Weź się, podziel!
i
rysunek z archiwum, nr 685/1958 r.
Opowieści

Weź się, podziel!

Paulina Wilk
czyta: Nina Harbuz
Czyta się 13 minut

Brak nie oznacza jeszcze ubóstwa. W zachowaniu zdrowego umiaru w czasach nadprodukcji na kredyt pomocne są wspomnienia z polskich podwórek. Zanim zaczęliśmy je grodzić i prywatyzować, były zarządzane demokratycznie i opanowane przez dziecięcą ekonomię współdzielenia.

Wypożyczalnia sprzętu sportowego powstała w małym piwnicznym pomieszczeniu w naszej klatce. Ale po sanki, łyżwy, piłki, kije hokejowe mogli zgłaszać się mieszkańcy całego osied­la, nawet ci z najodleglejszych bloków. Zeszytu z zapisami pilnował mój tata, który ten rezerwuar wymarzonych rakiet i paletek wymyślił. Pieniądze dał Komitet Osiedlowy. Pamiętam zapach tego małego pomieszczenia oświetlonego gołą żarówką. W zamykanym na kłódkę piwnicznym powietrzu wisiała obietnica sportowych wrażeń – inni już ich zaznali i zdążyli naopowiadać, jak świetnie się grało albo jeździło. Aromat skóry, plastiku i drewna mieszał się z zapachem rzeczy używanych, historii już wydarzonych oraz przeżyć, których nie można mieć na własność, ale można wziąć w nich udział.

Asortyment wypożyczalni był imponujący jak na ubogie lata 80. XX w. Dzieciaki ustawiały się w długiej kolejce po dwie wąskie deskorolki typu „łezka”, kilka kijów hokejowych oklejonych taśmą w miejscach uszkodzeń i dwa ciężkie czarne krążki, drewniane rakiety tenisowe, zestaw do badmintona nazywanego wtedy kometką (z lotką obciążoną plasteliną i ­wciśniętym w nią kamyczkiem), dwie pary sanek, narty zjazdowe i biegowe wraz z kijkami, łyżwy dziewczyńskie – z białej skóry – i te dla chłopaków – czarne, z szeroką płozą, łataną piłkę do nogi, piłki do kosza i siatkówki oraz zdarte paletki do tenisa stołowego. Czekanie w rzeczywistości niedoborów było sprawą normalną i nikogo nie dziwiło. Podobnie jak to, że ktoś ma coś, czego samemu mieć nie można. Były na to sposoby.

Złote piachy

„Dzień dobry, jest Tomek? A wyjdzie na dwór?” Na podwórku nasze skromne indywidualne możliwości natychmiast się pomnażały. Razem można było więcej – więcej wymyślić, więcej mieć. Wystarczyło, że jeden dzieciak wyszedł z piłką i zaczął kopać o ścianę bloku, a echo odbijania wyciągało z domów całą zgraję i zaczynał się mecz. Dziewczyny i chłopaki, w nogę, w króla, w dwa ognie – pięciolatki i piętnastolatki. Razem, bez podziałów i sekciarstwa, bo zabawa była możliwa tylko w większej ekipie. Wtedy rywalizacja, emocje, wygrana nabierały sensu.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Wystarczyło, że jeden dzieciak zszedł do piaskownicy i zaczął kopać, budować, przyklepywać, a wkrótce w piachu robiło się tłoczno. Budowaliśmy wspólnie albo każdy kopał w swoim miejscu – najlepsze były rogi, bo przy betonowych murkach zalegało najwięcej wilgotnego piachu, który najbardziej się lepił. Ale nawet na środku z sypkiego i suchego materiału można było przesiewać i gotować wytworne zupy z dodatkiem liści i patyków. Nie było złych miejsc do zabawy, wszystko było kwestią wyobraźni. Te swoje zamki i fortece „odwiedzaliśmy” – chodziło się oglądać, co koleżanka zbudowała. Przyjeżdżało się do niej swoim resorakiem, przychodziło ze swoją lalką. Podziwiało, zapraszało do siebie, w drugi róg albo pod rynnę, przy której powstała okazała tama z kawałków kory i powstrzymując spływającą deszczówkę, tworzyła imponujący zalew znajdujący ujście dopiero w kratce ściekowej przy ulicy.

