Wszyscy jesteśmy turystami
i
widok na Barcelonę z Montjuic, zdjęcie: Ignis Fatuus (Wikimedia Commons)
Opowieści

Wszyscy jesteśmy turystami

Zuzanna Bukłaha
Czyta się 8 minut

Turkot. Dtttrrrrr. I znowu. Nieważne, czy rano, czy w nocy. Dźwięk plastikowych kółek zaczyna ci towarzyszyć, nawet jeśli nikt w pobliżu jakimś cudem nie ciągnie za sobą walizki. Słyszysz go w swojej głowie, także zamykając się w szczelnych czterech ścianach. Szczelnych, bo drewniane okiennice nic nie dają.

Do tego trzask bitego szkła, krzyki, gwizdy i niosący się śmiech. Dobrze, że nie słychać, jak łamane są kości, bo pod oknami biją się często.

Najgorsze jest jednak to, że wszyscy nimi jesteśmy. Wszyscy, bez wyjątków, bywamy turystami.

*

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

María i José nie mogą wyspać się od dwóch lat. Próbowali już wszystkiego: medytacji, jogi, reików czyli oczyszczania swoich czakr, stawania na głowie. Specjalne opaski na oczy imitujące kota? Zatyczki do uszu? – Mierda – rzuca Jose. – Nie możemy się stąd wyprowadzić, bo gdzie? Nawet ceny mieszkań przez nich podskoczyły. I to kilkukrotnie. A tutaj wciąż płacimy czynsz sprzed lat, niecałe pięćset euro, trudno nam zrezygnować.

Mieszkanie przy calle Unio z widokiem na La Ramblę, które wynajmują od 2013 r. ma prawie pięćdziesiąt metrów: dwa pokoje, kuchnię i łazienkę. Kolorowe mozaiki, jeszcze więcej kurzu. Żółty fotel, materac na paletach, kilka czarno-białych zdjęć przywieszonych nad biurkiem. Na posadzce porozrzucane magazyny, książki i skrawki materiałów – María sama szyje ubrania: szerokie pumpy, topy i kolorowe chusty do przewiązywania wielkiego gniazda z dredów na czubku swojej głowy.

Położone w samym centrum miasta, na ostatnim, czwartym piętrze. Na granicy dwóch dzielnic: niesłusznie owianego wątpliwą sławą Ravalu, a najstarszą dzielnicą Barcelony – Barrio Gótico. Tam, gdzie pomiędzy wąskimi, kamiennymi uliczkami kłębią się zapachy kuchni ze wszystkich stron świata. Tam, gdzie te zapachy kilka lat temu zaczęły intensywnie mieszać się z zapachem śmieci i moczu.

Zatłoczona La Rambla (Wikimedia Commons)
Zatłoczona La Rambla (Wikimedia Commons)

Barcelonę, którą zamieszkuje niecałe dwa miliony ludzi, co roku odwiedza około ośmiu milionów turystów. Przemierzają miasto wzdłuż i wszerz, wydeptują chodniki, zajmują ławki, leżą, często pół-pijani w parkach. W małych pakistańskich sklepach zostawiają drobne monety. Te grubsze pieniądze trafiają do jeszcze grubszych portfeli właścicieli restauracji i hoteli.

Na Barcelonecie, jednej z siedmiu plaż w mieście, rozkładają wielkie ręczniki z różowym flamingiem, od ulicznych sprzedawców kupują zimne piwo, albo gotowe, wcześniej przygotowane mojito w plastikowych kubeczkach, jedzą empanadas i kąpią się w morzu. Wszystko w ostrym, letnim słońcu, które potrafi przygrzać także w styczniu.

Potrzeba spędzenia chwili sam na sam z błękitem morza jest trudna do zaspokojenia. W sezonie wyjściem z sytuacji jest tylko poranny spacer, najlepiej w okolicach wschodu słońca. To jedyny moment w ciągu dnia, kiedy na plaży jest więcej piasku niż ludzi.

– Nazywamy ich sardinas, leżą nieruchomo obok siebie i się smażą – śmieje się María. I za chwilę poważnieje – Zabierają ci przestrzeń, nie możesz oddychać. Nie śpisz, wszędzie się spóźniasz. Jak, do cholery, tak wielkie miasto mogło zamienić się w klatkę?

