Więzi
i
„Na rynku”, Heinrich Marten Krabbé, 1894 r./Wikimedia Commons (domena publiczna)
Pogoda ducha

Więzi

O stylach przywiązania
Mostafa El-Kalliny
Czyta się 17 minut

Dlaczego niektórzy ludzie z ufnością wchodzą w relacje, a inni, choćby chcieli, nie umieją przełamać dystansu?

Zwyczajna scena: miejski park, na trawie siedzą zakochane pary, psy aportują piłki, młodzi rodzice dzielą się radami, a obok bawią się dzieci. Mała Marie właśnie dostrzegła kolejny cud świata – być może wiosennego motyla albo po prostu inne dziecko. Kiedy po chwili znów spojrzy w stronę rodziców, zobaczy, że nie ma ich tam, gdzie byli jeszcze przed chwilą. Zaciekawienie i zachwyt od razu zamieniają się w lęk. Przełykając łzy, zaczyna gorączkowe poszukiwania. Gdy kawałek dalej dostrzeże tatę, a ten ponownie weźmie ją na ręce, jej strach rozwieje się tak samo szybko, jak się pojawił. Świat na powrót stał się harmonijny i bezpieczny.

Od samego dnia narodzin tworzymy więzi społeczne. Aż do śmierci pozostaną one dla nas źród­łem emocjonalnego ­bezpieczeństwa, radości i bliskości – albo też nieraz cierpienia i smutku. Choć ­przybiorą różne formy, to przez całe życie będą dla nas kluczowe. Nasze relacje wiele mówią o tym, jacy jesteśmy, i jednocześ­nie obnażają, jak dużo jeszcze nie wiemy o ewolucji, psychologii czy neurologii. W książce Podbój szczęścia (1930) brytyjski filozof Bertrand Russell pisał: „Ludzie mający poczucie bezpieczeństwa w życiu są o wiele szczęśliwsi od ludzi czujących się niepewnie […]. Dziecko, które jest kochane przez rodziców, traktuje ich uczucie jak prawo natury […]. Dziecko nieodczuwające z jakichkolwiek względów miłości rodziców staje się łatwo bojaźliwe i nieprzedsiębiorcze, skłonne do współczucia dla samego siebie i niezdolne do spoglądania na świat oczami radosnej ciekawości” [tłum. Antoni Pański; poprawiono oryginalną interpunkcję i ortografię – przyp. red.].

Zjawisko przedstawione przez Russella zostało potwierdzone naukowo pod koniec lat 30. XX w., kiedy austriacki zoolog Konrad Lorenz zaobserwował, że pisklęta kaczek i gęsi przywiązują się do pierwszego poruszającego się obiektu, który zobaczą po wykluciu się z jaja – i jeśli potem zostaną od niego oddzielone, zdradzają oznaki stresu. Lorenz ustalił, że ten wrodzony przymus więzi jest tak silny, iż zwierzęta potrafią się przywiązać zarówno do matki, jak i do koła od roweru czy samego badacza. Choć w przypadku ludzkich noworodków sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana, w latach 50. XX w. brytyjski psycholog John Bowlby rozszerzył teorię Lorentza również na ludzi. Odnotował, że dzieci oddzielone od rodziny podczas drugiej wojny światowej najpierw dużo płakały i szukały bliskich, następnie z biegiem dni cichły, zrozpaczone, lecz czujne; wreszcie całkowicie zamykały się w sobie.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Obserwacje Bowlby’ego sugerowały, że dzieci już od pierwszych chwil życia zaczynają tworzyć w umyśle modele okreś­lające, w jaki sposób dorośli rozpoznają ich potrzeby i na nie reagują. Opiekunowie stają się dla dzieci bezpieczną bazą, dzięki której mogą one eksplorować świat. Więź z dorosłymi jest dla nich pierwszą z wielu – opartych na przywiązaniu – relacji, których doświadczą w trakcie życia. Jak pisał Bowl­by: „Wszyscy bez wyjątku, od kołyski aż po grób, najlepiej czujemy się wtedy, gdy nasze życie przybiera kształt bliższych lub dalszych wypadów z bezpiecznej bazy, zapewnianej nam przez osoby, do których jesteśmy przywiązani”. Znaczenie owej bazy trudno przecenić. Wyobraźmy sobie, że nasza scena w parku dzieje się w lecie 1939 r. Jeden z bawiących się chłopców, nazwijmy go Kai, zostanie kilka miesięcy później wywieziony na wieś, gdzie będzie przebywał w spokojnym otoczeniu, lecz bez rodziców. Z kolei Marie pozostanie w bombardowanym Londynie, ale u swego boku będzie miała matkę i ojca. Choć to zaskakujące – przecież rodzice Kaia, podejmując decyzję o jego ewakua­cji, kierowali się przede wszystkim bezpieczeństwem syna – angielskie dzieci, które pozostały z rodzicami w miastach, pod względem psychologicznym poradziły ­sobie lepiej mimo zagrożenia bombowego.