„Ej, dasz się przejechać?” – takie pytanie zawsze miało ciąg dalszy: „Dam ci piłkę”. „Dam ci pograć”. „Dam ci mój”. Na socjalistycznym podwórku obowiązywała wzajemność i wymiana. Zdarzały się oczywiście akty nieodwzajemnionej hojności, ale codzienność uczyła przede wszystkim barteru. I tak po raz pierwszy wsiad­łam na jubilata o kołach tak wielkich i kierownicy tak ogromnej, że ledwo dawałam mu radę. Mój rowerek Reksio leżał w tym czasie na trawie. Na wymianę dałam pewnie procę albo spluwę, cenione wśród starszych ode mnie obywateli podwórka zasoby z arsenału mojego brata. Starszy brat to była postać bezcenna, bo dysponująca licznymi skarbami, np. armią „malców”, czyli miniaturowych plastikowych żołnierzyków, których zastępy godzinami ustawiało się do nieruchomych bitew na polach i wzgórzach uformowanych z koców czy kołder. Maleńcy wojownicy strzelali do siebie tylko w naszej wyobraźni – wydawaliśmy dźwięki artyleryjskie, jęki rannych, sygnały ambulansów, komendy. Zmienialiśmy bieg historii, choć w rzeczywistości mikroskopijne bataliony i dywizje ani drgnęły. Na takie „wojny” chodziło się do domów koleżanek i kolegów, do klatki obok albo na piąte piętro. Mama nie wołała przed dobranocką, było sprawą dorozumianą, że jakaś „ciocia” dokarmi porcją leniwych pierogów albo zupą ogórkową, a nasza mama się przy okazji odwdzięczy. Bo wizyty składaliśmy sobie uczciwie, to jest naprzemiennie. U Karoliny oglądałyśmy pierwsze filmy na wideo, u Ewy bawiłyśmy się ze świnką morską, a u mnie budowałyśmy domy z kaset magnetofonowych i sprzedawałyśmy plastikowe rzodkiewki oraz pomidory w sklepie wyposażonym w wagę i odważniki.

Coś za coś – to była oczywista,­ praktykowana każdego dnia transakcja ekonomiczna w czasach, w których pieniądze nie znaczyły dla małych ludzi wiele. Bo też niewiele można było za nie mieć.

Epoka wyobraźni

Zanim po 1989 r. prawie wszyst­ko stało się możliwe i dziecięce tornistry zaczęły migać na różowo, piórniki wypełniły się jaskrawymi flamastrami, a na balkonach pojawiły się talerze anten satelitarnych, nasze bogactwo składało się z dwóch niemal nieograniczonych zasobów: czasu i wyobraźni. Tylko ich mieliśmy pod dostatkiem, podczas gdy przedmioty i sprzęty pozostawały obiektami pragnień, na spełnienie których nie liczyliśmy bardziej niż na spotkanie egzotycznego stworzenia – żyrafy albo hipopotama.

Czas wolny i wyobraźnia to sfery nierozerwalnie ze sobą związane, bez tego pierwszego drugie nie może zaistnieć. Z wiszenia na trzepaku albo kopania kamyka o parkan brały się najlepsze pomysły: wielobarwne malowidła kredą na asfalcie. Trwały tak – tęczowe fantazje kilkunastu par rąk – aż do pierwszego solidnego deszczu. Z zimnych poranków rodziły się zabawy domowe: wyobrażone rajdy Paryż–Dakar po atlasie, budowane z koców i krzeseł pałace, otwierane naprędce restauracje serwujące galaretkę z bitą śmietaną oraz kogel-mogel. Z gorących lipcowych przedpołudni, gdy w telewizji leciały powtórki ArabelliRumburaka, brały się leśne wyprawy i wykładane z mchu łoża księżniczek pozwalające odpocząć w cieniu brzóz. Z zagrożonych nudą dni brało się wywoływanie duchów na schodach do piwnic i konstruowanie domów na drzewach. Drzewom należą się zresztą szczególne podziękowania – za gościnność i cierpliwość dla naszych ciekawskich rąk i butów, przesiadywania, huśtania się, ukrywania w gałęziach. Wdrapać się na drzewo, pomieszkać w jego koronie, jednocześnie skryć się przed światem, poczuć jego częścią i spojrzeć na niego z góry – w hierarchii dziecięcych chwil szczęścia trudno o piękniejszą.

Zwykle mówi się, że wyobraźnia służyła jako antidotum na ciągły brak, że karmiliśmy się nią z braku frykasów, ale to nie oddaje sprawiedliwości jej mocom. Czas niezapełniony i umysł niezajęty tworzą przestrzeń dla powstawania światów alternatywnych, umożliwiają bycie gdzie indziej, tworzenie obrazów często piękniejszych i lepszych niż realne doświadczenie. Wyobraźnia jest najwspanialszą z zabaw, a w rzeczywistości dorosłych – wysoko cenioną kompetencją, bez której świat stanąłby w miejscu.

