Uwolnić kwiaty
i
„Oglądanie kwiatów w Chiyoda”, Toyohara Chikanobu, 1894 r. / National Diet Library (CC0)
Przemyślenia

Uwolnić kwiaty

Rozmowa z Karoliną Bednarz
Grzegorz Przepiórka
Czyta się 17 minut

„Kiedy już kobieta w Japonii stwierdzi: »nikt mnie nie obraża, nie obłapia w pracy, zarabiam w miarę sensownie, jestem niezależna, nie muszę opiekować się moim teściami i tak dalej«, to dopiero na końcu może mieć na tyle przestrzeni umysłowej i wolności, żeby móc zadać sobie pytanie, czy lubi siebie”. Z reportażystką i współtwórczynią wydawnictwa Tajfuny Karoliną Bednarz o jej książce Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiety rozmawia Grzegorz Przepiórka

Grzegorz Przepiórka: „Zabierał ją w różne miejsca wokół Tokio i pokazywał kwitnące wiśnie – a ona, choć zachwycona, chowała swoje dłonie w kieszeniach. Mimo że przez lata zobaczyła wiele pięknych kwiatów, żadne nie zachwyciły jej tak jak sakura na terenie sanatorium”.

Karolina Bednarz: Nic dziwnego, są naprawdę piękne! Japończycy potrafią przejechać cały kraj, by zobaczyć jakieś słynne kilkusetletnie kwitnące drzewo. To kwestia konkretnego gatunku i otoczenia, całej scenerii. Niektóre wiśnie sadzone są specjalnie nad rzeką, a wtedy unoszone przez wodę kwiaty tworzą symboliczny obraz ulotności i przemijania.

Tylko zobaczyć? Jak celebruje się kwitnienie wiśni, czyli hanami?

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Zwyczajnie. Niektórzy po prostu kupują sushi i piwo w supermarkecie, a następnie siadają z rodziną czy znajomymi pod drzewami i cieszą się z obcowania z naturą. Hanami dosłownie oznacza oglądanie kwiatów.

Nie piszą wtedy, w przypływie natchnienia, wierszy?

Może są trzy takie osoby w kraju (śmiech). Japończycy, którzy komponują klasyczne wiersze waka, czytają haiku, kaligrafują, by potem zrobić ikebanę, albo mogą pozwolić sobie na kimono obszyte złotą nicią, to mocno orientalizująca fantazja. Atmosfera świętowania nie jest ani wysublimowana, ani pompatyczna, jak na przykład podczas świąt narodowych czy religijnych w Polsce.

Co jeszcze odróżnia hanami?

Nie jest organizowane odgórnie, na zasadzie, że rząd włącza o godzinie 7.00 rano kwitnące wiśnie i wyłącza o 17.00 (śmiech). Nigdy do końca nie wiadomo, kiedy wypadnie. To zależy od pogody i od regionu. Na Okinawie wiśnie zakwitną w lutym, na wyspie Kiusiu prawdopodobnie na początku marca, a w okolicach Tokio może to być pod koniec marca albo dopiero w połowie kwietnia. Każdego roku jest to wielka niewiadoma.

Dlaczego wiśnie?

Najpierw kwitną śliwy, potem wiśnie, początek pory deszczowej zwiastują hortensje itd. Każda pora ma swój kwiat, a florystyczna turystyka nie ogranicza się do sakury. Przede wszystkim – to jest właśnie turystyka. Nie wystarczy udać się do najbliższego parku. Wielu Japończyków jedzie choćby na drugi koniec miasta. Bywa, że wyruszają do miejsc, które są znane z konkretnych kwiatów. Na przykład wsiadają w pociąg i jadą do świątyni w Kamakurze, by popatrzeć na hortensje albo udają się do świątyni Tenjin, której patron lubił śliwy.

Może zatem Japonia to kraj kwitnącej śliwy? Kto wymyślił, że akurat kraj wiśni?

Sakura jako symbol Japonii pojawia się w historii o Genjim, opowieści z XI w., ale na taką skalę jak dzisiaj kraj ten z kwiatami wiśni zaczęto utożsamiać dopiero na początku XX w., wraz z rozwojem imperializmu. Mówiono, że młodzi Japończycy mają umierać jak spadające kwiatki wiśni, z imieniem cesarza na ustach. Taką symbolikę wypracowała oczywiście propaganda i było to na tyle znamienne, że do 1952 r., czyli zakończenia okupacji rozpoczętej po II wojnie światowej, Amerykanie zakazali mówienia i pisania o kwiatach wiśni czy górze Fuji – symbolach, które dziś wydają się nam całkowicie niewinne.