Dlaczego ludzie oraz inne gatunki zwierząt odczuwają potrzebę tworzenia więzi? Jak w 1973 r. pisał amerykański genetyk ukraińskiego pochodzenia Theodosius Dobzhansky: „W biologii wszystko wydaje się bez sensu, dopóki nie spojrzymy na dane zjawisko z perspektywy ewolucji”. W pierwszych miesiącach życia dziecko niejako wymusza przywiązanie, np. płacząc, przez co skłania opiekunów do zaspokajania jego potrzeb życiowych. Dzięki temu niemowlę jest w stanie przeżyć, następnie osiągnąć dojrzałość płciową i przekazać geny kolejnemu pokoleniu – a przecież przetrwanie i ciągłość genetyczna są główną walutą ewolucji.

Trzy style

Więź łącząca rodziców i dzieci jest zjawiskiem uniwersalnym, ale przybiera ona różne postacie. W 1978 r. psycholożka Mary Ainsworth opracowała metodę badania stylów przywiązania, znaną dziś jako „procedura obcej sytuacji”. Polega ona na obserwowaniu, jak zachowuje się dziecko, gdy opiekun wyjdzie z pokoju i pozostawi je pod nadzorem obcej osoby, a potem wróci do pomieszczenia.

Analizując interakcje między dzieckiem a opiekunem, ­Ainsworth zdołała powiązać poszczególne wzorce zachowania z różnym poziomem wrażliwości rodziców na emocjonalne potrzeby ich pociech. Jeśli matka Marie – dziewczynki z naszego parku – zawsze jest wyczulona na emocje córki, mała po jej powrocie do pokoju wtuli się w nią, aby się uspokoić, a potem w miarę szybko powróci do zabawy. Jeś­li natomiast matka Kaia ­zachowuje się niespójnie – raz reaguje na potrzeby syna, a innym razem nie – u chłopca wykształci się lękowo-ambiwalentny styl przywiązania. Na powrót ­rodzicielki zareaguje mieszaniną złości i strachu przed jej ponownym zniknięciem (może np. kurczowo wczepiać się w nią). Jeszcze inne dziecko, nazwijmy je Pierre, może mieć matkę zimną i nieczułą, przez co powstanie u niego unikowy styl przywiązania: po powrocie matki do pokoju będzie się od niej odsuwać i spróbuje samodzielnie poradzić ­sobie ze stresem wywołanym rozłąką.

Dlaczego nabywamy tak różnych stylów przywiązania? Czemu małe dziecko zamyka się w sobie, jeśli opiekun nie reaguje na jego potrzeby? Możemy przypuszczać, że na wcześniejszych etapach ewolucji rodzic nie zawsze był w stanie odpowiadać na sygnały dziecka, bo całą uwagę poświęcał walce o przetrwanie w niebezpiecznym lub ubogim w zasoby środowisku. Być może więc styl unikowy stwarzał wówczas największe szanse utrzymania rodzica przy dziecku: oszczędzał temu pierwszemu zbytniego obciążenia, które mogłoby go sprowokować do porzucenia potomstwa. Innymi słowy, prawdopodobnie nawet style lękowe wykształciły się jako forma adaptowania się do określonych warunków, dzięki czemu zwiększały szanse dziecka na przetrwanie. Wnioski wysnute przez Ainsworth do dziś pozostają fundamentalnymi odkryciami psychologii.