*

José do pracy na Poble Nou, dawną przemysłową dzielnicę Barcelony, która dziś zmienia się w luksusową przystań, dojeżdżał rowerem w niecałe dwadzieścia minut. Teraz zajmuje mu to dwa razy dłużej.

Tłum w centrum, przez który musi się przecisnąć praktycznie każdego dnia zaczyna gęstnieć już od ósmej rano. Turyści w jasnych, słomkowych kapeluszach, często podpici piwem do śniadania, w koszulkach, którymi wyrażają, co ich wewnętrznie „CALM” – zaczynają swój codzienny maraton. La Rambla, Placa Catalunya, architektoniczne perełki zaprojektowane przez wyobraźnię Gaudiego.

– Stoisz w kolejce nawet na chodniku! Nigdzie nie można swobodnie się ruszyć. Zrobimy wszystko, żeby ich stąd wykurzyć – Juan wyjmuje z kieszeni grubego blanta i mocno się zaciąga. – Porros? Palę, żeby się uspokoić. Codziennie przed pracą – tłumaczy.

Juan w ciągu dnia: bibliotekarz, miłośnik flamenco, wegetarianin. Jak mówi: w życiu przede wszystkim opiekuje się książkami. Dba o nie, pielęgnuje, po prostu kocha. Juan w nocy: ciemny kaptur zaciągnięty na oczy, aktywista, anty-turysta. Po zmierzchu wsiada na rower i oblepia Barcelonę wlepkami „Turystyka zabija dzielnice”. Zdarza się, że scyzorykiem przebija oponę w rowerze wynajętym przez turystów.

Razem z Maríą wspierają katalońską organizację Arran. Tę samą, która krzyczy głośno: „Uchodźcy tak, turyści nie!”.

Plaża Barceloneta (Wikimedia Commons)
Plaża Barceloneta (Wikimedia Commons)

Ale nie tylko Juan zmienia się nocą. Jej moc działa także na miasto.

Centrum. Do klubów nocnych darmowy wstęp obowiązuje najczęściej do godziny drugiej. Roztańczone tłumy mają więc czas, aby swobodnie upić się na ulicy winem za dwa euro, nie przepłacając za drinka w dyskotece.

W mniejszych barach: też tłumy. Obowiązuje zasada: im ciaśniej, tym lepiej. Każdy chce spróbować tapas, małych kanapeczek i przekąsek z suszonej, hiszpańskiej kiełbasy, owczego sera albo krewetek.

Na ulicach coraz większy gwar, i coraz więcej śmieci: czerwone, charakterystyczne puszki po piwie Estrella Damm, butelki, mnóstwo ulotek.

– Najgorzej jest w okolicach angielskich pubów. Dorabiałam tam kiedyś przez kilka miesięcy, w jednym z popularniejszych przy calle Feran. Pili po osiem, dziesięć półlitrowych Heinekenów, a na koniec zrzucali kufle na podłogę. Oczywiście za wszystko płacili, żeby pokazać, ile mają kasy – denerwuje się María, mówi coraz szybciej. – Potem zataczają się pod naszymi oknami. I wiadomo: załatwiają się, wymiotują, wrzeszczą. Zachowują się, jakby byli u siebie. Choć pewnie nawet w swoich domach nie są takimi świniami, jak u nas.

Plaża Vila Olimpica. Kolejne zagłębie nocnych klubów. Do tego wielkie kasyno, miedziana, bezgłowa ryba zaprojektowana z okazji letnich mistrzostw olimpijskich w 1992 r. i dwa górujące nad zatoką luksusowe hotele, w których jak donosiła hiszpańska prasa, Woody Allen wynajął tam oddzielny, stumetrowy apartament dla swojego psa. Obok szpital i blok mieszkalny.

Na plaży wielki szum: śmiechy, wrzaski, nocne kąpiele w ubraniu po kilku butelkach rumu, krzyk młodej dziewczyny, której właśnie wyrwano torebkę. Nad zataczającą się falą pijanych turystów powiewają białe flagi przyczepione do balkonów pobliskich mieszkań: „Turists go home”. – My chcemy żyć! – krzyczy rozwścieczony, starszy mężczyzna z szóstego piętra. Tak bardzo niesłyszany, zagłuszany przez mocny bit pobliskiej dyskoteki i wieczne, huczące „dddttttrrrrt” plastikowych kółek.

