co walczyć.

Ruch praw obywatelskich był i nadal jest inspiracją dla kolejnych grup domagających się równouprawnienia: kobiet, LGBT+ i innych. To jego największy sukces. Ale – tak jak pani mówi – mimo przyznania praw politycznych Afroamerykanom co jakiś czas takie wydarzenia jak śmierć George’a Floyda pokazują, że systemowy rasizm wciąż istnieje. Ciągle tkwi w głowach części społeczeństwa i jest trwałym elementem rzeczywistości. Można powiedzieć, że jest to ruch „niedokończony”, a teraz mamy jego kolejną odsłonę.

We wspomnianej już przebudowie świadomości społecznej jedną z kluczowych spraw jest język, jakim publicznie mówi się o osobach transpłciowych czy rdzennych Amerykanach. Dopóki jakiejś grupie odmawia się człowieczeństwa, nazywa ją ideologią czy zarazą, dopóty nie mamy szans na zmianę sposobu myślenia.

To prawda. Kluczową cechą ruchów społecznych jest to, że niosą one ze sobą nie tylko zmiany systemowe, np. zmianę prawa, ale także to, że oddziałują na sferę kultury. Pokazują społeczeństwu różne niezauważalne dotąd szerzej problemy, przedstawiają sposoby ich interpretacji i sprawiają – o ile im się uda – że zaproponowana przez nie percepcja rzeczywistości staje się dominująca. W tym kontekście ruch na rzecz osób LGBT+, choćby w Stanach Zjednoczonych, okazał się skuteczny – homoseksualność przestała być traktowana jako orientacja społecznie nieakceptowalna. To ogromna zmiana, jeśli weźmiemy pod uwagę, że niektóre przepisy związane z penalizacją kontaktów homoseksualnych czy też np. zakazujące osobom nieheteronormatywnym służby w armii zostały zniesione dopiero na początku XXI w. Wielkim dziełem ruchów tożsamościowych jest zmiana postrzegania grup mniejszościowych. Wystarczy choćby spojrzeć na kręcone obecnie amerykańskie i zachodnioeuropejskie seriale: jak budowana jest obsada, jak tworzy się poszczególne wątki, tak by różne grupy mniejszościowe były reprezentowane. U nas to jest jeszcze rzadkość. Na razie.

Jest wręcz gorzej niż kilka lat temu. Dlaczego?

Kiedy mówimy o ruchach społecznych, myślimy przede wszystkim o ruchach wolnościowych, emancypacyjnych, równościowych. Ale przecież są ludzie, którzy myślą inaczej, wolą, żeby było „jak kiedyś” – buntują się przeciw zmianom, uważają, że było lepiej i normalniej, gdy „kobieta siedziała w domu”, LGBT+ „w szafie”, a „czarni znali swoje miejsce”. Zjawisko to zwykło się nazywać kontrruchem. Teraz w Polsce mamy właśnie do czynienia z silnym kontr­ruchem, jeśli chodzi o LGBT+. Do głosu doszli ludzie, według których zmiany idą w złym kierunku albo następują za szybko. Niepostrzeżenie wokół nas zbudowała się sieć mniej lub bardziej sformalizowanych inicjatyw, które dążą do promowania swojej silnie konserwatywnej wizji rzeczywistości, np. Rodzina Radia Maryja albo Kluby „Gazety Polskiej”. Obecnie dzięki dużemu wsparciu polityków i części mediów wizja ta stała się dominująca. Można powiedzieć, że mamy do czynienia ze wspomnianym już backlashem. Ta reakcyjność nie dotyczy przecież wyłącznie LGBT+, ale też innych sfer: praw reprodukcyjnych, edukacji seksualnej, ekologii…

Co zatem robić, żeby wolności było coraz więcej, a nie mniej? Jak podtrzymywać iskrę buntu? Co robić, by ludziom chciało się działać?

To trudne pytania. Nie sądzę, by możliwe było ciągłe podsycanie iskry. To raczej przypomina przygasanie i rozniecanie jej na nowo. Działamy, osiągamy jakieś rezultaty, jesteśmy zadowoleni. Potem okazuje się, że rezultat nie jest tak trwały, jak zakładaliśmy, i trzeba działać od nowa. Aby się zaangażować, ludzie potrzebują jakichś bodźców, motywacji. Czasami wystarczy niezadowolenie, ale musi ono osiągnąć punkt krytyczny.