Wiadomo, że style przywiązania (prezentowane zarówno w dzieciństwie, jak i później) ściśle się łączą z poziomem responsywności opiekunów na wczesnych etapach życia. Gdy dorastamy, wykraczamy poza bezpieczną bazę rela­cji z rodzicami i pogłębiamy kontakty ­rówieśnicze. W 1973 r. Bowlby przyrównał tę sytuację do podróży pociągiem, kiedy pasażer opuszcza centrum miasta i coraz mocniej angażuje się w trasę, którą podąża. To, jak zachowujemy się w tej podróży, zależy od tego, jak wyglądały nasze pierwsze więzi w życiu. Na przykład Kai, który zdążył w dzieciństwie wykształcić lękowy styl przywiązania, może w doros­łym życiu domagać się większej bliskości i być szczególnie wyczulony na wszelkie sygnały świadczące o tym, że droga mu osoba reaguje na jego potrzeby bądź je ignoruje. Z kolei Pierre, cechujący się unikowym stylem przywiązania, zazwyczaj będzie w swoich dorosłych relacjach zdystansowany i niezależny. Tymczasem Marie, której styl przywiązania jest bezpieczny, stosunkowo łatwo zignoruje albo wybaczy chwilowy brak emocjonalnej dostępności bliskiej osoby. Jednak podobnie jak w przypadku wielu innych ludzkich mechanizmów psychologicznych nasze style przywiązania nie są ustalone raz na zawsze. Ludzie mogą się z czasem zbliżać do któregoś z krańców spektrum (zwłaszcza wobec bolesnej zdrady lub szczególnej troskliwości partnera/partnerki). Choć nie wiemy zbyt wiele o zjawisku świadomej zmiany stylu przywiązania, bez wątpienia jest ona możliwa, np. dzięki terapii albo pogłębionemu samopoznaniu.

Długo i szczęśliwie

Relacje uczuciowe w parach stanowią podstawę monogamii społecznej – systemu rozmnażania, który wykształcił się niezależnie u różnych gatunków zwierząt i występuje u prawie 10% ssaków. Wyłoniła się ona późno w historii rozwoju naczelnych i pozostaje głównym systemem rozmnażania się u ludzi. Nie mamy jednoznacznej odpowiedzi, dlaczego właś­nie ona pojawiała się wielokrotnie w procesie ewolucji, jednak łączenie się w pary musiało zapewniać jakieś ewolucyjne korzyści. Jeśli chodzi o naszych przodków, życie we dwoje mogło sprzyjać posiadaniu większej liczby potomstwa, ale co jeszcze ważniejsze, zwiększało szanse owego potomstwa na przekazanie genów kolejnemu pokoleniu.

W trudnym środowisku łączenie się w pary mogło zapewniać potomstwu – potrzebującemu ciągłego przebywania z karmiącą matką – przetrwanie, ponieważ ­stale obecny ojciec chronił je. Młode osobniki były narażone na niebezpieczeństwo ze strony innych samców, gotowych je zabić, by w ten sposób skrócić towarzyszącą karmieniu czasową niepłodność samicy. Inne przesłanki wskazują, że samców do wierności skłania ograniczona dostępność potencjalnych partnerek – wolą zaczekać na następną okazję do rozmnażania z tą samą towarzyszką, zamiast odejść w nadziei na znalezienie kolejnej. Monogamia ma także inne zalety, związane nie tyle ze środowiskiem, ile z unikaniem patogenów: ograniczona liczba partnerów seksualnych pozwala zminimalizować ryzyko potencjalnie śmiertelnych chorób przenoszonych drogą płciową.

Bez względu na przyczyny takiego stanu rzeczy nie ulega wątpliwości, że nasi praludzcy przodkowie zaczęli łączyć się w pary i wspólnie wychowywać potomstwo w plemionach łowców i zbieraczy, w których matki i ojcowie cieszyli się zapewne podobnym statusem społecznym i decyzyjnością. Obecność dwojga opiekunów stwarzała warunki do jednoczesnej opieki nad gromadką niesamodzielnych dzieci, czemu w ewolucyjnej przeszłości matki nie były w stanie sprostać w pojedynkę. Drugim opiekunem w tym układzie wcale jednak nie musiał być ojciec – niektórzy badacze zwracają uwagę na wydłużenie życia kobiet poza okres, kiedy same były zdolne do rozrodu (zjawisko to nie występuje u innych naczelnych), dzięki czemu mogły wspierać córki w opiece nad kolejnym pokoleniem.

