Wyspa wysypisko
Ziemia

Wyspa wysypisko

Piotr Żelazny
Czyta się 10 minut

Są miejsca na świecie, gdzie woda jest tak gęsta od plastiku, że przypomina galaretkę. Ratunkiem dla oceanicznych stworzeń są aktywiści, którzy albo czyszczą pływające wyspy śmieci, albo chcą na nich zamieszkać.

Jest dwa razy większa niż Teksas. I trzy razy większa niż Francja. Rozciąga się między wybrzeżem Kalifornii a Hawajami, ale nie ma jednego stałego miejsca. Dryfuje, kręcą nią prądy Pacyfiku, rośnie, maleje. Wyspą nazywana jest na wyrost – to nazewnictwo z naukowego punktu widzenia nieuprawnione. Co to bowiem za wyspa, na której nie można postawić nogi? Wbrew popularnemu mitowi nie widać jej z kosmosu. W ogóle jej zresztą nie widać. Mikroplastik pływający w wodzie jest prawie niedostrzegalny, a wyspa śmieci, o której mowa, składa się w dużej mierze właśnie z niego.

Formalna nazwa to Wielka Pacyficzna Plama Śmieci (Great Pacific Garbage Patch – GPGP). Została odkryta w 1997 r. Jest najbardziej znana, ale nie jedyna. Podobne skupisko śmieci i mikroplastiku znajduje się między Hawajami a Japonią. Za powstawanie wysp odpowiedzialne są prądy morskie, które pchają w jednym kierunku dryfujące i niemogące rozłożyć się w pełni plastikowe odpadki.

Na cudzych śmieciach

Od września 2017 r. Wielka Plama ma nawet rezydentów. Jej obywatelstwo przyjął w świetle kamer były wiceprezydent USA, Al Gore. Większość pamięta go ze startu w wyborach prezydenckich w 2000 r., kiedy to na Florydzie dopiero powtórne, ręczne liczenie wskazało, że o 537 głosów więcej dostał George W. Bush i to on, a nie Gore, ostatecznie został wtedy prezydentem Stanów Zjednoczonych. Po przegranej Gore w dużej mierze skupił się na przeciwdziałaniu katastrofie klimatycznej, za co w 2007 r. został lau­reatem Pokojowej Nagrody Nobla.

Informacja

Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Nie tylko Gore przyjął paszport Wysp Śmieci – bo tak nazwano fikcyjne państwo na Wielkiej Pacyficznej Plamie. Poza nim obywatelami zostali brytyjscy aktorzy Judi Dench oraz Ross Kemp, a także angielski biegacz długodystansowy, czterokrotny złoty medalista olimpijski, Mo Farah.

Jeden z najbardziej cenionych duetów kreatywnych w Londynie – Dal & Mike – przygotował identyfikację wizualną wszystkiego, co potrzebne pełnoprawnemu państwu: paszportów, znaczków pocztowych i banknotów w walucie debris (słowo to można tłumaczyć jako „szczątki”, „odłamki” albo po prostu „śmieci”).

Na banknotach znajdują się ilustracje Tony’ego Wilsona – morskie zwierzęta duszone przez plastik, zjadające foliowe torebki, nurkujące w wodzie gęstej od śmieci. Paszport projektu Maria Kerkstry opatrzony jest herbem fikcyjnego państwa i mottem „The Ocean needs us” (Ocean nas potrzebuje).

W portalu LADbible utworzono petycję z prośbą o przyjęcie Wysp Śmieci do grona państw uznawanych przez ONZ. Celem było zebranie miliarda podpisów i choć skończyło się na niecałych 240 tys., to kampania została dostrzeżona i zapamiętana. O żadnym uznaniu przez ONZ nie mogło być jednak mowy.

Wciąż mało kto rozumie, czym tak naprawdę są plamy śmieci. Nadal na ich temat krąży mnóstwo półprawd i miejskich legend. Fotografie mikroplastiku są tak mało pociągające, że większość artykułów o nim jest opatrzona agencyjnymi zdjęciami pływających w wodzie, piętrzących się gór plastikowych śmieci. Nie tylko nie oddaje to istoty problemu, ale także mnoży nieporozumienia.

Oczywiście duże, całkowicie namacalne śmieci również dryfują w wodzie. Gromadzą się w okolicy środka Plamy, dokąd spychają je prądy morskie. Główny problem jest jednak zdecydowanie mniej widoczny. Aktywiści Greenpeace’u opisują Plamę jako twór o zupowatej konsystencji, która tworzy się na skutek unoszącego się w wodzie mikroplastiku. Gdzieniegdzie pływają uwięzione w sieciach większe fanty, ale większość jest niedostrzegalna dla niewytrenowanego oka.

