Warszawa–Malediwy–Warszawa
i
Warszawa Gocław – Balaton nocą/ fot. Marcin Janeczek (Wikimedia Commons)
Promienne zdrowie

Warszawa–Malediwy–Warszawa

Anna Rembowska
Czyta się 7 minut

Ból i zawrót głowy. Ostre światło. Podkrążone oczy i zmęczenie rano. Przedwiośnie. Na dworze smog, błoto i psie kupy. W domu kurz unoszący się drobinkami w promieniach słońca. W skrzynkach na listy katalogi biur podróży. Kto tylko może, ucieka na ostatnie narty albo jeszcze lepiej – żeby przetrwać tę porę deziluzji – do ciepłych krajów. W słońcu, piasku i niebieskiej wodzie łatwiej przychodzi nadzieja na nową energię, przezwyciężenie zimowego zmęczenia, bezsiły i smutku. Nadzieja na nowego siebie i odmianę.

Też tego próbowałam. Samolot lądował w Male, potem trzeba było jeszcze przelecieć kilkanaście minut rozklekotanym hydroplanem na jedną z ponad tysiąca maleńkich wysepek. Powietrze było gęste, lepkie i wilgotne, morze – bajkowo kolorowe, niebo – nie do opisania. W wodzie pływały egzotyczne ryby. Nieliczne, bo rafa porastająca cały atol wyglądała jak miasto z białego piaskowca po wybuchu bomby atomowej. Podobno zabili ją turyści i globalne ocieplenie. Siedziałam przez tydzień na pomoście, przy którym stał mój kryty strzechą z palmowych liści domek na wodzie, i było mi smutno, mimo że nie byłam tam sama. Wysepka szybko stała się klaustrofobicznie mała. Bałam się żarłocznych ryb. Słońce spaliło mi plecy tak, że nie mogłam spać w nocy. Ale próbowałam.

Dziś znowu jestem między zimą a wiosną. Jem szybką kolację w tanim wietnamskim barze w drodze z jednej do drugiej pracy. W szybie widzę odbicie swojej twarzy 10 lat starszej niż wtedy, nad niebieską wodą. Mam zmęczone oczy, szarą cerę, w świetle jarzeniówki widzę siwe włosy, których nie farbuję. Makaron bò Nam z wołowiną i kolendrą jest pyszny. W barze jest ciepło, podczas gdy na ulicy wieczorny przymrozek. W plecaku mam 1,5 kilo czerwonych sycylijskich pomarańczy; to już ostatnie w tym sezonie. Jestem zmęczona, ale dobrze mi. Czuję się osadzona w swoim ciele, w miejscu, w pogodzie, w ciężarze zakupów, które muszę donieść do domu, w przepracowaniu i wieczornej senności robiącej ze mnie brunatnego niedźwiedzia, który zagrzebuje się w stercie liści w swojej gawrze i pozwala, by sen na długo zalał mu oczy.

Nie myślę dziś o skrzących się milionem kolorów Malediwach, o tysiącach możliwości, z których nie skorzystałam. Marzę o baźkach na wierzbie płaczącej za oknem, o zakwitającej forsycji, o godzinie wieczornej lub porannej ciszy, kiedy będę mogła poleżeć w milczeniu lub poczytać książkę. Czy to jest starzenie się? Rezygnacja? Jeśli tak, to dlaczego nie odczuwam smutku? Przecież jeszcze tylu rzeczy nie doświadczyłam, nie zobaczyłam. Dlaczego w tamto przedwiośnie, na Malediwach, było mi tak dojmująco smutno, a teraz, w warszawskim błocie i smogu, nie jest?

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Wyjeżdżając wtedy, myślałam, że spotkam tam inną siebie, zmienioną przez tamto słońce, tamte kolory, zapachy, jednak tak się nie stało. Dziś jem kolację sama ze sobą, nie próbując już szukać tej innej, nowej siebie. Wiem już, kim jestem. To zamyka bardzo wiele dróg, ale kiedy wiem, dokąd idę, to przestaje być problem. Dlatego patrzę przychylnie na swoje odbicie w oknie ursynowskiego „Wietnamczyka”. Bez paniki, bez lęku.

Przedwiośnie zwykle zbiega się w czasie z postem, Wielkim Postem. Dla niektórych jest to po prostu kolejny warzywno-owocowy lub sokowy detoks. Dla innych czas remanentu w domach, pozimowych porządków. Dla mnie to czas milczenia i bycia ze sobą, akceptowania tego, jak jest. Czekania, jak owad w kokonie, na nowe siły w tym samym, starym ciele. Przyjrzenia się sobie badawczym i odartym ze złudzeń, ale łaskawym wzrokiem.

Gdy wszystko idzie dobrze i dzieje się szybko, trudno jest się zatrzymać i wyobrazić sobie, co czas postu mógłby przynieść oprócz niewygodnych pytań, zagrzebanej płytko pod powierzchnią rozpaczy, lęków? Dopiero coś, co nas, najczęściej wbrew naszej woli, wytrąca z rytmu, pomaga naturalnie przeżyć taki czas, swoją własną pustynię.