Przedłużenie etapu karmienia i ochrony potomstwa stworzyło warunki sprzyjające rozwinięciu się u naszych przodków większego i bardziej złożonego mózgu. Zależność pomiędzy relacjami społecznymi a rozmiarem tego narządu jest prawdopodobnie dwukierunkowa: im większe stawały się nasze mózgi, tym bardziej skomplikowane więzi społeczne potrafiliśmy budować. W efekcie jako gatunek zyskaliśmy dużą elastyczność i wykształciliśmy rozmaite schematy organizacji społecznej, choćby poliandrię, poligamię, poli­amorię czy seryjną monogamię – zależnie od takich czynników, jak kultura, region świata i dystrybucja dóbr w obrębie społeczności. Mimo to jedno pozostaje niezmienne: nawet w społecznościach, gdzie monogamia w czystej formie nie występuje, ludzie są zależni od więzi z innymi. Na razie nie udokumentowano żadnej kultury, której członkowie żyliby całkowicie samotnie i wychowywali potomstwo w izolacji.

Chociaż nie potrafimy jeszcze wskazać uniwersalnych przyczyn społecznych występowania konkretnych stylów przywiązania, wiemy, że ich zróżnicowanie i trwałość powinniśmy interpretować w szerszym kontekście społeczno-ekonomicznym. Powody, dla których u Pierre’a wykształca się unikowy styl przywiązania, a u Marie – bezpieczny, nie dają się wytłumaczyć wyłącznie osobowością ich rodziców. Wielu opiekunów dobrze troszczy się o swoje dzieci, ale w grę wchodzą też niezależne od nich czynniki, np. ograniczenia społeczne i ekonomiczne (w Stanach Zjednoczonych należy do nich np. brak płatnego urlopu opiekuńczego). Tego rodzaju trudności sprawiają, że nieustanna otwartość na emocjonalne potrzeby dziecka – konieczna do tego, by wykształcił się u niego bezpieczny styl przywiązania – może być ogromnym wyzwaniem.

Poza tym żaden rodzic nie jest czystą kartą: być może rodzice Pierre’a sami wynieśli z domu lękowy czy unikowy styl przywiązania albo mają za sobą doświadczenie przemocy bądź traumy. Dlatego warto pamiętać o starym powiedzeniu, że „aby wychować dziecko, potrzebna jest cała wioska”. Teoria przywiązania może nam posłużyć do kształtowania właściwej polityki społecznej. Kilka dekad temu koncepcje Bowlby’ego pomogły wprowadzić zasadę, którą dziś traktujemy jako oczywistą: całodobową obecność rodzica przy dziecku podczas jego pobytu w szpitalu. Także edukacja wczesnoszkolna, funkcjonowanie żłobków i przedszkoli oraz opieka społeczna mogłyby skorzystać dzięki uwzględnieniu teorii przywiązania.

Zależni od hormonów

Tymczasem nasz sposób myślenia o więziach często nas zawodzi, gdy próbujemy go odnieść do społeczeństw spoza kręgu, który amerykański biolog ewolucyjny Joseph Henrich określa mianem WEIRD – skrót od angielskich słów: zachodnie, anglojęzyczne, uprzemysłowione, zamożne i demokratyczne. Widać to zwłaszcza dzisiaj, gdy mamy do czynienia z rozmaitymi rodzajami związków między ludźmi. Różne preferencje dotyczące przywiązania nie powinny podlegać ocenie etycznej, należy również unikać stygmatyzowania zachowań relacyjnych, które są inne niż nasze. Jest to szczególnie istotne, gdy weźmiemy pod uwagę praktyki krzywdzące dla dzieci neuroatypowych: np. wymuszanie u nich kontaktu wzrokowego w imię terapii „w oparciu o budowanie więzi”. Nawet jeśli obecnie nauka stwarza możliwości medycznej korekty różnych rodzajów przywiązania, pojawiają się kontrowersje dotyczące medykalizacji i tego, co uznajemy za definicję własnej czy cudzej niepełnosprawności.