Minęło sporo czasu, ale pokolenie starszych osób wciąż ma dużo bardziej skomplikowane skojarzenia z sakurą niż tylko pstryknięcie selfie na Instagrama. Tę złożoność i niepokój oddają niektóre utwory literackie. Kanoko Okamoto w Gorączce złotych rybek pisze o płatku wiśni, który przylepia się do podniebienia. Bohater utworu czuje go przez lata. Motojirō Kajii pisał o trupach zakopanych pod drzewami wiśni… Kwiaty na pewno mają silną symbolikę w kulturze japońskiej i nie dotyczy to jedynie sakury. Mówi się na przykład o kobietach jako kwiatach narodu, kwiatach igrzysk, kwiatach biurowych.

Ambiwalencja kwiatów polega też na tym, że pomagają odwracać wzrok. „W sezonie kwitnących wiśni zjeżdżają się tłumy. Pragną zobaczyć słynne sakura, pochwalić się zdjęciami na Instagramie. Nikt nie pyta, dlaczego nie może wejść w boczne uliczki. Nikt nie zagląda do nowoczesnego Narodowego Muzeum Choroby Hansena. Ludzie nie mają pojęcia, co to za miejsce. Przede wszystkim – nie chcą wiedzieć”. Napisałaś zaskakująco krytyczną książkę, jak na osobę rozmiłowaną w Japonii. Czy to oznacza, że na ciebie nie podziałał czar sakury?

Nie jestem wyjątkiem. Pierwszy raz poleciałam do Japonii, mając 20 lat. Wylądowałam w Osace i akurat kwitły wiśnie. Przeżyłam – jak to określają japoniści – japonistyczny miesiąc miodowy. Byłam całkowicie bezkrytyczna, myśląc, cóż z tego, że wszystko jest betonowe, a ludzie mieszkają w mikromieszkaniach, skoro kwitną wiśnie. Nawet teraz, mając świadomość, że sakura stała się kluczowym elementem w strategii marketingowej na eksport, a japoński Starbucks co roku wypuszcza serię sakurowych frappuccino, łatwo mi się zapomnieć. Kiedy widzi się kwitnące wiśnie, jakieś kabelki w mózgu po prostu przestają działać. Wyciągasz telefon i fotografujesz każdego kwiatka po kolei. Chyba nigdy mi się to nie znudzi.

Nie uniemożliwia ci to jednak dostrzegania pod osnową kwiatów pęknięć i paradoksów. Wydawałoby się, że ochy i achy wokół kwiatów oddają jednoznacznie stosunek Japończyków do natury, tymczasem jest to bardzo mylące. „Każda rzeka, każdy strumień, poza kilkoma maleństwami w środku gór, zostały ujarzmione w betonowych korytach. W betonie zatonęło niemal całe japońskie wybrzeże. Także japońska natura znana z haiku, poetyckich miniatur sprzed stuleci”.

Kwiatki, ogród kamienny, bonsai, ikebana – bardzo dużo takich symboli jest nam podsuwanych i dlatego sądzimy, że Japończycy mają wzorowy stosunek do natury. Tymczasem to media sprawiają, że patrzymy przez ten wybiórczy pryzmat, a za promocję odpowiada potężny fundusz Cool Japan. Wszyscy mogliby uczyć się PR-u od Japończyków.

Gdzie zatem szukać łąk umajonych kwieciem rozmaitym? Gdzie ty ich poszukiwałaś, wyjeżdżając poza miasto?

W Japonii nie ma natury niezmąconej betonem. Nawet w środku gór czy w dżungli na wyspie Iriomote – 1500 km na południe od Tokio, na środku oceanu – i tak ścieżka będzie wybetonowana. Ostatnio coraz częściej jeżdżę w poszukiwaniu „oddechu” na wyspę Kiusiu na południu. Górzysta, wulkaniczna, biedna, dlatego mniej podatna na zakusy do realizacji projektów dotyczących zagospodarowywania. Ale to też nie jest „dziewicze” miejsce, nawet jeśli jest parę miejsc, gdzie można na chwilę odpocząć od betonowej dżungli.