Mniejsze i najmniejsze

Mikroplastik to zbiorcza nazwa dla wszystkich elementów plastikowych, których średnica nie przekracza 5 mm – tak definiuje go amerykańska instytucja rządowa National Oceanic and Atmospheric Administration. Używany jest do produkcji m.in. brokatu, pasty do zębów czy kremów z filtrem. Powstaje też na skutek powolnej degradacji tworzyw sztucznych, przede wszystkim zwykłych plastikowych butelek wyprodukowanych z politereftalanu etylenu – PET. Mikroplastik to największe zagrożenie dla oceanicznego życia. Mniejsze ryby zjadają go i się nim zatruwają. Większe ryby zjadają z kolei te mniejsze, już zatrute, i tak plastik zaczyna wędrówkę w górę łańcucha pokarmowego.

Odmianą mikroplastiku są nurdle. Nie dorobiły się jeszcze polskiego tłumaczenia, nawet oddział Greenpeace’u w Polsce pisze o nurdlach, tłumacząc, że to „plastikowe kuleczki, wielkości ziarna soczewicy – granulat używany przy produkcji produktów z plastiku”. Nazywane bywają „łzami syreny”, tymczasem składają się z zabójczych chemikaliów. To budulec wszelkich plastikowych rzeczy: od pojemników i butelek po telewizory. Nurdle łatwo się transpor­tuje, po dowiezieniu na miejsce przetapia się je i modeluje w dowolne kształty. Ponieważ są tak lekkie i małe, łatwo przedostają się do atmosfery, rzek, mórz i oceanów.

Występują we wszystkich kolorach świata i pięknie mienią się w wodzie. Ryby mylą je z pokarmem. Z kolei przy brzegu stają się siedliskiem trwałych zanieczyszczeń organicznych (TZO), które potrafią na takiej pojedynczej kuleczce utrzymywać się przez wiele lat. TZO nie są rozpuszczalne w wodzie, lecz łatwo rozpuszczają się w tłuszczach. Zjedzona przez zwierzę toksyna gromadzi się w jego tkance tłuszczowej i również wędruje w górę łańcucha pokarmowego.

Nurdle są kolonizowane także przez mikroby niebezpieczne dla ludzi: na kuleczkach znalezionych na popularnych plażach w East Lothian w Szkocji znajdowały się pałeczki okrężnicy. Mogą być na tyle szkodliwe, że naukowcy czy wolontariusze zbierający je z plaż proszeni są o zakładanie rękawic ochronnych i niedotykanie ich gołymi rękami. Tymczasem letnicy nieświadomie wylegują się na nich godzinami.

W lutym 2018 r. jedna z organizacji zajmujących się walką z mikroplastikiem dokładnie przeczesała popularną plażę w okolicach Liverpoolu – Hightown Beach. Na odcinku zaledwie 1 km znaleziono ponad 140 tys. kuleczek. Przeciętnie 138,9 nurdli na 1 m² plaży. Ocenia się, że sama Wielka Brytania wypuszcza co roku do oceanu 53 mld nurdli – mowa zarówno o prefabrykatach zwianych z hal produkcyjnych czy kontenerów, jak i o kuleczkach, do których z powrotem rozpadły się stworzone z nich produkty. Z takiej ilości można byłoby wyprodukować 88 mln plastikowych butelek.

Ale istnieje jeszcze mniejszy mikroplas­tik – mikrokulki (ang. microbeads), których średnica nie przekracza 1 mm. Wykonane są zazwyczaj z polietylenu, czasem także z innych tworzyw petrochemicznych. ­Zastosowanie znajdują przede wszystkim w produktach kosmetycznych, wszelkiego rodzaju kremach peelingujących czy w pastach do zębów. Mikrokulki łatwo przedostają się przez sita w systemach kanalizacyjnych i spływają do rzek, a potem do mórz i oceanów. Badanie wykonane na zlecenie The State University of New York wykazało, że na jedną milę kwadratową Wielkich Jezior przypadało od 1,1 do 1,5 mln mikrokulek.

Dziś w wielu krajach sprzedaż i produkcja kosmetyków z mikrokulkami są już zakazane. Pierwsza była w 2016 r. Holandia, do niej szybko dołączyły USA (chociaż nie wszystkie stany) i Korea Południowa.