Neuronauka oraz badania nad stylami przywiązania pomagają nam lepiej zrozumieć omawiane zjawisko. Weźmy naszego małego Pierre’a, który znajduje ukojenie, tuląc ulubiony kocyk; dorastającą Marie, która na studiach zaczęła biegać i daje jej to satysfakcję, czy dorosłego Kaia, czerpiącego pociechę z medytacji lub modlitwy. We wszystkich powyższych scenariuszach obiekt przywiązania staje się źródłem nagrody i poczucia bezpieczeństwa. Wydaje się, że wiele zachowań w zakresie przywiązania – od relacji społecznych po uzależnienie od narkotyków – polega na nakładaniu się mechanizmów nagrody i motywacji w naszym mózgu. Wyobraźmy je sobie jako układ przewodów transmitujących strzępki informacji. Transport ten jest selektywnie przyśpieszany lub spowalniany przez różne substancje ­chemiczne i kształtowany dzięki doświadczeniu. Pochylmy się przez chwilę nad serotoniną – substancją, którą już miliardy lat temu zaczęły wytwarzać organizmy jedno­komórkowe. Umożliwia ona np. parzenie koralowców, pływanie jeżowców i emocjonalne zachowania ludzi. Choć nie wiemy wszystkiego o jej działaniu, wiadomo już, że jest kluczowym elementem układu nagrody. Zaburzenia wydzielania serotoniny we wczesnym okresie życia prowadzą do zmian w zachowaniach społecznych i odczuwaniu lęku. Działanie większości leków wykorzystywanych w leczeniu depresji i stanów lękowych polega właśnie na zwiększaniu stężenia serotoniny. Inne związki chemiczne, takie jak dopamina czy opioidy endogenne, również odgrywają rolę w układzie nagrody.

Ze zjawiskiem społecznego przywiązania szczególnie mocno łączy się inna pierwotna molekuła, oksytocyna. W latach 50. XX w. odkryto, że pełni ona kluczową funkcję w zachowaniach macierzyńskich, wywołuje poród i stymuluje wydzielanie mleka w procesie laktacji. Wszystkie te fizyczne reakcje nie odniosłyby skutku, gdyby matka nie doświadczała jednocześnie silnej potrzeby troszczenia się o swoje potomstwo. Rola oksytocyny w budowaniu więzi matki z potomstwem nasunęła amerykańskim neurobiologom, C. Sue Carter i Thomasowi Inselowi, myśl, że może być ona istotna także w innych formach społecznego przywiązania. Do sprawdzenia tej tezy wykorzystali norniki preriowe – gryzonie występujące na trawiastych równinach centralnej Ameryki Północnej. Podobnie jak ludzie – i w przeciwieństwie do innych, częściej wykorzystywanych w badaniach laboratoryjnych gryzoni – norniki preriowe łączą się w pary na całe życie, a partnerzy dzielą ze sobą norę i razem wychowują potomstwo. W 1992 r. zespół badawczy pod przewodnictwem Insela i Carter odkrył, że można zapobiec tworzeniu się norniczych par, blokując wydzielanie oksytocyny, lub przeciwnie: poprzez jej podanie skłonić zwierzęta do nawiązania relacji. Para badaczy udowodniła następnie (razem z badaczem Jamesem Wins­lowem), że wazopresyna, wywodząca się z tego samego genetycznego korzenia co oksytocyna i tylko nieznacznie różniąca się od niej pod względem chemicznym,, pełni równie istotną funkcję w procesie łączenia się w pary – ale wyłącznie u samców. Oksytocyna i wazopresyna mają pierwszorzędne znaczenie w tworzeniu się więzi w dorosłym wieku. Nie działają one jednak w próżni, ale równolegle z innymi systemami w mózgu. Dopiero w połączeniu z nimi wywierają wpływ na komórki czy neurony.