Nasze sekrety, wasze szałasy

Marzyć o czymś, czekać na to bez obietnicy spełnienia – wiedzieliśmy, jak to się robi. Pragnień nie dało się ani sztucznie podsycić, ani szczególnie rozpędzić, bo cały świat, jaki znaliśmy, był w swoich możliwościach umiarkowany. Dziś powiedzielibyśmy „ubogi”, ale to pojęcie z uniwersum wolnorynkowego nadmiaru, żaden z przyjaciół z mojego podwórka nie uważał się za „biednego”. Nasze dzieciństwo obfitowało w zabawy, przeżycia, fantazje, a także w przedmioty, przy czym większość tych ostatnich była w ten lub inny sposób zaczarowana i miała szczególną wartość. Dobrym przykładem takich skarbów o unikatowej i strzeżonej wartości były „sekrety” – ściśle dziewczyńska specjalizacja. Te małe, urokliwe witrażyki tworzyłyśmy, układając na piasku kwiatki, listki, patyczki – tak robiłyśmy własne kompozycje, a następnie nakrywałyśmy kawałkiem szkła znalezionego gdzieś przy śmietniku. Witrażyk zakrywało się piaskiem i od tej pory stanowił sekret, odsłaniany tylko przed najbardziej zaprzyjaźnionymi i zaufanymi. Chodziłyśmy je odwiedzać, sprawdzałyśmy, czy nikt naszego skarbu nie zniszczył, szeptałyśmy sobie na ucho w wielkiej tajemnicy. Chłopacy mieli swoje szałasy i ziemianki, pobudowane w lesie albo gdzieś na obrzeżach osiedla, tam z kolei my nie byłyśmy zapraszane. Chodzili do nich w swoich bandach akurat wtedy, gdy my skakałyśmy w gumę na rozciąg­liwym białym pasku kupionym za kilkadziesiąt dawnych złotych w pasmanterii. Gumy były lepsze i gorsze. Która z nas miała lepszą, decydowała o tym, gdzie skaczemy – na ogół na jej terenie, przed jej klatką.

Posiadanie czegoś cennego: piłki, roweru, zestawu kapsli z zatopionymi w nich woskiem flagami państw, które wycinało się z atlasu geograficznego, pozwalało wyznaczać warunki. Gramy na naszym boisku, na tym, a nie innym chodniku. Ale nie zmieniało to istoty sprawy – bogactwo liczyło się tylko, gdy było współdzielone. Nie można samemu strzelać kapslami przez wyrysowany kredą slalom ani samemu kopać piłki – to smutne i bez sensu. Woleliśmy być razem, wspólnie tworzyliśmy zabawę.

Zresztą niedostatek przedmiotów wcale nie powodował nadmiernej koncentracji na nich. Rowery i paletki były fajne przez jakiś czas, ale w żadnym stopniu nie zdetronizowały zabawy w chowanego, w berka ani podchodów, które uprawialiśmy, korzystając z różnych zakątków osiedla, łącznie z piwnicami. Współdzieliliśmy nie tylko skromne materialne zasoby, ale przede wszystkim przestrzeń. W dziecięcym słowniku istniało oczywiście rozróżnienie na „wasze” i „nasze” bloki, piaskownice czy huśtawki, ale pomagało ono raczej oddzielić obszary bliskie i obce, mniej rozpoznane. Wiedzieliśmy, że do wszystkich mamy równy i nielimitowany dostęp, tak samo jak do amfiteatru, ogródków działkowych czy zalesionej górki, która zimą zmieniała się w stok narciarsko-saneczkarski. Świat był otwarty oraz wspólny i najprawdopodobniej dzięki temu nikt nie czuł się ubogi, mimo że rodzice tkwili w kolejkach do sklepów i nam też czasem trafiała się misja stawania po cukier.

Oczywiście pragnęliśmy mieć wiele rzeczy, choć długo nie wiedzieliśmy, czego w ogóle pragnąć można. Wszyscy mieli z grubsza to samo: takie same tenisówki, plisowane spódniczki, trzy modele rowerów. Zależy, co było akurat w sklepach.