Jakie metody są w takim razie najskuteczniejsze?

Badacze zajmujący się skutecznością ruchów społecznych doszli do wniosku, że umiejętna mieszanka działań pokojowych i radykalnych, ocierających się o przemoc jest najskuteczniejszą techniką.

Ale nie mówimy tu chyba o terroryzmie?

Niekoniecznie. Ruchy społeczne posługują się szeroką gamą działań o charakterze radykalnym. Zresztą ten radykalizm może mieć różne odcienie, takie jak aktywne przeciwstawianie się policji (np. opór przy aresztowaniu), akty wandalizmu (np. niszczenie pomników osób związanych z kolonizacją podczas ostatnich protestów BLM w USA czy tworzenie nielegalnych murali), zatrzymywanie pojazdów propagujących treści niezgodne z przesłaniem ruchu (np. słynnych furgonetek anty-LGBT) czy w końcu użycie przemocy w czystej formie (np. działania podejmowane przez ruch antyaborcyjny w USA polegające na wysadzaniu klinik czy demonstracje z użyciem siły).

Czyli mieszanka?

Owszem, ale w odpowiednich proporcjach. Ruch o wyłącznie pokojowym charakterze często nie przyciąga wystarczającej uwagi społeczeństwa, zwykle nie jest też w stanie wymóc niczego na rządzących. Z kolei zbyt duży radykalizm wywołuje tzw. efekt bumerangu – może zostać odrzucony przez większość społeczeństwa. Często duże ruchy łączą w sobie różne nurty – te bardziej pokojowe z tymi bardziej radykalnymi. Pokojowemu ruchowi praw obywatelskich towarzyszyły bardziej bojowo nastawione Czarne Pantery.

To, co się uważa za radykalizm, zależy od punktu widzenia?

Oczywiście. Czy powieszenie tęczowej flagi na pomniku Kopernika albo figurze Jezusa jest radykalnym działaniem? Dla mnie zdecydowanie nie. Może bardziej radykalna była akcja obrzucenia jajkami czy tortem polityka przez prawicowy ruch Naszość w latach 90.? Zastanawiając się nad ekstremalnością niektórych działań, trzeba pamiętać o jednej ważnej rzeczy: ruchy społeczne tworzą zwykle ludzie nieposiadający władzy i możliwości wpływania na rzeczywistość w inny sposób. Nie jest to więc grzeczna partia szachów, ale raczej próba wywrócenia szachownicy. Nie zawsze da się to zrobić w sposób pokojowy. Być może sekret oburzenia na ten rzekomy radykalizm działań na rzecz LGBT+ w Polsce bierze się stąd, że ruchy społeczne, mobilizacja, protesty to u nas rzadkość. Polskie społeczeństwo nie jest przyzwyczajone do radykalnych metod, w ogóle nie jest przyzwyczajone do protestu społecznego.

Dlaczego tak jest? Czyli Solidarność niczego nas nie nauczyła?

Kiedyś wiele mówiono o dziedzictwie Solidarności, ale w odniesieniu do mobilizacji społecznej jest ono ostatecznie niewielkie. Wracając do stosowania przemocy, warto tu też zaznaczyć, że tym, co podnosi prawdopodobieństwo tego, czy dany ruch odniesie sukces, jest nie tylko radykalność jego działań. Znaczenie ma także radykalność reakcji.

To znaczy?

Przemoc ze strony państwa wyzwala wzrost społecznego poparcia dla manifestujących. Jeżeli biją, trzeba się ująć za bitymi. Proste. Część osób, które oceniają akcje Stop Bzdurom jako zbyt skrajne, stwierdza, że reakcja władz też jest nieadekwatnie brutalna, i w związku z tym decyduje się wspomóc ruch LGBT+. Wielu działaczy ruchów społecznych zdaje sobie z tego sprawę i dąży do wykorzystania tego mechanizmu. Dlatego przemoc i radykalizm stają się często elementem instrumentarium ruchów.