Wiemy już, że forma naszych relacji z innymi wiąże się z poziomem neuroprzekaźników w mózgu, kształtowanym przez geny, doświadczenie i przypadek. Naukowcy dopiero zaczynają rozumieć, jak dokładnie przebiega ten proces w różnych obszarach mózgu: od neuronów podwzgórza – którego głównym zadaniem jest przetrwanie – po korę przedczołową, odpowiedzialną za bardziej skomplikowane procesy, np. okreś­lanie pozycji społecznej. W naszej własnej pracy badawczej często przyglądaliśmy się jądru półleżącemu – obszarowi odpowiedzialnemu za motywację do działań. Odkryliśmy, że neurony w jądrze pół­leżącym norników preriowych kodują obraz partnera, który staje się coraz wyraźniejszy, w miarę jak para pogłębia swoją więź. Nie wiemy jeszcze, czy i na ile można przełożyć to zjawisko na ludzkie doświadczenie. Obecny stan wiedzy pozwala jednak założyć, że podobne skomplikowane mechanizmy napędzane przez oksytocynę i wazopresynę kształtują zachowania społeczne u Marie, Kaia i Pierre’a. Badaczom nadal jednak daleko do rozwikłania zagadki biologicznych mechanizmów ludzkiego przywiązania oraz ich zmienności w czasie. Jak mawiał Bowlby: „Przed nami rozciąga się wciąż niezbadany kontynent”.

Efekty uboczne przywiązania

Być może w parku, w którym Marie, Pierre i Kai bawili się jako dzieci, znaleźlibyśmy też pamiątkową ławkę, symbol ostatecznej manifestacji przywiązania: utraty. Śmierć najbliższych osób – rodziców, partnerów, rodzeństwa, przyjaciół – należy do najbardziej traumatycznych doświadczeń w całym naszym życiu. W autobiograficznej książce Rok magicznego myś­lenia (2005) pisarka Joan Didion opisuje proces żałoby jako „zupełne przeciwieństwo sensu; nieubłagany pochód chwil, kiedy będziemy się zmagać z doświadczeniem całkowitej bezsensowności” [tłum. Hanna Pasierska]. Z perspektywy ewolucyjnej istnienie żałoby jest zagadką: dlaczego wykształciliśmy w sobie zdolność do odczuwania tak dotkliwego cierpienia, które czasem nie pozwala nam wrócić do wcześniejszego życia ani odzyskać – jak to określił Karol Darwin – dawnej elastyczności umysłu? Bowlby odpowiedziałby na to, że żałoba powstała jako efekt uboczny przywiązania. To znaczy, że istotą tworzenia więzi z innymi jest nie tylko doznawanie nagrody, gdy przebywamy w towarzystwie najbliższych, lecz także przeżywanie negatywnych emocji, kiedy zostaniemy z nimi rozdzieleni. Naukowiec stwierdził, że to, jak reagujemy na utratę ukochanej osoby, odpowiada schematowi „protest – rozpacz – wycofanie” w odpowiedzi na rozłąkę z opiekunem w dzieciństwie. W przypadku utraty nie możemy jednak rozproszyć negatywnych emocji dzięki ponownemu spotkaniu, musimy zatem się nauczyć, jak sobie z nimi radzić i zaadaptować się do nowej sytuacji.

W powieści Alberta Camusa Obcy (1942) mężczyzna nazwiskiem Meursault staje przed sądem za morderstwo. Prokurator tłumaczy, że oskarżony nie przejawiał żadnych oznak żałoby po śmierci włas­nej matki, co ma dowodzić jego przestępczego usposobienia. Argument jest przekonujący, bo przeżywanie utraty kogoś blis­kiego to uniwersalne ludzkie doświadczenie. Wiemy jednak, że podobnie jak przywiązanie żałoba też przybiera różne formy. Większość ludzi doświadcza głębokiego smutku, który następnie ustępuje smutkowi „zintegrowanemu”, kiedy na nowo zaczynamy odczuwać satysfakcję z życia. Dla wielu etap ten oznacza nie tyle zakończenie relacji, ile zdefiniowanie jej na nowo – niektórzy opisują go jako czas, gdy wspomnienie zmarłego staje się źród­łem gorzkiej słodyczy, nie zaś wyłącznie cierpienia. Niemniej Pierre, Marie i Kai najprawdopodobniej doświadczą tych procesów w sposób odpowiedni dla cechujących ich stylów przywiązania – to one zadecydują, w jaki sposób każde z nich stawi czoła ostateczności utraty we własnym życiu. Bowlby zakładał, że tendencja Kaia do nadwrażliwości na zachowania osób, do których jest przywiązany, mogłaby przejawić się pod postacią gwałtownej reakcji na utratę prowadzącej do trwałej tęsknoty. Z kolei unikowy styl Pierre’a mógłby zaowocować u niego tendencją do dystansowania się od myśli o utracie, co uniemożliwiłoby mu zintegrowanie tego doświadczenia i skonfrontowanie się z jego ostatecznością. Teoria ta jest oczywiście zbyt uproszczona, by mogła wyjaśnić, dlaczego dany człowiek reaguje na utratę w taki, a nie inny sposób, mimo to jednak daje się zaobserwować znaczące zależności między unikowym stylem przywiązania a trudnościami w domknięciu procesu żałoby.