*

María, dziewczyna José, ma: trzydzieści cztery lata, kilkanaście tatuaży i kolczyków, jeden kokon z dredów i dwie odpowiedzialne prace. Jest prawie przedszkolanką i uczy jogi. Prawie, bo miejsce, w którym pracuje stworzyła razem z sąsiadami: mieszkańcami i rodzicami z Ravalu.

Prawie przedszkole znajduje się w wynajętym, 70-metrowym mieszkaniu. Pod opieką trójki nauczycieli (María, Ana i Miguel) znajduje się trzynaścioro dzieci.

– Śmiejemy się, że każde z innego świata. Kilku małych Katalończyków, dwóch Brazyliczyków, trójka rodzeństwa z Indii, najmłodszy Tom z Chin i jedna Polka, Kasia – wylicza.

Przedszkole nazywa się La Casa i nie jest zarejestrowane w urzędzie. Oficjalnie jest to „stowarzyszenie rodzin i przyjaciół na rzecz rozwoju kulturalnego dzieci”. Takich miejsc jest w Barcelonie mnóstwo. Państwowe przedszkola są albo przepełnione, albo zbyt drogie. Tutaj za każde dziecko płaci się mniej niż 200 euro miesięcznie. Dodatkowo codziennie inny rodzic przygotowuje wegetariańskie posiłki dla wszystkich maluchów – na zmianę. Koniecznie z ekologicznych warzyw.

Kasia, 4 lata, w jednym zdaniu miesza hiszpański z polskim: – Jestem z Barcelony i trochę z Polski. Mamusia chce mieszkać tutaj, bo wszystko tutaj można.

– Barcelona to otwarte miasto: wibrujące, kochające, śmiejące się. Ale jest różnica w życiu wśród ludzi z całego świata, a życiem w ścisku, wśród turystów. Oni nie wnoszą nic, oprócz kilku euro, które i tak trafiają do najbogatszych. Przyjeżdżają, i zaraz wyjeżdżają, po drodze dewastując wszystko, co napotkają – Ana podnosi ręce do góry, na przedramieniu wytatuowane serce z wbitym sztyletem. I dodaje: – Z iloma przyjaciółmi przestałam się odzywać, bo zaczęli wynajmować mieszkania turystom, to chyba nie jestem w stanie policzyć.

Parc Guell (Wikimedia Commons)
Parc Guell (Wikimedia Commons)

Dość turystów w mieście mają nie tylko mieszkańcy, ale także politycy. Ada Colau, burmistrzyni Barcelony, była squatterka i aktywistka miejska przyznaje, że taka rozpędzona turystyka niszczy miasto. „Nie chcemy być jak druga Wenecja” – powtarza w wywiadach. I nie rzuca słów na wiatr. Jako pierwsza na świecie nałożyła na popularny portal AirBnB karę kilkuset tysięcy euro za „pomoc w podnajmowaniu nielegalnych mieszkań”, na rok wstrzymała budowę nowych hoteli w mieście i propaguje akcję zgłaszania sąsiadów, którzy na własną rękę wynajmują swoje domy turystom.

Kate Baird z ruchu Barcelona en Comu: – Turystyka to wielki problem. Mieszkańcy, którzy po kryzysie nie mogą znaleźć pracy znajdują rozwiązanie w wynajmowaniu mieszkań dla turystów. Zabrakło więc mieszkań na wynajem dla rodzin, mieszkańców. A jeśli już się coś znajdzie, to ceny są nie do zaakceptowania.

El País, czołowa gazeta w Hiszpanii pisze, że niechęć barcelończyków do przyjezdnych jest już chorobą. W Barcelonie mieszkańcy zapadli na „turyzmofobię”. Wtóruje im La Vanguardia, gdzie Manuel Castells, czołowy komentator, turystykę nazywa „bardzo złym biznesem”.

