Waranasi – najlepsze miejsce do umierania
i
zdjęcie: Aditya Prakash/Unsplash
Marzenia o lepszym świecie

Waranasi – najlepsze miejsce do umierania

Maciej Wesołowski
Czyta się 16 minut

Dla pobożnego hinduisty nie ma większego marzenia niż to, by osiągnąć wyzwolenie w świętym mieście nad świętą rzeką. W ostatnim jednak czasie spełnienie tego marzenia znacznie podrożało. 

Szybkim truchtem suną przez miasto. I śpiewają. Czy raczej mruczą: „Ram naam satya hai, ram naam satya hai”. Co znaczy: „Prawda jest imieniem boga Ramy”. Ciało położyli na bambusowych noszach i owinęli błyszczącym całunem, który wygląda jak kolorowa folia termoizolacyjna. Po tej folii ich poznacie. Jej kolor określa płeć i wiek zmarłego. Czerwień przynależy młodym kobietom, biały oznacza zmarłych chłopców, złoto – starców. Na klatce piersiowej złożyli nieboszczykowi ręce i sznurkiem związali kciuki – to znak namaskar, indyjskie powitanie lub gest wyrażający szacunek. Odchodzącego dźwiga czterech mężczyzn z najbliższej rodziny. Gubią się w wąskich uliczkach świętego miasta, przeciskają przez zaułki, w których handlują dorośli i bawią się dzieci. Ludzie schodzą im z drogi, czasem dyskretnie się kłaniają. Zdarza się, że na drodze staje im krowa lub – co gorsza – martwa krowa. I wtedy nie ma innego wyjścia, trzeba poszukać objazdu.

W sandałowym dymie

Nabrzeże co kilkanaście minut wypełnia się gwarem. Turyści trącają się łokciami, a miejscowi nawet nie podnoszą głów. Nadchodzi kolejny kondukt. Biegną w stronę ghatu, czyli szerokich betonowych stopni łączących miasto z Gangesem (dosłownie są to: „schody wiodące do świętego ciała rzeki”), miejsca, które dla hinduisty jest furtką, która prowadzi do oświecenia.

Wreszcie są. Kładą ciało na podeście w Manikarnika Ghat. Tam czeka je kremacja, która oczyszcza z grzechów. Zanim jednak do tego dojdzie, rodzina odchodzącego musi przygotować się do ceremonii. Jeszcze przed pogrzebem krewni poszczą i oddają się medytacji – ma to pomóc zmarłemu w odejściu w zaświaty. Następnie kobiety zajmują się myciem zwłok w rzece. Trwa to trzy godziny. Później ciało zmarłego nacierają wonnymi olejami i ubierają w ozdobne lungi – szeroki pas biodrowy. W tym czasie inni przynoszą już drewno na stos. Zdarza się, że przed spaleniem kapłan specjalnym nożem nacina zwłoki i wyciąga z nich po jednej kości. U kobiet jest to kość biodrowa, u mężczyzn zaś udowa. W samej ceremonii kremacji udział wezmą tylko mężczyźni; według tradycji jedynie oni są w stanie zachować spokój, a zatem podejść z godnością do ostatniej drogi bliskiego. Powinni uniknąć spazmów i łkania. Niepokój czy nerwowy płacz może przeszkodzić bohaterowi dzisiejszej ceremonii w osiągnięciu oświecenia. Męscy krewni mogą się nawet uśmiechać. To przecież dla zmarłego radosny dzień. Ma on wielką szansę trafić do hinduskiego raju i połączyć się z absolutem. Kobiety obejrzą uroczystość z odległości kilkuset metrów, czasem z łodzi zacumowanej na Gangesie.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

zdjęcie: Prado/Unsplash
zdjęcie: Prado/Unsplash

 

zdjęcie: Lewis J Goetzv/Unsplash
zdjęcie: Lewis J Goetzv/Unsplash
zdjęcie: Ayan Purkaite/Unsplash
zdjęcie: Ayan Purkaite/Unsplash
zdjęcie: Swastik Arora/Unsplash
zdjęcie: Swastik Arora/Unsplash