Niemniej jednak gdzieś uciec trzeba, bo większość japońskich miast, miasteczek i wsi jest po prostu szkaradnie brzydka. Domy wybudowane na szybko, słabej jakości, pełne rzeczy ze sklepów „wszystko po 100 jenów”. Tokio, które kocham miłością toksyczną, nie jest tutaj wyjątkiem, zwłaszcza w porównaniu z miastami europejskimi i jeśli weźmiemy pod uwagę ilość zieleni. Ja najczęściej uciekam z niego na północ, do rejonu Tōhoku, kojarzonego głównie z Fukushimą i tsunami, ale mi na zawsze będzie kojarzyć się z naturą, ludzkim ciepłem, fascynującym rzemiosłem i gorącymi źródłami… Ale nie muszę nawet wyjeżdżać z Tokio tak daleko, bo skrawek jakiegoś pola i kilka drzew już mi robi lepiej.

Betonowanie to jedno. Co jeszcze uznajesz za bolączkę? Segregację śmieci?

Japończycy segregują je na te, które palą i których nie palą. Bardzo duża część jest puszczana z dymem, a pozostałe zazwyczaj się eksportuje, wsadza na statki, które płyną do Chin, Wietnamu, na Filipiny. Jak ogromny jest to problem, okazało się w ostatnich kilku miesiącach. Niedawno kilka państw nie przyjęło barek, więc musiały wrócić do Tokio: śmieci gniły w portach. Japonia inwestuje coraz bardziej w węgiel, z tym że elektrownie buduje np. w Indiach czy w Wietnamie. W Tajlandii zakłada hodowle krewetek, które negatywnie wpływają na cały ekosystem w zatokach. Mimo że Japonia przegrała wojnę o status imperium w Azji, to nadal w jakimś stopniu tym imperium jest. Czego nie uda się wypchnąć za granicę, to wyrzuca się poza duże miasta. Wystarczy pojechać na prowincję, zwłaszcza do miejsc, gdzie znajdują się na przykład rafinerie, by poczuć, że powietrze śmierdzi – i mit o „sterylnej Japonii”, do której przyzwyczaiły nas obrazki z Tokio czy Kioto, pryska.

Tematy związane ze środowiskiem nie pojawiają się prawie w ogóle w mediach czy w polityce. Nie ma tych kwestii również w mainstreamie społecznym. Redukowanie śmieci, zero waste, minimalizm, torba papierowa zamiast foliowej albo tym bardziej płócienna – tego się nie robi. Kiedy idę do sklepu, to muszę uruchamiać czujność na 300%, żeby do domu nie znieść 100 jednorazówek, zamiast 10 (ta liczba to już jest sukces). To jest jedna z tych kwestii, która kiedyś dogoni Japonię (zresztą już dogania) i zaboli.

Czy to przez brak świadomości?

Raczej przez wygodę i konsumpcjonizm. Łatwiej jest wyrzucić naczynie, niż je umyć. Wygoda jest nadal jakimś takim kulturowym „fetyszem”. Poza tym, mimo że w kraju od 30 lat trwa zastój ekonomiczny i naprawdę mało kogo stać na kupowanie drogich, markowych rzeczy, to status konkretnej marki jest nadal bardzo ważny – każdy chce wierzyć, że należy jeszcze do klasy średniej, nawet jeśli mieszka w mikromieszkanku, nie był od kilku lat na urlopie, na wszystkim musi oszczędzać, żeby potem swoje oszczędności i tak wydać na dom opieki dla swojego teścia czy matki. A mimo to zaraz po pytaniu: „czy masz męża i dzieci?”, nadal pada (zwłaszcza wśród moich rówieśniczek) pytanie o ukochany brand: „Chanel czy Vuitton?”. Trudno nam się nie łapać na te opowieści o bogatym kraju, jeśli sami Japończycy i Japonki powielają ten mit – zresztą nic dziwnego, że nadal chcą w niego wierzyć.

„Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiety” , Karolina Bednarz, Wydawnictwo Czarne, 2019 r.
„Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiety” , Karolina Bednarz, Wydawnictwo Czarne, 2019 r.