– Trzeba to powiedzieć wielkimi literami: miasto to miejsce dla mieszkańców. Do życia. Życie to praca, zabawa i odpoczynek. My teraz w Barcelonie nie możemy w pełni korzystać z żadnego z tych przywilejów –się denerwuje María. I przypomina o sytuacji z ubiegłego roku: – Wzięliśmy nasze dzieciaki na spacer po mieście. Była godzina dwunasta w południe, chcieliśmy usiąść w naszym ulubionym parku niedaleko Plaça Universitat. Przechodziliśmy przez pasy. Po drugiej stronie ulicy młody Anglik, kompletnie nagi, no nic na sobie nie miał, przytulał się do miejskiej lampy. Naćpany, pijany, nie wiem. Nieważne! Ważne, że my chcemy żyć normalnie. A on, jeśli ma ochotę, to niech lata z gołą dupą po Londynie. Najlepiej w środku zimy.

Turyści w Port Vell w Barcleonie (Wikimedia Commons)
Turyści w Port Vell w Barcleonie (Wikimedia Commons)

Wzrost turystki nie sprzyja też relacjom sąsiedzkim. Wśród mieszkańców Barcelony jest ostatnio dużo napięć. Szczególnie tych niedopowiedzianych. Urzędnicy miasta roznoszą listy: w środku informacja, aby zgłaszać swoich sąsiadów, jeśli ci nielegalnie wynajmują mieszkania turystom. Powstała też specjalna, anonimowa infolinia.

– Uważam, że turystykę powinno się ograniczyć, ale nie wiem, czy to dobry pomysł, aby ludzie patrzyli sobie na ręce. Od tego powinny być służby, które sprawdzają poszczególne mieszkania, choćby na podstawie danych z AirBnB. Teraz wygląda to tak: sąsiad, z którym zawsze kupowaliśmy bułki w tym samym supermarkecie, i z którym siadaliśmy na poranną kawę po zakupach może okazać się tym, który obserwuje i donosi. Zaczyna się budzić chora nieufność – Ana mięknie. Chwilę wcześniej wycinała rewolucyjne ulotki.

Razem z Maríą i José czekają w ulubionym, andaluzyjskim barze na Ravalu na resztę znajomych. Piją kolejne piwo, po jeden euro. Do tego dostają talerzyk orzechów, czasami popcorn. Przy kolejnych zamówieniach – darmowe oliwki.

Śmieją się z ostatniej akcji Arran w Barcelonie: kilku ich znajomych zaatakowało autobus, dwupiętrowy bus-turistic obwożący turystów za kilkadziesiąt euro po mieście, trasą z zabytkami. Zatrzymali kierowcę na środku drogi, napisali po katalońsku sprayem na autobusie: „Turystyka zabija dzielnice”, przebili oponę i uciekli. Akcja była szybka, a chłopcy z Arran byli w kominiarkach. – Mocne, ale nie da się inaczej – twierdzi José. – No nie da się.

– Gdyby turistas zachowywali się inaczej, to może byśmy jakoś się dogadali, ale to zaszło już za daleko – rzuca María.

Ana: – Oni nie potrzebują naszej pomocy, tak jak na przykład uchodźcy. Mogą pojechać do innego kraju, mają wolność wyboru. Tak jak my. Naszą wolnością jest życie w mieście, w którym nie ma turystów. Zobaczycie, już niedługo przyjdzie taki dzień. Zrobimy prawdziwą rewolucję.

 

Czytaj również:

Manolo, sam dziś sobie robisz kolację!
i
"Ulica w Madrycie", 1916-1918, Józef Pankiewicz; źródło: zbiory Muzeum Narodowego w Warszawie
Opowieści

Manolo, sam dziś sobie robisz kolację!

Zuzanna Bukłaha

W Europie mamy wszystkich siebie nawzajem rozpracowanych, poszufladkowanych, ze spokojem twierdzimy: Niemcy są tacy, Brytyjczycy tacy. Hiszpanie owacy. Unia Europejska nie przeżywa najlepszego momentu, więc to dobry czas na cenne ćwiczenie, żeby się sobie nawzajem bliżej i z większą empatią przyjrzeć. Wszyscy targamy na plecach jakieś ciężary, wszyscy możemy siebie nawzajem zaskoczyć – mówi Aleksandra Lipczak. 

Zuzanna Bukłaha: Napisałaś książkę o Hiszpanii. To kraj, o którym każdy ma jakieś wyobrażenie. A Ty na te wyobrażenia rzuciłaś cień.

Czytaj dalej