Mimo to mikroplastik wciąż produkuje się na gigantyczną skalę. W sierpniu 2020 r. w pobliżu Nowego Orleanu wiatr zerwał z pokładu statku 12-metrowy kontener transportowy i 25 ton nurdli wylądowało w rzece Missisipi, skąd wpłynęły do Pacyfiku. Nie zorganizowano żadnej oficjalnej akcji sprzątającej, gdyż mikroplastikowe kuleczki nie są uznawane za materiał niebezpieczny, a według amerykańskiego prawa wojsko i Gwardia Narodowa muszą przystąpić do działania tylko wtedy, gdy istnieje ryzyko groźnego skażenia biosfery. Również dwa lata wcześniej nie zorganizowano żadnego sprzątania, gdy w Pensylwanii rozbiła się ciężarówka wioząca ładunek neonowoniebieskich granulek. Wtedy także groźny plastik przedostał się do rzek.

Firmy produkujące prefabrykaty z plas­tiku podpisały deklarację, że wprowadzają politykę „zero strat” i zadbają o bardziej odpowiedzialne transporty. Ten dokument nie ma jednak żadnej mocy prawnej. Nie dalej jak w październiku 2020 r. wybrzeże RPA w okolicy Kapsztadu zostało zalane nurdlami niewiadomego pochodzenia. Jako żywo przypominało to sytua­cję z 2017 r., gdy saudyjska firma przewożąca plastikowe mikrokulki straciła 47 ton ładunku. Saudyjczycy musieli wtedy zapłacić za akcję sprzątającą, która przynajmniej próbowała zminimalizować zanieczyszczenie środowiska. Jednak w październiku 2020 r. nikt nie złapał nikogo za rękę, a żadna z firm transportowych nie zgłosiła zgubienia ładunku. Szukaj wiatru w polu. Czy też raczej: w oceanie.

Dziś wiemy, że na Wielką Pacyficzną Plamę Śmieci składa się około 1,8 biliona kawałków plastiku. Bilion to 10 do 12 potęgi, milion milionów, jedynka z dwunastoma zerami. Bilion sekund to prawie 32 tys. lat. Mikroplastik stanowi aż 8% Plamy, której ciężar szacuje się na 79 tys. ton.

W 2019 r. Plamę gruntownie przebadano. Okazało się, że aż 46% śmieci na tyle dużych, by można było je zidentyfikować, to pozostałości po sprzęcie służącym do połowu ryb. Mowa przede wszystkim o różnego rodzaju sieciach – od tych najbardziej klasycznych poprzez pułapki na węgorze po specjalne, mocowane do dna sieci na ostrygi. Do tego wiadra, skrzynie i inne pojemniki służące do przechowywania połowu. Kierujący badaniami ocea­nograf Laurent Lebreton mówił w „National Geographic”: „Wiedziałem, że znajdziemy sporo sprzętu do łowienia, ale 46% to jednak niespodziewanie dużo. Nasze wstępne wyliczenia i założenia mówiły o około 20%. Tak się zwykło przyjmować, że 80% odpadów i śmieci pochodzi z lądu, a około 20% z morza”.

Zdziwienia wynikiem badań nie krył też George Leonard, szef amerykańskiej organizacji non profit Ocean Conservancy: „To bardzo ciekawe, że połowa znalezisk nie ma związku z opakowaniami jednorazowymi, a to przecież na plastiku produkowanym na potrzeby konsumpcji koncentruje się debata publiczna – mówił w tym samym wydaniu „NG”. – Badanie potwierdza to, co wiedzieliśmy wcześniej: że porzucony i zagubiony sprzęt do połowu ryb jest ważnym czynnikiem śmiertelności zwierząt morskich”.

„Sieci widma” (ang. ghost nests), czyli porzucone lub zerwane różnego rodzaju sieci rybackie, duszą, krępują lub powodują zadławienie około 100 tys. zwierząt morskich rocznie: ptaków, ryb, fok. W styczniu 2019 r. było głośno o młodziutkim kaszalocie o imieniu Digit, który miał na tyle szczęścia w nieszczęściu, że pochodził z wielorybiej rodziny dokładnie obserwowanej przez biologa Shane’a Gero z Aarhus Universitet. Digit zaplątał się w grubą, ciężką linę – owinęła mu się wokół nasady ogona. Nie wyglądało to śmiertelnie groźnie, ot, młody wieloryb złapany na lasso. Ale lina nie tylko potężnie mu ciążyła, lecz także, a nawet przede wszystkim uniemożliwiała nurkowanie. Kaszalot, który nie może nurkować, jest skazany na śmierć głodową. Digit został na szczęście uwolniony, chociaż cała operacja zajęła blisko trzy lata. Wyliczenia oceanografów mówią jednak, że co roku około 70–80 wielorybów zaplątuje się w sieci albo inne plastikowe odpady czy śmieci. I to tylko w wodach należących do USA.