Jeden z członków rodziny będzie pełnił honory domu. Zgodnie z tradycją zajmie się nim barber. Bardzo dokładnie ogoli mężczyźnie brodę i wąsy, a w końcu całą głowę – zostawi jedynie cienki kosmyk z tyłu, który symbolizuje przynależność do liczącej miliard wyznawców wspólnoty hindu. Gdy umiera ojciec, najważniejszym z żałobników jest jego najstarszy syn, a gdy matka – młodszy; kiedy śmierć dotyka czyjąś żonę, staje przy niej mąż. To on, gdy przyjdzie pora, podpali stos. Wcześniej jednak okrąży go pięć razy – co ma nawiązywać do pięciu żywiołów i zarazem boskich elementów: ognia, wody, powietrza, ziemi i eteru. Ten ostatni, zwany czasem żywiołem arystotelesowskim, nie występuje na Ziemi, ale – według starożytnych definicji – to z niego zbudowane są ciała niebieskie i dzięki niemu mają one możliwość krążenia po nieboskłonie. W innej interpretacji piątym elementem jest po prostu ludzka dusza.

Ogolony i ubrany w białą tunikę mistrz ceremonii w towarzystwie kapłana podpali stos. Ogień należy przynieść ze świętego paleniska, które zgodnie z wierzeniami tli się w pobliskiej świątyni od 3,5 tys. lat. Na ghatach nad samą rzeką kremowani są najbiedniejsi. Powyżej – klasy średnie. Najwyżej zaś – na wysokości świątyni – krezusi i przedstawiciele najwyższych kast. W czasie monsunu schody na samym dole są zalewane przez Gangę, a wyższym kastom bardzo zależy na tym, by ciało w spokoju odbyło swą ostatnią drogę.

Jako że w hinduizmie wszystko, co odpada od ciała, a więc włosy, paznokcie, sucha skóra uznawane jest za nieczyste, pobożny człowiek nie powinien tego dotykać. Stos szykują więc zawsze dalici (pariasi, niedotykalni) – osoby, które albo znajdują się najniżej w społecznej drabinie, albo nie są w ogóle przewidziane w systemie kastowym. Dla tych z wyższych kast to przeważnie jedyny moment w życiu, gdy mają kontakt z kimś tak nisko urodzonym.

Do skremowania zwłok jednego człowieka potrzeba 250–300 kg drewna. Jego gatunek zależy od kasty i zamożności zmarłego. Najtańszy jest mangowiec. Jeszcze niedawno – w czasach przed pandemią – można go było kupić już po 10 rupii za kilogram. Nieco droższe jest drewno eukaliptusa, najwyżej zaś ceni się drzewo sandałowe. A mimo to nawet ci, których nie stać na lepszy materiał, starają się posypać stos choćby opiłkami szlachetnego sandałowca. Również dlatego w okolicach pracującego 24 godz. na dobę i siedem dni w tygodniu krematorium nikt nie skarży się na trupi odór. Dzięki temu, że mieszkam w hostelu tuż nad Manikarnika Ghat, sam mogę się przekonać, że dym z kilku płonących w tym samym czasie stosów przypomina zapach zwykłego ogniska.

Zdarza się i tak, że najbiedniejszych nie stać na odpowiednio duży stos – kupują wtedy ledwie 100 czy 120 kg drewnianych bali. Na spalenie dorosłej osoby to o wiele za mało, potem więc razem z popiołami trafiają do Gangesu niedopalone kawałki rąk, nóg czy korpusów, o których opowiadają później amerykańscy lub europejscy „backpackerzy”, gdy dzielą się swoimi wrażeniami z podróży do Indii.