Zresztą cokolwiek byśmy mieli, nie wystarczyłoby się tym pochwalić i ukryć w domu, rozkoszować w samotności. Świat był ułożony zbiorowo i użytecznie, ideologiczny ład miał na dzieci takie przełożenie, że mało czasu spędzały w pojedynkę. Jednym z bohaterów socjalistycznego dzieciństwa był ostrzyżony na garnek chłopczyk – Piotruś, właściciel psa Pimpusia oraz zaczarowanego ołówka. W popularnej dobranocce chłopiec chodził po świecie, rozwiązując problemy. Jego zaczarowany ołówek pozwalał narysować i stworzyć wszystko: sprzęty, napoje, maszyny, nawet deszcz. Ale Piotruś nie rysował zachcianek, tylko to, czego było trzeba, żeby rozwiązać kłopot, pomóc komuś. Żadnej z narysowanych rzeczy nie tworzył dla jej posiadania. Podziwialiśmy go i zazdrościliśmy mu, ale nie rzeczy, tylko tej sprawczej supermocy. Kilka lat później przed nowymi importowanymi wieczorynkami pojawiły się reklamy. Pamiętam tę o domku dla lalki Barbie, z windą, którą ona i plastikowy Ken zjeżdżali na przyjęcie w swoim salonie. Po raz pierwszy poznałam smak palącego, niecierpliwego uczucia: chcę to mieć. Po co? Co z tym zrobię? O tym nie zdążyłam pomyśleć. Nadejście nowych zabawek zbiegło się w czasie z prywatyzacją świata i krańcem dzieciństwa: już nie zapraszaliśmy się do domów tak często i nie bawiliśmy razem. Pochłonęły nas indywidualne królestwa skarbów.

Pralka przyjaciółka

Butelkę po gazowanym ptysiu o smaku pomarańczowym wystarczyło przepłukać i odstawić na parapet. Ale butelki po mleku mama kazała porządnie szorować szczotką w gorącej wodzie. One też szły do zwrotu. Z zakupów wracałyśmy, taszcząc wiklinowy koszyk wyłożony u spodu przeczytaną gazetą, w warzywniaku pani Zośka ładowała ziemniaki w papierowe torby zdobione jej pośpieszną matematyką, wszystko liczyła pod kreską. Lody z cukierni przynosiliśmy do domu we własnym termosie. Były w domu dwa – biały na lody, czerwony na zupy, które zjadałam przed wyjściem do szkoły na drugą zmianę. Zakrętki ani słoiki nigdy nie lądowały w koszu, nasza piwnica była pełna przetworów. W ogródku działkowym rodzice uprawiali wszystko, czym zajadaliśmy się przez cały rok. Latem sałata z rzodkiewką, młode marchewki wycierane o spodnie i chrupane w biegu oraz zielony groszek wyjadany jak przysmak. Na obiad nielubiana szczawiowa, ale na podwieczorek placek z rabarbarem. Cukinia w panierce i ciepłe od słońca maliny. Miałam za zadanie zbierać małymi rączkami stonkę z liści ziemniaków i wynajdować małe ogórki. Tata upychał je do słoików z kawałkami kopru i ząbkami czosnku, gdy mama cierpliwie smażyła powidła w misie, która kiedyś była spodem od prodiża.

rysunek z archiwum, nr 685/1958 r.
rysunek z archiwum, nr 685/1958 r.

Tylko ziemniaki i cebulę kupowaliśmy od rolników, przyjeżdżali na osiedle najpierw furmanką, potem samochodem dostawczym. Furmanką długo jeździł też staruszek zbierający butelki. Papiery wiązaliśmy z bratem sznurkami w paczki i nosiliśmy na makulaturę. Płacili grosze, ale świnka-skarbonka była cierpliwa.

Nie pamiętam wyrzucania. Pamiętam lutownicę, śrubokręty i dużą skrzynkę z narzędziami. Wikol i butapren do ciągłego podklejania czegoś. Sobotnie narady taty z sąsiadem o tym, jak co nareperować i do kogo z tym pójść. Pan Marek miał w garażu wszechświat starych radioodbiorników, lamp, kabli – oddawało mu się niesprawny odkurzacz i jutro wracał jak nowy. Pan od pralki przychodził często, bo wylewała i stawała. Ale o kupnie nowej nikt nie rozmawiał, pan spokojnie otwierał walizeczkę, coś tam w milczeniu robił i zwracał pralce życie.

Sprzętom wysłużonym, ale działającym nie groził śmietnik. Roztaczały się przed nimi trzy scenariusze: zapasowe terminowanie w pawlaczu lub piwnicy, nowe życie na działce albo wywiezienie do znajomej rodziny na wieś, gdzie na pewno się przydadzą.