Natura, w tym kwiaty, znajduje silne odbicie w kulturze japońskiej, w języku, w metaforyzowaniu kobiet. Wspomniałaś o kwiatach narodu, kwiatach igrzysk, kwiatach biurowych. Głównymi bohaterkami twojej książki są zaś tytułowe Kwiaty w pudełku. Jedną z nich jest Megumi, o której piszesz tak: „Postanowiła zabawić się formą i zrobić łódkę w kształcie waginy. Odczarować ją, wyplątać z sieci zakazów i tabu. Zebrała pieniądze na crowdfundingu. Marzyła się jej cipko-rewolucja: cipko-drzwi, cipko-samochody. Pragnęła, żeby ludzie przestali traktować seks z nadmierną powagą, żeby kobiety zobaczyły waginy w różnych kształtach, żeby się pośmiały, żeby je polubiły. A przy okazji polubiły siebie”. Dlaczego Japonki nie lubią siebie?

W Japonii nie jest istotne, czy kobieta lubi siebie, czy też nie. W kolorowych magazynach, poradnikach nie pisze się o tym, jak polubić siebie, ale jak być uroczą, kawaii, jak spodobać się mężczyźnie, jak zadowolić swojego męża albo jak zachowywać się, by traktowano cię poważnie. To nie jest komunikat, który wybrzmiewa w telewizji albo który można zobaczyć na plakatach. Zamiast „jesteś piękna” czy „dasz radę” – promocja na depilację całego ciała, „bądź gładka na lato” albo „schudnij i daj się pokochać”. Nikt nie uczy dziewczynek, że mają siebie lubić. Od małego są wtłaczanie w różne ramy, kim kobieta powinna być, jak ma się zachowywać. Ścieżka jest bardzo prosta: kończysz liceum, idziesz na uniwersytet, spotykasz męża, bierzesz ślub, rodzisz dziecko.

Co roku Światowe Forum Ekonomiczne publikuje raport Global Gender Gap. W 2019 Japonia spadła jeszcze niżej, jest na 121. miejscu na 153 państwa, za Zimbabwe i Mozambikiem. Innymi słowy, jeśli chodzi o równość ekonomiczną czy polityczną jest na samym dnie. Kiedy już kobieta w Japonii stwierdzi: „nikt mnie nie obraża, nie obłapia w pracy, zarabiam w miarę sensownie, jestem niezależna, nie muszę opiekować się moim teściami i tak dalej”, to dopiero na końcu może mieć na tyle przestrzeni umysłowej i wolności, żeby móc zadać sobie pytanie, czy lubi siebie.

Na tym dnie spotkałaś wiele silnych kobiet.

Prawie wszystkie bohaterki, z którymi rozmawiałam, miały w sobie ogromną siłę, godność. Była w nich też odwaga, by spotkać się ze mną i szczerze, dojrzale porozmawiać o problemach, o przemocy w swoich domach, o traumatycznych przeżyciach. Zrobiły to, pomimo że ich kultura jako pierwsze rozwiązanie podpowiada, by siedzieć cicho i nie wynosić sekretów rodzinnych. Brudy przecież pierze się w domu.

Skąd bierze się ich siła?

Nie znam prostej odpowiedzi na to pytanie. Na pewno nie z self love czy body positivity i tego typu sloganów, jakie można usłyszeć w europejsko-amerykańskim kręgu kulturowym. Raczej z umocowania w rzeczywistości, z akceptacji swojej sytuacji. Żadna z moich rozmówczyń nie narzekała: „ojej, gdybym tylko mogła wyjechać…” albo „gdybym tylko nie miała dzieci…”. Nie było gdybania, z jakim często spotykam się tutaj, w Polsce. Skoro jestem już w danej sytuacji, to postaram się ją wykorzystać na tyle, na ile to możliwe. Dla mnie taka zdrowa akceptacja jest niezwykle inspirująca. Oczywiście są też kobiety, u których to pogodzenie przybiera fatalistyczny charakter. W książce niczym refren pojawia się sformułowanie shikata ga nai, czyli „nie ma wyjścia”. W jakimś stopniu ma pewnie korzenie w buddyzmie oraz kastowej przeszłości społeczeństwa wyrażającej się w pogodzeniu z tym, że każdy ma określoną rolę w społeczeństwie.

Przygnębiające. Brak gdybania w zasadzie oznacza brak marzeń.