Moja mała pustynia – nieplanowane spotkanie z samą sobą na kompletnie niespodziewanym gruncie – przytrafiła mi się rok temu, kiedy, też w przedwiośnie, po wielu latach stabilizacji straciłam pracę. Kolejny rok zajęło mi budowanie na nowo tego, co wtedy runęło. Zarabiam mniej, pracuję znacznie więcej. Pewni ludzie zniknęli z mojego horyzontu. Inni wrócili i mam nadzieję, że już nie odejdą. Pojawili się też nowi, na przykład osoba, dzięki której słowa, które dziś piszę, będą mogli przeczytać inni. Doświadczyłam troski, dobra, bezinteresowności. Obojętności też. Doceniam o wiele bardziej to, co mam. Pod każdym względem, również niematerialnym. Staram się niczego nie marnować. Godzę się na „zwykłość”, toleruję własne słabości i rezygnuję z pretensji do czegokolwiek. Kiedyś to byłoby dla mnie trudne. Teraz jednak jestem najważniejszym bohaterem swojego własnego życia. Kimkolwiek będę, widzem mojej historii będzie tylko niebo – i ja sama.

Uwielbiałam kiedyś oglądać serial Ostry dyżur. Zadawałam sobie wówczas pytanie, dlaczego ci lekarze, zapracowani tak, że rozpadają im się rodziny, nierobiący nic, co mogłoby im dać oddech od codziennej harówki, mogą być tak fascynującymi bohaterami? Teraz już chyba wiem. Moja wyjątkowość jest właśnie w tym, co robię codziennie, we wszystkich decyzjach, gestach, myślach, w tym, jak co wieczór nie daję rady posprzątać mieszkania, bo powala mnie sen zmęczonego człowieka, kiedy wieczorem wsłuchuję się w oddech zasypiającego dziecka i cichy dźwięk telewizora u sąsiadów za ścianą. To jest moje życie. Nikt go nie widzi, ale ono mi wystarcza. Uspokaja mnie nocne spojrzenie nieba na mnie, nie marzenie o Malediwach.

Amerykański psycholog o duńskich korzeniach Erik Erikson wyodrębnił kilka kryzysów rozwojowych, które w naturalny sposób pomagają człowiekowi pokonywać kolejne etapy życia. Ostatni z nich nazwał kryzysem, który przeciwstawia „integralność ego” rozpaczy. Integralność to nadanie sensu swojemu życiu, włączenie w ten sens wszystkich niepowodzeń, niespełnień, zaakceptowanie swojej prawdziwej natury i realnych możliwości, swoich ograniczeń i obciążeń, a nade wszystko – akceptacja, że jest się właśnie sobą ze swoją własną, unikatową historią, której nie trzeba porównywać do żadnej innej, oceniać, uznawać za gorszą czy mniej wyjątkową.

Z tym właśnie oswajam się przed kolejną wiosną. Nawet jeśli znajdę się gdzieś na ciepłej plaży, to nie muszę tam już szukać nowej siebie. A jeśli będę czekać na słońce w Warszawie, posłucham najpiękniejszej piosenki o zwykłości, jaką znam. Dedykuję ją wszystkim zmęczonym i ostatkiem sił brnącym w stronę wiosny. Posłuchajcie.

PAUL SIMON

AMERICAN TUNE

Many's the time I've been mistaken
And many times confused
Yes, and often felt forsaken
And certainly misused
But I'm all right, I'm all right
I'm just weary to my bones
Still, you don't expect to be
Bright and bon vivant
So far away from home, so far away from home

And I don't know a soul who's not been battered
I don't have a friend who feels at ease
I don't know a dream that's not been shattered
or driven to its knees
But it's all right, it's all right
We've lived so well so long
Still, when I think of the road
we're traveling on
I wonder what went wrong
I can't help it, I wonder what went wrong

And I dreamed I was dying
And I dreamed that my soul rose unexpectedly
And looking back down at me
Smiled reassuringly
And I dreamed I was flying
And high up above my eyes could clearly see
The Statue of Liberty
Sailing away to sea
And I dreamed I was flying

We come on the ship they call the Mayflower
We come on the ship that sailed the moon
We come in the age's most uncertain hour
and sing an American tune
But it's all right, it's all right
You can't be forever blessed
Still, tomorrow's going to be another working day
And I'm trying to get some rest
That's all I'm trying to get some rest

Czytaj również:

Królestwo za orzechy
i
zdjęcie: Wouter Supardi Salari/Unsplash
Dobra strawa

Królestwo za orzechy

Dominika Bok

Przypominają kształtem ludzki mózg i znakomicie wpływają na pamięć, koncentrację oraz nastrój. Żeby były lepiej przyswajalne, warto namoczyć je przed spożyciem albo – w wersji dla zaawansowanych smakoszy – wytłoczyć z nich olej.

Sama nazwa orzecha włoskiego sugeruje, że ta roślina szczególnie lubi ciepło – typowe dla południowej Europy. Rzeczywiście w wyjaśnieniach etymologicznych jest trochę prawdy, gatunek ten można było spotkać w naszej – całkiem słonecznej wówczas – strefie klimatycznej, zanim nastała epoka lodowcowa, a wraz z nią doszło do wymarcia dużej części flory. Kiedy jednak orzech na dobre zadomowił się po raz wtóry na naszych terenach, doszło do zabawnej pomyłki. Tak naprawdę przywędrował on bowiem nie z Półwyspu Apenińskiego, lecz z Bałkanów przez Wołoszczyznę (górzystą krainę w Rumunii). Nie bez powodu w starych książkach kucharskich do dziś wśród wielu innych ingrediencji znaleźć można w przepisach „orzechy wołoskie”. Dolejmy jeszcze trochę oliwy do ognia tej językoznawczej historii: w Anglii orzechy włoskie nazywane są English walnut, Persian walnut, a czasami – kamień z serca – tylko walnut. Tyle określeń na jednego niepozornego orzeszka! Chociaż czy rzeczywiście tak niepozornego?

Czytaj dalej