Możliwe, że to właśnie wspomniane powyżej różnice w przeżywaniu żałoby sprawiają, że jedna na 10 lub 20 osób doświadcza niekończącego się poczucia utraty, odpornego na normalne procesy powracania do równowagi. Tego rodzaju cierpienie – znane w medycynie jako „żałoba patologiczna” lub „powikłana” – przejawia się pod postacią doświadczania przez rok lub dłużej bólu utraty utrzymującego się na stałym, wysokim poziomie, a także niezdolności do zaangażowania się w przyjaźnie oraz aktywności, które wcześniej stanowiły źródło satysfakcji. Choć wielu pacjentów radzi sobie z tym doświadczeniem na własną rękę, niektórzy szukają fachowej pomocy. Proponowane terapie często są skuteczne, chociaż bywa, że na przeszkodzie temu staje nasze wciąż niepełne zrozumienie psychologicznych i neurochemicznych mechanizmów żałoby. Równie mało wiemy dziś o tym, czego doświadczają Pierre czy Marie, gdy ich więzi rozpadają się wskutek odrzucenia w wieku nastoletnim bądź rozwodu w dorosłości – czy towarzyszące tym zdarzeniom procesy przypominają przeżywanie żałoby?

Mimo że nasze relacje zawierają w sobie zarówno ból utraty, jak i szczęście z bliskości, to jednak przez większość czasu znajdujemy się gdzieś pomiędzy tymi skrajnościami. Na przemian odczuwamy satysfakcję lub rozczarowanie, którego źród­ła mogą być najróżniejsze: zaniechania partnera, niezgodność charakterów albo nasze wewnętrzne i bliżej nieokreślone poczucie niespełnienia. Według stoików, aby osiągnąć spokój, musimy najpierw uznać, że nie mamy kontroli nad życiem, w tym również nad naszymi relacjami z innymi ludźmi. Nawet kochając, powinniśmy pamiętać, że ta druga osoba nie jest nam dana raz na zawsze. Także buddyści doradzają praktykę nieprzywiązywania się, która jednak nie jest rozumiana jako wycofanie się z relacji międzyludzkich, lecz oznacza angażowanie się w nie, ale z jednoczesnym uznaniem, że nasi bliscy – podobnie jak i my – kiedyś odejdą. Z badań psychologicznych wynika, że ludzie stosujący tę buddyjską doktrynę lepiej radzą sobie w przyjaźniach i związkach.

Oczywiście żadna teoria nie jest w stanie wyrazić tego, co czujemy, gdy doświadczamy rozłąki albo na nowo łączymy się z bliską osobą. Słusznie wierzymy, że więzi są częścią nas samych i nie da się ich sprowadzić do garści naukowych tez. Jednak dzięki odkryciom badaczy łatwiej możemy docenić wagę łączących nas relacji, które stanowią dziedzictwo procesów ewoluujących przez miliardy lat. Chociaż ludzie, którzy jak Meursault wiodą życie na pozór wyzute z relacji społecznych, mogą budzić w nas wstręt, być może raczej należałoby im współczuć, że nigdy nie doświadczyli więzi wartej żałoby. A współczując im, tym bardziej doceniajmy te relacje, które nam samym udało się stworzyć.


Pierwotnie artykuł ukazał się w serwisie Aeon.co. Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji „Przekroju”.