Opowiada mi o tym wszystkim Vickram, 22-letni właściciel niedalekiego „guesthouse’u” Kashi. Jego ojciec na co dzień handluje drewnem wykorzystywanym w stosach całopalnych. Vickram lubi myśleć o sobie jak o człowieku sukcesu. „Po prostu wiem, gdzie jest biznes. Pieniądze fruwają w powietrzu, man. Trzeba tylko wiedzieć, jak je złapać. Ja wiem. Poza hotelem prowadzę interesy z Europą. Ojciec dobrze zarabia na handlu drewnem do krematoriów, a ja nauczyłem się francuskiego i sprzedaję jedwab i bawełnę do Francji, Belgii, Kanady, Luksemburga. Wszędzie tam, gdzie mnie rozumieją. Tu ne comprends pas? OK. Angielski zna każdy, więc konkurencja jest duża. Ale taki francuski?! Hmmm? Wpadłbyś na taki pomysł? Nie, wybacz, man. Polskiego nie będę się uczył. To strata czasu. No bo ilu was tam jest? 4–5 milionów, right? 40? Hmmm… To nadal mało. Frankofonów jest pewnie z pięć razy więcej, poza tym są wszędzie i są bogaci. No i bardzo nie lubią mówić po angielsku” – przekonuje Vickram. I dodaje natychmiast, że kluczem do sukcesu jest dobry wróżbita: „Mój master wykłada astrologię i numerologię na uniwersytecie. Płacę mu kilka tysięcy rupii miesięcznie, by doradził mi w jakie dni powinienem inwestować, i by odmawiał za mnie odpowiednie mantry. Znamy się od kilku lat i nigdy się na nim nie zawiodłem. Kiedy mówi, żebym w czwartek nie kupował na giełdzie, choćby były fantastyczne okazje, słucham go z pełną pokorą. I nigdy na tym nie straciłem. Oczywiście, mój zysk to czasem kupa forsy, a czasem ledwie parę rupii. Ale to zawsze zysk. A więc mówię ci, man, astrolog to podstawa”.

Przy Manikarnika Ghat wielu dorobiło się fortun – i nierzadko są to ludzie z niskich kast, a nawet niedotykalni. Przedsiębiorcy pokroju Vicrama czy też może raczej jego ojca przyznają, że pojawienie się koronawirusa wszystko zmieniło, również na indyjskim rynku pogrzebowym. Teraz, jak przyznają tutejsi przedsiębiorcy i klienci, ceny kompletnie zwariowały. W ostatnim czasie opłata za pochówek wzrosła co najmniej dwukrotnie. Dziennik „India Times” opublikował niedawno zestawienie kosztów wszystkich niezbędnych elementów do organizacji hinduskiego pogrzebu. Średnie ceny drewna wzrosły z 300–400 rupii za kwintal (100 kg) do nawet 1–2,5 tys. Usługi kapłanów podskoczyły z 1–2 tys. rupii do 8–10 tys., a bambusowe nosze do transportu zwłok z 250–300 rupii – do 800–1,1 tys. Całun zamiast 40 rupii za metr kosztuje dziś 300–350 rupii, za drzewo sandałowe zamiast 200 rupii za 10 pałek zapłacimy nawet 600 rupii, masło ghee, które przyspiesza palenie się zwłok, podrożało z 350–400 do 800–1000 rupii, kamfora – z 400 do 800 rupii za kilogram, a napiwek dla personelu spalarni – z 1–1,5 tys. do 3–5 tys. rupii. Opłacenie karawaniarza to koszt 3–5 tys. rupii, a najprostsza i najtańsza trumna to wydatek rzędu 2,5–4 tys. rupii. Przy czym 1 tys. rupii to około 55 zł.

Organizatorzy kremacji borykają się również z brakiem siły roboczej. A to dlatego że wielu pracowników rzuciło pracę w obawie przed nowym wirusem. Wzrosły więc ceny ich pracy; w tej chwili zarabiają po 2–4 tys. rupii za dzień. A popyt na pomocników pogrzebowych tylko rośnie, ponieważ w czasach covidu zdarza się coraz częściej, że na pogrzeb nie przychodzi rodzina zmarłego. Brakuje także kapłanów – oni również boją się zakażenia; wielu z nich zmarło w trakcie pandemii.