Młodzi sprzątają

Prognozy są koszmarne. Kanadyjska ministerka środowiska Catherine McKenna twierdzi, że przy obecnym tempie zatruwania światowych wód już w 2050 r. w morzach i oceanach będzie więcej plastiku niż ryb. Potrzebne są radykalne i natychmiastowe działania. Jedną z niosących nadzieję organizacji jest The Ocean Cleanup, prężnie działający NGO założony w 2013 r. w Holandii przez Boyana Slata, dziś 26-letniego aktywistę. 10 lat temu, jeszcze jako nastolatek, będąc na wakacjach w Grecji, podczas nurkowania widział więcej plas­tiku niż morskich stworzeń. Po powrocie do szkoły przygotował więc projekt o zanieczyszczeniu wód, a następnie poświęcił całą swoją energię i uwagę problemowi oczyszczania oceanów. W kampanii crowd­fundingowej The Ocean Cleanup zebrał ponad 2,2 mln dolarów na start – na tę kwotę złożyło się 38 tys. darczyńców ze 160 krajów. Dziś datki i dofinansowania przekroczyły już 33 mln dolarów.

Pomysłem The Ocean Cleanup są 600-metrowe systemy pływające, które poruszają się pod wpływem wiatru i zbierają śmieci. Nie wymagają zewnętrznego źródła energii, ponieważ wykorzystują prądy, które niosą je do miejsc w oceanie o najwyższym stężeniu zanieczyszczeń. Platformy zbudowane w kształcie litery U będą swobodnie dryfować w wirach Pacyfiku Północnego i zagarniać pływające śmieci, zanim zbiorą je statki pomocnicze. Pierwszy taki system wdrożono w 2018 r., The Ocean Cleanup szacuje, że do 2025 r. będzie w stanie zebrać 50% nieczystości w obszarze Wielkiej Pacyficznej Plamy Śmieci. Urządzenia opróżnia się raz na miesiąc albo półtora. Zebrany plastik odtransportowuje się na brzeg, a następnie poddaje recyklingowi.

Brzmi dobrze, ale platformom jeszcze daleko do ideału, choćby dlatego, że wychwytują tylko te odpady, których średnica przekracza 1 cm. Nie rozwiązują więc problemu mikrokulek i nurdli. Jednak to już krok w dobrą stronę.

The Ocean Cleanup testuje też inne, choć działające na podobnej zasadzie urządzenie, zasilane energią słoneczną, które będzie oczyszczać rzeki. Na zlecenie fundacji wykonano badanie, które pokazało, że od 1,1 do 2,4 mln ton tworzyw sztucznych przedostaje się co roku do oceanów właś­nie z rzek. Aż za 86% tych zanieczyszczeń odpowiadają rzeki Azji.

Slat to kolejny, obok Grety Thunberg, młody aktywista, który nie czeka, aż politycy z pokolenia ich rodziców i dziadków zaczną naprawiać świat. Młodzież nie liczy już na pomoc starszych i bierze sprawy w swoje ręce.

Czytaj również:

Życiodajny pył
i
Pył saharyjski, zdjęcie: Klaus Riesner/Flicr.com, CC BY-NC 2.0
Żywioły

Życiodajny pył

Michał Brennek

Jest tak lekki, że z łatwością wznosi się nad Saharę i rozpo­czyna podróże międzykontynentalne. Skutki jego ruchów są zdumiewające. Śnieg w Alpach zmienia kolor, potęgują się karaibskie upały, a dobroczynne pierwiastki krążą w oceanach i roślinach.

Pierwsi badacze regionów pustynnych postrzegali je jako puste – co jawi się jako słusznie już pokryty kurzem europocentryzm. Pustynie nie tylko miewają bowiem złożoną biosferę, ale także bywają zamieszkane przez rozmaite społeczności. Skoro o kurzu mowa, ten pochodzący z najrozleglejszej pustyni gorącej na świecie – Sahary – dostał się niedawno, nie tylko metaforycznie, na pierwsze strony europejskich gazet. A dokładniej: nie „kurz”, lecz „pył saharyjski”.

Czytaj dalej