Gdyby marzyły, to zderzenie wyobrażeń z rzeczywistością byłoby bardzo bolesne. Na początku drażnił mnie ten brak marzeń w rozmowach. Długo drążyłam, ale potem przestałam o nie pytać. Uświadomiłam sobie, że być może to my przywiązujemy zbyt dużo uwagi do amerykańskiego snu. Można się zastanawiać, w jakim stopniu budująca jest narracja w mediach pod tytułem „rzuć wszystko, wyjedź w Bieszczady”, bo możesz być, kim chcesz. Istnieje przecież gros osób, które nigdy nie będą w stanie być, kim chcą i robić tego, o czym marzą. Może trzeba trochę wypośrodkować. I zacząć mówić więcej o uprzywilejowaniu, o nierównych szansach…

Sądząc jednak po sporej liczbie bohaterek w twojej książce, to chyba kobiety mają ogromną potrzebę wyrażenia siebie, bycia wysłuchanymi, usłyszanymi. Czy ich głos w przestrzeni…

Nie istnieje tak naprawdę… Opowiem ci anegdotę. Rok czy dwa lata temu był zjazd, chyba w Kanadzie, na który zaproszono ministry spraw zagranicznych. Kilkanaście kobiet z całego świata przyjechało, żeby porozmawiać, jak to jest być kobietą w polityce, a do tego zajmować się sprawami zagranicznymi. Japonia zaś wysłała ministra – faceta. Na wszystkich zdjęcia z wydarzenia było kilkanaście kobiet i jeden mężczyzna. Nie wiem, czy to miał być żart. A może w Japonii nikomu nie przyszło do głowy, że ministrem może być kobieta. Jeśli w rządzie zasiada jedna lub dwie, to już jest naprawdę ogromny sukces. Podobnie jest na stanowiskach menedżerskich w firmach. Ktoś w tym momencie zaprotestuje: przecież burmistrzynią Tokio jest kobieta. Zgadza się, tylko że oprócz niej są setki burmistrzów mężczyzn. Można się zastanawiać, ile kobiet procentowo faktycznie kształtuje rzeczywistość w tym kraju. Jeden? Dwa procent?

Japonki i Japończycy nie należą do wylewnych, pewnie tym bardziej w przypadku traumatycznych doświadczeń. Jak wyglądały twoje relacje z bohaterkami?

Mam wrażenie, że nieświadomie weszłam w rolę terapeutki. Do tego obowiązywała niepisana umowa – przychodzę, nie oceniam, zapewniam anonimowość (część imion została zmieniona), nie robię zdjęć. Na pewno pomagało to, że mówię po japońsku, obecność tłumacza byłaby barierą. Ale przede wszystkim przychodziłam jako młoda kobieta, która próbuje zrozumieć problemy Japonek, bo też mierzy się z różnymi trudnościami. Otwierałam się i mówiłam o swoich bolesnych, prywatnych doświadczeniach. Opowiadałam też o czarnych protestach, które wtedy odbywały się w Polsce i o sytuacji kobiet w Anglii, gdzie studiowałam. O presji, jaką odczuwam. Otwierałam się, ale wiedziałam, że aby zrozumieć, przez co przeszły oraz pułapki, które mają w głowie, muszę też odczuć ich przeżycia. Nie zdawałam sobie tylko sprawy z tego, ile wsiąknie we mnie z ogromu traumy. Od wydania książki minęły dwa lata i dopiero powoli to zaczęło ze mnie wychodzić. Musiałam znaleźć inne zajęcie, które przypomniałoby mi, dlaczego lubię Japonię. Dlatego prowadzę wydawnictwo i księgarnię Tajfuny, poprzez które dzielę się tym, co w Kraju Kwitnącej Wiśni jest fascynujące.

Wspomniałaś o czarnych protestach w Polsce. A jak w Japonii walczy się, by uwolnić kwiaty z pudełka?

Na pewno nie dzieje się to na taką skalę jak u nas. Wiele działań prowadzonych jest na poziomie lokalnym. To bardzo często praca u podstaw wykonywana przez trzy, cztery osoby z NGO-sów – organizacji, które zazwyczaj nie mają nawet stron internetowych, a robią fantastyczne rzeczy. Kto wie, czy takie oddolne działania na mniejszą skalę, długofalowo nie przyniosą lepszego efektu niż symboliczny zryw narodowy raz na kilka lat. Ponadto w Japonii sporo dzieje się w Internecie, a zwłaszcza na Twitterze. Tam m.in. miała miejsce akcja #kutoo (kutsu to buty, kutsuu to cierpienie, a całość jest odniesieniem do #metoo). Zaczęło się od wpisów kobiet w mediach społecznościowych krytykujących zapisy w regulaminach firm, według których kobiety muszą nosić w pracy buty na wysokich obcasach. No i zaczęły pytać – dlaczego mają znosić ten ból? Nie wykonują przecież gorzej swojej pracy, chodząc w balerinach. Sprawa odbiła się sporym echem, w Japonii i za granicą.

