Umysł na niedoczasie
i
Pieter de Hooch, „Czas wolny w eleganckim otoczeniu”, 1663–65, ze zbiorów Metropolitan Museum of Art
Pogoda ducha

Umysł na niedoczasie

Piotr Stankiewicz
Czyta się 5 minut

Istnieje już nieźle opisane zjawisko, które nazywa się „umysłem człowieka biednego”, biednego w sensie finansowym. Chodzi o niedostatek ekonomiczny, ale nie w wersji skrajnej, nie o totalną deprywację i umieranie z głodu, ale o tych przedstawicieli Pierwszego Świata, którzy pozostają w jego niższych ligach i nie uczestniczą w profitach. W szczególności chodzi o tak zwanych „pracujących biednych”, ludzi, którzy, mimo że pracują, aż furczy, i tak zarabiają niewiele. Tyle akurat, że starcza im – ledwie – na pokrycie minimum potrzeb. Nie mają z czego odłożyć, nie mają szansy planować skoku do lepszego życia, nie mogą się wyrwać, zrealizować różnorakich, niekoniecznie licznych, aspiracji.

Zwrócono już uwagę, że umysł takiego człowieka działa wedle innych reguł niż te, które dotyczą ludzi mających przyjemną rezerwę na koncie. Ci ostatni mogą starać się oszczędzać, wystrzegać się bezsensownych wydatków, starać się „kupować drożej, żeby starczyło na dłużej” i tak dalej. Takie decyzje są z ich punktu widzenia racjonalne, ba, robią wrażenie, że są racjonalne i logiczne, obiektywnie sensowne i wiążące dla wszystkich.

Tylko, że nie są. Logika oszczędzania czy „inwestowania w siebie” nie będzie przemawiać do osoby, która tkwi w błędnym kole marnych zarobków. Dla przykładu, nie ma sensu uczyć oszczędzania kogoś, kto nie ma z czego oszczędzać. Co więcej, taka osoba będzie podejmować wybory mogące wydawać się absurdalne dla tych, którzy cieszą się płynnością finansową. Ci z płynnością mogą zaś rozumować w kategoriach „jeśli nie będę kupował teraz drogich rzeczy dla przyjemności, to odłożę kasę i będę miał na mój dalekosiężny projekt X”. Taki projekt z kolei w ogóle nie pojawia się na horyzoncie osoby, która zarabia mało! Rozpada się więc, wydawałoby się, uniwersalna logika „odsunięcia nagrody w czasie”. Osoba biedna może nie widzieć powodu, by rezygnować z efektownego zakupu, który sprawi jej przyjemność już teraz – bo wie, że wyrzeczenie i tak w jej sytuacji niczego nie zmieni.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Myślę, że warto zauważyć, że to zjawisko zachodzi nie tylko na froncie finansowym, ale też na froncie czasu. O co chodzi? Są pewne niby zdroworozsądkowe i gładkie wyobrażenia o tym, jak się powinno korzystać z czasu: najpierw robić rzeczy pilne i ważne, a potem kolejno, te mniej ważne i mniej pilne. Generalnie kontrolować, w jakiej kolejności i co się robi, niczego nie zaniedbywać, doglądać spraw, a przede wszystkim nie tracić czasu. Jak to się mówi: nie licz każdej minuty, ale spraw, by każda minuta się liczyła.

Problem w tym, że to świetnie wygląda… dopóki mamy dużo czasu! Paradoks: racjonalne gospodarowanie czasem wymaga czasu właśnie, którego może po prostu nie być. I wtedy się otwiera ta dziwna przestrzeń, o której potocznie mówimy, że „tyle jest roboty, że nie wiadomo, w co ręce włożyć”. Przypuszczam, że znacie to z autopsji: spraw, sprawek i obowiązków jest tyle, że trudno powiedzieć, gdzie zacząć. Wszystko się sypie na głowę, każda rzecz woła i krzyczy, żeby zająć się nią najpierw. Na którą listę z rubrykami „to do…” nie spojrzysz, tam otwierają się całe amfilady obowiązków do wykonania. Trzeba wyszarpywać przestrzeń na zrobienie czegokolwiek: żeby zająć się jedną superpilną rzeczą, muszę odmówić uwagi pięciu równie superpilnym. A najgorzej jest wtedy, kiedy one przychodzą z różnych rejestrów i nie da się ich łatwo zestawić i ustalić, które ważniejsze. Wtedy naprawdę nie wiadomo, od czego zacząć.

I wówczas często wcale nie zaczniemy tam, gdzie zacząć powinniśmy. Będziemy popełniać błędy, postępować nieoptymalnie, nieraz będziemy poświęcać czas na coś niespecjalnie ważnego, mimo że rzeczy pilniejsze będą leżały odłogiem. Będzie się tak działo po prostu dlatego, że nie starczy nam czasu na właściwą ewaluację i ustalenie priorytetów. Nieuchronne koszty braku bufora, niedoczasu na namysł. I może się też zdarzyć tak, że roboty będzie tyle, że… po prostu położymy się przed Netfliksem, w poczuciu, że ile się nie napocimy, to i tak się ze wszystkim spóźnimy. Działanie absurdalne, ale… tylko z punktu widzenia tych, którzy mają zapas czasu. Dla tych, którzy go nie mają, logika jest całkiem inna.

Co z tego wynika? Ktoś powie, że wniosek, by nie stawiać się w takiej sytuacji i zawsze mieć czas w zapasie. Jest to jednak równie mądra rada, co – trzymając się poprzedniego przykładu – mówić komuś, że trzeba „przestać być biednym”. Fajnie by było, ale nie zawsze się da. Doba ma tyle godzin, ile ma, i nie będzie miała więcej. Wiedzą o tym młodzi rodzice, wiedzą o tym osoby pracujące na dwóch etatach, wie spory procent społeczeństwa.

A więc drugi wniosek: nie mieć sobie za złe, że tak to wygląda. Pogodzić się z tym, że racjonalne gospodarowanie czasem bywa przywilejem, na który czasem… nie mamy czasu. Funkcjonowanie osoby na głębokim niedoczasie może bardzo odbiegać od powierzchownie racjonalnych zaleceń rozpisanych dla nas przez osoby, które mają czasu w bród. Trzeba się jednak tym nie kłopotać i nie brać do siebie. Dilować z tym, co jest, i nie mieć do siebie pretensji.

 

Czytaj również:

Spotkanie z Neptunem
i
ilustracja: Karyna Piwowarska
Pogoda ducha

Spotkanie z Neptunem

Piotr Stankiewicz

Statek kosmiczny Voyager 2 spóźnił się (ponoć) na spotkanie z Neptunem o 86 sekund. A i my czasem jesteśmy niepokojąco punktualni. W jakich sytuacjach? I – przede wszystkim – czemu niepokojąco? 

Z jednej z ulubionych książek dzieciństwa (każdy ma swoje skrzywienia) zapamiętałem zdanie, które brzmiało mniej więcej tak: „Po 144 miesiącach i 5 dniach lotu, po pokonaniu 6 miliardów kilometrów »Voyager 2« spóźnił się na spotkanie z Neptunem o 86 sekund”. Precyzja zdumiewająca, godna osiągnięć mechaniki nieba (aż chciałoby się, żeby i mechanika naszej duszy poddawała się tak precyzyjnym przewidywaniom). Bo faktycznie, te 144 miesiące i 5 dni to mniej więcej 380 milionów sekund. Jakim ułamkiem tychże jest owe 86 sekund? To jest… 0,00002%. Z taką dokładnością Voyager trafił w punkt w niebie, w jaki zaplanowano, że trafi.

Czytaj dalej