Czytaj również:

Dobro w sobie
i
zdjęcie: Lichtmagnet/Pixabay
Pogoda ducha

Dobro w sobie

Dagny Kurdwanowska

Gdy zachorowałam na depresję, straciłam nadzieję, że jeszcze kiedyś będzie dobrze. Przeszłam długą drogę, by zmienić spojrzenie na świat i zacząć szukać siły tam, gdzie wcześniej nie spodziewałam się jej znaleźć.

Jak się czujesz? – na to proste pytanie coraz więcej osób odpowiada krótko: „Raczej kiepsko”. I trudno się temu dziwić. Dziś tylko o złe informacje nie musimy się martwić – znajdą nas zaraz po przebudzeniu. Ale skoro próżno szukać pozytywnego wzmocnienia w świecie zewnętrznym, to może warto zmienić optykę i poszukać siły w sobie? Wiem, jak brzmi ta propozycja – dla części czytelników być może niezbyt przekonująca. Wielu z nas zaczyna i kończy dzień, zamartwiając się. Wojna, inflacja, kredyty, choroby – mamy w czym wybierać. Nie jest lekko, to z grubsza wiemy, a pobieżny sondaż opinii publicznej w autobusach, metrze i tramwajach jedynie utwierdza nas w przekonaniu, że lepsze jutro… było wczoraj. Trudno z tym dyskutować, bo lęki i wątpliwości to szczwane bestie: zalęgają się w głowie, odbierają jasność spojrzenia i chcą, by wszystko kręciło się wokół nich. Wypełniają przestrzeń, zabierając miejsce nadziei, odwadze, radości, wdzięczności i wszystkiemu, co mogłoby dodać nam siły. Z badań Fundacji CBOS, która od ponad 30 lat regularnie sprawdza samopoczucie Polaków, wyłania się ciekawy obraz. Ogólnie deklarujemy raczej zadowolenie z życia (53% badanych), ale gdy zagłębiamy się w szczegóły, okazuje się, że coraz więcej z nas przyznaje się do negatywnych emocji. W badaniach dotyczących 2021 r. (a więc jeszcze przed wybuchem wojny w Ukrainie i przed inflacją) 45% respondentów wskazywało, że nieobce są im zdenerwowanie i rozdrażnienie. Ponad jedna trzecia badanych często lub bardzo często odczuwała zniechęcenie i znużenie (37%), a jedna trzecia – bezradność (31%). Co piąty respondent deklarował doświadczanie wściekłości (20%) oraz depresji i bycia nieszczęśliwym (19%). Przy takich nastrojach przekonywanie, że wszystko ułoży się pomyślnie, brzmi wręcz niestosownie. Mimo to nie jesteśmy wcale skazani na stres, niepokój i frustrację. Paradoksalnie kryzysy stanowią dobry moment do tego, by porzucić stare nawyki czy niedziałające rozwiązania i sięgnąć po nowe strategie. Dobre życie i pielęgnowanie w sobie dobra, o których chciałabym opowiedzieć, to właśnie jedna z takich strategii. Gdy mówię o pielęgnowaniu w sobie dobra, mam na myśli przede wszystkim pewien nawyk myślenia i codzienną praktykę pozwalającą przywrócić nam równowagę. To nauka rozumienia siebie, swoich emocji, nazywania własnych uczuć, stanów i potrzeb oraz umiejętność dbania o siebie, oddzielania tego, co ważne dla mnie, od tego, co ważne dla innych, stawiania granic, a także snucia refleksji nad tym, kim jestem, czego chcę, potrzebuję i jak zamierzam kształtować swoje życie. Niezależnie od tego, co się aktualnie dzieje za oknem, w pracy, w Polsce czy na świecie. W takim ujęciu dobre życie nie jest zrządzeniem losu albo darem gwiazd, tylko czymś, czego można się nauczyć. Wspaniale ujął to prof. Tadeusz Gadacz w książce O umiejętności życia: „Żyć trzeba umieć. Jakże często bowiem żyć nie umiemy. Dobre życie jest umiejętnością. Jesteśmy biegli w wielu umiejętnościach, ale mało kto opanował umiejętność życia. O tym, czym jest życie, dowiadujemy się najczęś­ciej wtedy, gdy właściwie musimy powiedzieć, że dobiegło ono końca”. Co zatem zrobić, by zacząć żyć, zanim będzie za późno? Na szczęście jest na to kilka sposobów.

Czytaj dalej