Czy przez dwa lata od napisania książki coś się zmieniło na lepsze? Zarejestrowałaś pozytywne sygnały?

W ciągu ostatnich dwóch lata sporo się zmieniło. To nie jest tak, że Japończycy mają w sobie gen spokoju. Zaczęły być organizowane protesty, tzw. flower demonstrations, odbywające się co miesiąc w różnych miastach. Ostatnie takie wystąpienie zorganizowano 8 marca. Zapalnikiem była afera sprzed roku. Okazało się, że przez 10 lat kilka największych medycznych uniwersytetów w kraju zaniżało punkty kobietom, które pisały egzaminy wstępne, tylko ze względu na płeć. Dziekan tłumaczył się później, że to dla dobra społeczeństwa, bo kobiety i tak potem zajmą się rodzeniem dzieci i zrezygnują z pracy, a kraj przecież potrzebuje lekarzy. Myślę, że jeszcze z pięć czy 10 lat temu ludzie poklęliby pod nosem, ostatecznie stwierdzając, że jest, jak jest, ale nie tym razem. Rozgorzało, a informacje o aferze publikowano na pierwszej stronie chyba we wszystkich gazetach, i tych konserwatywnych, i liberalnych. Oburzeni byli wszyscy, no może poza małą garstką radykalnej prawicy.

À propos mediów, dzisiaj duże gazety często na jedynkach piszą o przemocy domowej, o gwałtach na randkach, o dyskryminacji kobiet w pracy. Kiedyś zamieszczano na ten temat co najwyżej małe notki. Zmianę można zauważyć też na listach bestsellerów książkowych, którymi coraz częściej są eseje i powieści feministyczne. Jeden z nich to Dziewczyna z konbini, powieść, którą napisała Sayaka Murata. Ukazała się też w Polsce. Opowiada o kobiecie, która nie ma dzieci ani męża, pracuje w sklepie à la Żabka, i po prostu stwierdza, że jej to pasuje.

Czy przez wydawnictwo i księgarnię Tajfuny, które prowadzisz, też starasz się udostępniać literaturę, w której na pierwszym planie są kobiety?

Obecnie kupujemy z moją współpracowniczką prawa do kolejnych książek i zdałyśmy sobie sprawę, że za rok w Tajfunach wydamy głównie feministyczne powieści i opowiadania przeważnie młodych pisarek. Za trzy tygodnie odbędzie się premiera tomiku prozy z 2013 r. Aoko Matsudy pod tytułem Układ(a)ne. Mocno feministyczne, awangardowe teksty napisane w ironiczno-zabawnym tonie, w których autorka porusza niepopularne tematy. Zamiast o kobietach w kimonach, o ikebanach i czarkach herbaty, pisze m.in. o dyskryminacji w pracy, miesiączce w biurze i depilacji. Tę książkę – pokazującą w humorystyczny sposób, jak może wyglądać zderzenie z codziennością – można też potraktować jako uzupełnienie Kwiatów w pudełku.

Ostatnio ukazała się także Gorączka złotych rybek Kanoko Okamoto, nowela z 1937 r. o poszukiwaniu piękna, przetłumaczona po raz pierwszy na polski, i to fantastycznie, przez Anię Wołcyrz. Sama autorka była fascynującą postacią. Oprócz męża miała dwóch kochanków i wszyscy mieszkali razem. Mężczyźni gotowali, sprzątali, a ona wyłącznie tworzyła.

Mężczyznom do Tajfunów wstęp wzbroniony?

Naszą pierwszą książką, i jedną z moich najukochańszych powieści w ogóle, był Zmierzch napisany przez Osamu Dazaia, mężczyznę, chociaż i tu narratorką jest kobieta (śmiech). To mocno buntownicza lektura. Główna bohaterka sprzeciwia się obowiązującym normom społecznym, stwierdzając, że urodzi nieślubne dziecko. To kolejny przykład, że kobiety w Japonii nie są grzeczne, uległe i bierne, jak często nam się wydaje. Mitowi pasywnej lalki, kwiatka, ozdoby zaprzeczają też bohaterki mojego reportażu – kobiety z krwi i kości. Przeczy mu również wiele ciekawych pisarek reprezentujących mniejszości seksualne czy etniczne i piszących o aborcji, o rozwodach, o byciu samotną matką, czyli na tematy, których brakuje w naszej narracji o Japonii.