Nowe urządzenie w domu – podobnie jak nowy mebel – było jak ważny gość. Wycierane z kurzu częściej niż inne albo przykrywane serwetką. Podziwiane, komplementowane, kochane. Po dwóch rzeczach płakałam: po 17-letniej zastavie 101 w kolorze butelkowej zieleni, którą jeździliśmy do babci, i po pralce Zelmer z kolorowym programatorem, której srebrny bęben długo uważałam za stację kosmiczną. Byliśmy z nimi zaprzyjaźnieni, byliśmy im wdzięczni – urządzenia i przedmioty spędzały z nami wystarczająco dużo czasu, by powstała więź. Wymienić je, wyrzucić – nawet nam do głowy nie przyszło.

Brak ma smak

Pamięć tamtego świata, jadącego w nieśpiesznym tempie taczki, w której siadałam, gdy wybieraliśmy się z tatą do lasu po drewno na ognisko, wydaje mi się dziś bezcennym zasobem. Nie ze względów sentymentalnych, ale ponieważ znam i umiem wyobrazić sobie ład inny niż obecnie obowiązujący. Wiem – z doświadczenia – że inna rzeczywistość jest możliwa. I że ta, w której dorastałam, składała się nie tylko z błędów, wypaczeń i niedoborów. Zawierała również sporo mądrości i praktycznych rozwiązań, o których nie muszę dziś czytać w poradnikach zero waste i minimalizmu. Wiem, jak to się robi.

Wiem też, co znaczy jeść sezonowo. Znam etyczną i odżywczą wyższość kiszonej kapusty nad awokado. Segregator z przepisami kulinarnymi moich rodziców mógłby robić za podręcznik zrównoważonej i ekologicznej diety. Ich piwnica wciąż oferuje bogate menu na 12 miesięcy w roku, wyprodukowane z kilku grządek. Puste słoiki nadal wożę do taty. I mam w domu pawlacz, zamieszkiwany przez miksery oraz lekko tylko przypalone czajniki elektryczne. Jestem pewna, że będą jeszcze miały swoje pięć minut.

Wszystkie te wspomnienia to coś więcej niż zdjęcia śpiące w albumie. Traktuję je jako aktywa, korzystam z nich, odkąd stało się powszechnie jasne, że kapitalizm nie prowadzi do krainy szczęśliwości i obfitości. I że prędzej niż później będziemy potrzebowali nowego pomysłu na rzeczywistość. Jak wiele osób, strapionych drapieżnością i niepohamowaniem ludzkości, mam w sobie coraz śmielszy apetyt na koniec świata. Na koniec tak nieuczciwie, niedobrze urządzonego świata. Marzę o chłopcu lub dziewczynce z zaczarowanym ołówkiem – a najlepiej o całym mentalnym pokoleniu osób gotowych wymyślić i narysować nowy porządek. Zmiana często rodzi strach, ale nie mogę udawać, że się boję. Bo przeszłość spędzona na skromnym i wspólnym podwórku stanowi doskonałą szczepionkę wobec powstrzymujących wyobraźnię obaw. Wiem, że umiemy się wymieniać, pożyczać, naprawiać, oszczędzać. W przeciwieństwie do społeczeństw Europy Zachodniej czy Ameryki Północnej mamy pamięć, a także know-how potrzebne do tworzenia innych i bardziej zrównoważonych relacji społecznych oraz ekonomicznych.

Od 30 lat oduczamy się kategorii wspólnych i publicznych, wyznajemy prywatność oraz indywidualizm. Ale 30 lat to nie wieczność. Kto pamięta wiszenie na trzepaku, ręka do góry! Prawda jest taka, że powrót siatek na zakupy, napojów w szklanych butelkach i jazda na pożyczonych nartach są łatwe i wielu z nas sprawiają frajdę. Bo wszystko to jest nie tylko znowu modne, jest też dobre i się opłaca. A w wymyślaniu nowego świata pamięć nie przeszkadza.

Czytaj również:

Marek Umiarek
i
ilustracja: Karyna Piwowarska
Opowieści

Marek Umiarek

Piotr Stankiewicz

O kondycji współczesności z Markiem Aureliuszem, zmarłym 1840 lat temu cesarzem, który wolał być filozofem, rozmawia Piotr Stankiewicz.

Piotr Stankiewicz: Wasza Cesarska Mość się pomylił.

Czytaj dalej