Skoro mowa o instrumentarium – czy Internet to dobre narzędzie ruchu społecznego? Tęczowe nakładki na zdjęcia profilowe, lajki pod postami, podpisy pod petycjami czasem faktycznie przynoszą efekty, jak choćby protest przeciw koncertowi węgierskiego zespołu nacjonalistycznego Hungarica. Ale część tych działań spełza na niczym.

Tak, wpływ Internetu na skuteczność działań wolnościowych jest dwoisty. Bywa, że pełni głównie funkcję kanalizacyjną – jeśli czuję oburzenie z powodu jakiegoś faktu i gdzieś sobie kliknę, to pomaga mi się to rozładować. Na tym kończy się cała mobilizacja. Dla realnego ruchu społecznego to źle, bo z 10 tys. lajków nie wynika, że 10 tys. osób przyjdzie na demonstrację. Ale Internet potrafi być też narzędziem potężnym. Warto tylko pamiętać, że działa on jak miecz obosieczny: może przekazywać nieprawdziwe informacje i przekonywać ludzi do tego, by angażowali się w „złą sprawę”. Wystarczy przywołać przykład działań Cambridge Analytica czy ruchu antyszczepionkowców.

A czy osobiście – jak inni badacze, o których Pan wspominał – utożsamia się Pan z jakimś ruchem?

Dla mnie niezwykle ciekawa jest aktywność ruchów miejskich w Polsce. Inicjatywy mieszkańców mają różne cele, ale ogólnie opierają się na tym, by miasto było bardziej przyjazne dla pieszych, dla rowerzystów, by poprawić ogólną jakość życia, wywalczyć większą sprawiedliwość dla najemców. Interesujący jest rozwój tych ruchów i to, jak w niektórych miastach, np. w Poznaniu czy Gorzowie Wielkopolskim, próbowały sięgać po władzę.

Czy jest to dowód na to, że w Polsce zaczyna kształtować się społeczeństwo obywatelskie?

Łatwo się zaangażować w ruchy miejskie, bo dotyczą one naszych interesów. Są wyrazem braku zgody na niektóre procesy degeneracji tkanki miejskiej, które sprawiają, że w miastach coraz trudniej się żyje, chociaż stają się one coraz bardziej błyszczące i nowoczesne. Ruchy miejskie mogą być postrzegane jako swego rodzaju laboratorium aktywności społecznej. Łączą w sobie różne nurty, które dążą często do odmiennych celów, jednak potrafią w wielu przypadkach działać razem. A wszystko to poprzez ciągłą dyskusję. Miasto może stać się poligonem doświadczalnym dla młodzieży – jeśli uda nam się skutecznie zachęcić ją, by na początku w tym wąskim wycinku rzeczywistości brała sprawy w swoje ręce, to później przełoży się to na jej postawy w przyszłości i zaangażowanie w inne ruchy społeczne.


Dr hab. Michał Nowosielski:

Socjolog, badacz w Ośrodku Badań nad Migracjami Uniwersytetu Warszawskiego.

Czytaj również:

Jak Islandia została kobietą
Opowieści

Jak Islandia została kobietą

Aleksandra Kozłowska

Ten jeden jesienny piątek, 24 października 1975 r., sprawił, że rok później islandzki rząd uchwalił prawo gwarantujące kobietom i mężczyznom równe płace, a pięć lat później prezydentem Islandii – ­po raz pierwszy na świecie – została kobieta, Vigdís Finnbogadóttir. I to na cztery kolejne kadencje. Dziś Islandia zajmuje pierwsze miejsce w rankingu równości płci Światowego Forum Ekonomicznego.

Ale 45 lat temu wszystko wyglądało inaczej. Choć rok 1975 ONZ oficjalnie ogłosiła Rokiem Kobiet, na Islandii ich wynagrodzenie było o 60% niższe niż płace mężczyzn. Jeszcze bardziej nierówności rzucały się w oczy w parlamencie – posłanek było 20 razy mniej niż posłów. Działaczki feministycznej grupy Redstockings (Czerwone pończochy) zaproponowały więc ogólnokrajowy strajk kobiet, by domagać się równości i pokazać mężczyznom wartość kobiecej pracy. A najlepszym na to sposobem miało być powstrzymanie się od pracy zawodowej i obowiązków domowych.

Czytaj dalej