Niegdyś w Manikarnika Ghat palono po 200–300 zwłok dziennie, przez COVID-19 – ta suma wzrosła już nawet do 750–800.

Modlitwa do Gangesu

Mija mnie dwóch mężczyzn ze sporym worem w rękach. Sądząc po kształtach w środku, to martwy cielak. Krowy – podobnie jak sadhu (święci mężowie), niemające jeszcze imienia noworodki, kobiety w ciąży, osoby niskorosłe, samobójcy, chorzy na ospę, trędowaci i ukąszeni przez kobrę (święte zwierzę boga Śiwy) – nie są poddawane kremacji. „Grabarze” załadują więc cielaka na łódź i wywiozą kilkanaście metrów od brzegu. Tam wyrzucą do wody obciążony kamieniem worek ze zwierzęciem. Dziesięć minut później hinduska rodzina przyjdzie umyć tu zęby. „Ganga wszystko przyjmie. Ganga jest naszą matką. A matka nie zrobi swojemu dziecku krzywdy” – spuentuje „pracownik ghatu”, po czym zażąda ode mnie „dobrowolnego” datku na hospicjum.

Wracam pod płonący stos. Po mniej więcej godzinie kapłan specjalnym prętem rozłupuje czaszkę zmarłego – choć zdarza się, że pęka ona sama, pod wpływem ciepła; i to uważane jest za dobry znak. Dzięki temu dusza na dobre opuści ziemską powłokę i być może osiągnie mokszę, czyli wyzwolenie; w filozofii hinduizmu to ostateczny cel każdego życia. Ma to być doświadczenie czystej świadomości, nieograniczanej przez żadne iluzje i formy, którymi są materia, energia, karma (zależność przyczynowo-skutkowa), przestrzeń i czas.

Po następnych kilku godzinach, gdy po całopalnym ognisku zostaną jedynie popioły, dalici zaczną zsuwać je do rzeki. Tak zakończy się ceremonia.

Nie ma na świecie lepszego miejsca na osiągnięcie wyzwolenia niż Waranasi, czyli dawne Benares. W Indiach funkcjonuje blisko 12 tys. krematoriów całopalnych, ale tylko tutaj zjawiają się tłumy – w najświętszym z miast hinduizmu. Jak tłumaczy mi mieszkający tu od urodzenia Polak, Leon Suchocki (syn lektorki sanskrytu na miejscowym uniwersytecie): „To jest hinduski Watykan, Lourdes, Fatima i Częstochowa w jednym”. Według wierzeń właśnie w tym miejscu pobożny hinduista ma szansę wyrwać się z reinkarnacyjnego łańcucha samsary, co oznacza, że jego dusza nie wcieli się po raz kolejny w ludzkie lub zwierzęce ciało. Przez połączenie ze świętymi wodami Gangi można osiągnąć nirwanę i zjednoczyć się z Paramatmą, czyli najwyższą z dusz.

zdjęcie: Alain Bonnardeaux/Unsplash
zdjęcie: Alain Bonnardeaux/Unsplash

 

zdjęcie: Amit Gaur/Unsplash
zdjęcie: Amit Gaur/Unsplash
zdjęcie: Sandip Roy/Unsplash
zdjęcie: Sandip Roy/Unsplash

Waranasi to najstarsze miasto w Indiach i zarazem jedno z najstarszych na świecie. Istnieje nieprzerwanie od 3,5 tys. lat. Jednak przede wszystkim jest miastem najpotężniejszego z hinduistycznych bogów – Śiwy, stwórcy i niszczyciela o 1008 imionach. To on osobiście miał je założyć, a z wody, którą bóg Wisznu lał na jego długie włosy, powstał najświętszy Ganges. Tutaj 3,5 tys. lat temu spłonęła na stosie pierwsza żona Śiwy – Śakti. A Manikarnika, najważniejsza spopielarnia w Indiach, jest jedną z dwóch w dawnym Benares. Drugą jest Harishchandra Ghat – nowoczesna elektryczna spopielarnia, czysta i dużo tańsza niż Manikarnika. Co z tego, jeśli naprawdę niewielu chce z niej korzystać. O tym krematorium opowiada mi 24-letni Radżu, z którym płynę łodzią po Gangesie: „Harishchandrę kazał wybudować pewien milioner, który chciał sprawić, by pogrzeby odbywały się w bardziej higienicznych warunkach. Ale nawet on szybko zrozumiał, że dla wielu Hindusów to jest bardzo podejrzana inwestycja. My jesteśmy tradycjonalistami, wielu z nas nie wierzy, że całopalenie w elektrycznym piecu może zapewnić prawdziwe oczyszczenie i zbawienie. Zupełnie nie wiem dlaczego”.