A co byś poleciła na dzisiaj?

Książką w sam raz na obecną sytuację, takim balsamem dla duszy, jest Ukochane równanie profesora Yōko Ogawy, jednej z najbardziej znanych japońskich pisarek. Niedawno autorka znalazła się na krótkiej liście Bookera za inną swoją książkę, The Memory Police, dystopijną powieść napisaną 20 lat temu. Ponadto zeszłej jesieni nakładem Tajfunów ukazał się też Niedźwiedzi bóg Hiromi Kawakami. To również ważna książka w dzisiejszym kontekście, bo mówiąca o tym, że nawet kiedy nie wiadomo, czy świat będzie istniał (a jeśli nawet tak, to będzie zupełnie inny), to nadal mamy codzienność i proste chwile. Książka została napisana chwilę po katastrofie w Fukushimie.

Twoja książka do balsamicznych na pewno nie należy.

Kwiaty w tytule być może sugerują lekką opowieść, więc treść książki pewnie niektórych zdziwi. Wychodzę jednak z założenia, że tylko odrobina dyskomfortu i wytrącanie z bańki, w której żyjemy, może nas zmienić na lepsze.

Czy kolejna książka, którą piszesz, też jest w ten sposób pomyślana?

Nie wiem. Na razie nie piszę, ale myślę i notuję, mam całe biurko zawalone papierami. Na pewno nie będzie to opowieść o Japonii orientalnej, krainy gejsz i samurajów, tylko o kraju z wieloma problemami, z którymi sobie nie radzi, napisana przez osobę próbującą je zrozumieć, bogatszą o kilka lat doświadczeń z wyjazdów, rozmów, lektur.

Jakie problemy tym razem starasz się zrozumieć?

Ciągle wracam do okresu powojennego. Mam poczucie, że między rokiem 1945 a 1955 tkwi wytłumaczenie tego, co w Japonii wydarzyło się później, dlaczego niektóre traumy nadal nie są przepracowane, czemu nacjonalizm obecnie powraca, a pamięć jest wybiórcza. Szukam punktów zaczepienia, by zrozumieć, dlaczego współcześnie młodzi ludzie coraz mniej czują się przywiązani do Japonii, a coraz większy jest poziom frustracji związanej z życiem w tym kraju. Dlaczego wiele osób po prostu nie chce chodzić do szkoły albo pracować? Tu nie ma prostej odpowiedzi – nie chodzi o lenistwo. Po prostu nie chcą brać udziału w systemie, bo nie dają rady. A taki indywidualny bunt wymaga piekielnej odwagi.

Temat na kolejną rozmowę.


Karolina Bednarz: Reporterka, absolwentka wydziału japonistyki na Uniwersytecie Oksfordzkim. Ukończyła Polską Szkołę Reportażu. Finalistka konkursu o stypendium im. Ryszarda Kapuścińskiego w 2016 roku. Mieszkała i uczyła się w Japonii (m.in. na Uniwersytecie Waseda w Tokio) oraz Korei Południowej (na Uniwersytecie Sogang w Seulu). Współzałożycielka Wydawnictwa Tajfuny. 

Czytaj również:

Przebłysk, który zmienia
i
„Krajobraz”, Kanō Masanobu, Kyushu Muzeum Narodowe, Japonia
Wiedza i niewiedza

Przebłysk, który zmienia

Marcin Kozłowski

„Kim jestem? Jaki jest sens życia? W zasadzie po co to wszystko?” – takie pytanie niejednokrotnie zadajemy sobie na różnych etapach życia, licząc w najlepszym wypadku na to, że dowiemy się tego wszystkiego po śmierci. Osoby zgłębiające tajniki buddyzmu twierdzą jednak, że odpowiedź mamy w środku, wystarczy tylko dobrze poszukać. I kiedy ją znajdziemy, dochodzi do satori.

– Czym jest satori? – pytam Marię Monetę-Malewską, psychoterapeutkę i ekspertkę od leczenia uzależnień, a także mniszkę z buddyjskiej tradycji Rinzai Zen. Zaznaczam, że proszę o jak najbardziej praktyczne wytłumaczenie.

Czytaj dalej