Radżu nie ma nic przeciwko nowoczesności, Harishchandra jest dla niego tak samo dobrym miejscem przejścia jak Manikarnika, ale o tym, jaką metodą zostanie spalony, i tak zdecyduje rodzina. Sam nie będzie miał tu nic do gadania. Na razie bardzo cieszy go to, że żyje w mieście, z którego już tylko krok do raju.

Ponurą ciekawostką jest to, że aż do 1829 r. częścią indyjskiego obrzędu pogrzebowego było tzw. sati, a więc okrutny obyczaj nakazujący żonie zmarłego mężczyzny spłonąć razem z nim żywcem na stosie. Zapewniał on rodzinom obojga prestiż i szacunek. Praktyki tej zakazali brytyjscy kolonialiści, ale zdarzało się, że jeszcze w latach 40. i 50. XX w. słyszało się o przypadkach sati. Dziś nawet za samo wspomnienie o tym podczas organizacji pogrzebu można trafić do więzienia.

Hotel Wyzwolenie

Ilekroć jestem w Waranasi, nocuję w Shanti Guest House, tuż nad Manikarniką. Prosty tani hostel, a przy tym znakomite miejsce do obserwacji. Na dachu jest kawiarnia, w której spotyka się pół świata; świetnie widać też stąd ghat całopalny i dużą część miasta, w tym dość nietypowe hotele, które niektórzy nazywają hospicjami, a inni – po prostu umieralniami czy też hotelami śmierci. Przyjeżdżają tu ludzie z całych Indii, by spędzić swoje ostatnie dni i dać się skremować nad Gangesem. Przybywają starcy, chorzy, niepełnosprawni, asceci. Tutaj czekają na śmierć. Nazywani są kashivasi.

Popularność tego rodzaju pensjonatów jest tak wielka, że czasem trudno w nich o miejsce. Zazwyczaj też właściciele nie chcą przyjmować specyficznych gości na długie pobyty. Można to zobaczyć np. w filmie Hotel Wyzwolenie (Hotel Salvation) Shubhashisha Bhutianiego (2016), który był pokazywany podczas 14. edycji Azjatyckiego Festiwalu Filmowego Pięć Smaków. 77-letni bohater oznajmia rodzinie, że jego czas na Ziemi dobiega końca. Mężczyzna jest gotowy, by porzucić doczesną powłokę. Ale bardzo chce to zrobić w świętym mieście Waranasi. Jedzie tam więc z synem. Na miejscu, w przybytku specjalizującym się w obsłudze takich jak on klientów, słyszy na dzień dobry, że na dokończenie żywota ma zaledwie 15 dni:

„– A co potem?

– To już twój problem. Jeśli w tym czasie uda ci się osiągnąć wyzwolenie z ciała, świetnie! Jeśli nie, niestety będziesz musiał wrócić do domu”.

Hotel Salvation – znany też pod nazwą Mukti Bhawan (co oznacza „hotel wyzwolenie” w języku hindi) – to zresztą miejsce, które naprawdę istnieje. Składa się nań około czterdziestu pokoi z betonowymi posadzkami i wspólnymi łazienkami, nierzadko bez klimatyzacji, krótko mówiąc: o bardzo niskim standardzie. Ale i tak przez dwanaście miesięcy w roku Mukti Bhawan przeżywa prawdziwe oblężenie. Przyjeżdżają tu ludzie z całego świata – w sumie około tysiąca osób rocznie. Jako że prowadzi go organizacja charytatywna koszt pobytu tutaj jest symboliczny – w przeliczeniu mniej więcej 3 złote za noc. Przyjmuje się tu jedynie ludzi w bardzo ciężkim stanie, na granicy życia i śmierci. Prawdą jest także, że po nieco ponad dwóch tygodniach klienci przechodzą weryfikację. Ci, którzy poczują się lepiej, są grzecznie proszeni o powrót do domu. Zdarzają się oczywiście wyjątki – można tu czasem zostać dłużej z powodów medycznych, ale też wtedy, gdy któryś z kashivasi zadeklaruje darowiznę na rzecz ośrodka w wysokości 100 tys. rupii (około 5,5 tys. zł.).

Ci, których nie stać na pogrzeb w Waranasi, palą swoich krewnych we własnych miastach czy wsiach, a do świętego miasta przywożą jedynie urny z prochami. Rozsypują je później w świętych wodach Gangesu.

Ale do starożytnego Benares przyjeżdża się nie tylko po to, by umrzeć. Tysiące ludzi z całych Indii jadą tu, żeby pozbyć się grzechów. By osiągnąć pełną puryfikację, należy obmyć się jednego dnia w pięciu najważniejszych ghatach: Asi, Daśaśwamedh, Barnasangam, Panćaganga i Manikarnika. Ghatów w mieście jest 88, a największy z nich, Daśaśwemedh, i pobliski plac Godaulia to serce najstarszej części Waranasi. Obok betonowych stopni nabrzeża stoją hinduistyczne świątynie, hotele, salony astrologów, najlepsze restauracje i kawiarnie.

Setki łódeczek z liści                    

Rytualne ablucje na ghatach obserwuję o poranku, tuż po szóstej rano. O świcie jest tu jeszcze spokojnie, nie czuć wszechogarniającego zgiełku – nawet jeśli kąpie się czasem 50 tys. ludzi na raz! Patrzę, jak zaspani Hindusi zanurzają się w chłodnawej rzece. Przychodzą całymi rodzinami. Najpierw cieniutkimi gałązkami z drzewa neem dokładnie czyszczą jamę ustną, potem mydlą ciała od stóp do głów. I wreszcie zatykają nosy dwoma palcami i zanurzają się w brunatnozielonkawym Gangesie, który na tym odcinku wielokrotnie przekracza wszelkie normy czystości. Choć od razu dodać trzeba, że w czasie pandemii – ze względu na pandemiczną blokadę kraju, mniejszą ilość odpadów przemysłowych i śmieci, ale też mniejszą liczbę kąpiących się pielgrzymów – sytuacja znacznie się poprawiła. Indyjskie media w 2020 roku donosiły wręcz, że w niektórych regionach woda z rzeki znów nadawała się do picia (nie dotyczyło to Waranasi).

By stać się lepszym hinduistą, warto wziąć udział w Ganga Aarti, czyli codziennej wspólnej modlitwie do świętego Gangesu przy ghacie Daśaśwamedh. Pudźa (czyli hindusityczne nabożeństwo) rozpoczyna się o godz. 19. W centrum podestu dostrzegam posąg boga Wisznu z trójzębem, który patronuje uroczystości. Obok niego – czterech młodych braminów ubranych na pomarańczowo, to w Indiach kolor świętości. Według wierzeń symbolizuje drogę poszukiwania wewnętrznego światła, ofiary i wyrzeczenia się ego, ma on spalać egoizm, który każdy z nas w sobie nosi. Oznacza też czystość i abstynencję seksualną. Dlatego w szafranowych strojach są zawsze sadhu, czyli święci mężowie – asceci. W indyjskich procesjach zobaczymy ludzi sypiących nagietki i aksamitki.

Bramini dmą w rogi i z wielką gracją wywijają ogromnymi świecznikami, naczyniami z kadzidłem, ceremonialnymi dzwonkami. Wszystkiemu towarzyszy monotonna, rytmiczna muzyka grana na piszczałkach, harmonium – swego rodzaju przenośnej fisharmonii i bębnie damaru. Mistrzowie ceremonii oddają hołd bóstwom i proszą je o pokój i dobre życie. W tym czasie wierni puszczają na rzekę setki łódeczek z liści betelu, na których płoną małe maślane lampki. Turyści obserwują to wszystko z brzegu, ale też z dziesiątek łodzi zacumowanych na rzece.

zdjęcie: Parker Hilton/Unsplash
zdjęcie: Parker Hilton/Unsplash

 

zdjęcie: Jannes Jacobs/Unsplash
zdjęcie: Jannes Jacobs/Unsplash
zdjęcie: Jannes Jacobs/Unsplash
zdjęcie: Jannes Jacobs/Unsplash
zdjęcie: Snowscat/Unsplash
zdjęcie: Snowscat/Unsplash

Krykiet, małpy i paan

Następnego dnia przed południem ghaty to już całkiem inne miejsce. Można napić się mango lassi prosto z okienka i zobaczyć mecz krykieta nad samą rzeką. Na szerokich stopniach suszą się już prześcieradła i poszewki z pobliskich hoteli, a obok nich – równiutkie prostopadłościany suszącego się krowiego łajna, które znakomicie sprawdzi się jako opał. Po okolicznych dachach skaczą małe, ale bardzo zwinne i szybkie małpy. Na podestach siedzą w pozycji kwiatu lotosu cwaniacy, udający świętych mężów. Swoje usługi proponują domorośli wróżbici i cinkciarze. Pełno tu handlarzy wszelkim dobrem – w tym haszyszem, jedwabiem, paszminą, koszulkami z zabawnymi napisami – i przeróżnych naciągaczy. Pomiędzy nimi usadowili się sprzedawcy uwielbianego przez Hindusów paanu, a więc swego rodzaju używki, która Hindusom zastępuje gumę do żucia. Składa się na niego liść betelu wysmarowany od środka jadalną kredą, pastą kardamonową z kokosem i anyżem, a czasem także miodem. Do środka zapakowano ziarno orzecha areka. Prawdziwy mieszkaniec Waranasi taki pakuneczek żuje przez pół dnia albo i dłużej, a potem zostawia po takim żuciu ślady na asfalcie w postaci krwistoczerwonych plwocin. Wszyscy w Indiach wiedzą, że właśnie tutaj sprzedaje się najlepszy paan na świecie.

Jest głośno i gwarno. O tej porze dnia trudno podejrzewać to miasto o świętość.


Fragmenty artykułu pochodzą z tekstu M. Wesołowskiego Waranasi: „Wrota do życia” z „National Geographic Polska” (publikacja online: 12.11.2018).

Czytaj również:

Dziesięć nowych faktów na temat śmierci
i
ilustracja: Igor Kubik
Wiedza i niewiedza

Dziesięć nowych faktów na temat śmierci

Kevin Dickinson

Od setek lat w rozmaitych kulturach antropomorfizowano śmierć, by oswoić tę straszliwą tajemnicę. Współczesna nauka zdołała ją odczarować, przedstawiając ją jako proces biologiczny. Mimo to pozostaje wciąż wiele zagadek. Śmierć bada się po to, by ulepszyć życie – a nie dla podkreślenia, jak smutny koniec czeka nas wszystkich. 

Czarna peleryna. Kosa. Uśmiech trupiej czaszki. Ponury Żniwiarz to klasyczne sposoby na przedstawienie śmierci w zachodnich społeczeństwach, ale bynajmniej nie jedyne. Starożytne kultury antropomorfizowały śmierć na przeróżne sposoby. W greckiej mitologii przybierała ona postać uskrzydlonego młodzieńca Tanatosa. Skandynawskie mity mówią o posępnej bogini Hel, hinduizm ma natomiast boga Jamę.

Czytaj dalej