Tygrys nie patrzy w oczy
i
Poranek na Sundarbanach. W oczekiwaniu na przypływ i pierwsze łodzie z turystami; zdjęcie: Paulina Wilk
Ziemia

Tygrys nie patrzy w oczy

Paulina Wilk
Czyta się 27 minut

Pomiędzy żyznymi równinami Bengalu a wodami Oceanu Indyjskiego rozciąga się archipelag zielonych wysp, które dwa razy dziennie znikają w morzu. Hindusi wierzą, że w leśnym labiryncie delty Gangesu przetrwać mogą tylko ludzie o czystych sercach.

Godzinę przed wschodem słońca robi się jas­no. Niebo pociągnięte pastelowym różem szyb­ko traci mglistą powłokę. Wisząca nad wodą wilgoć zaraz ustąpi gorącu. Łodzie śpią jeszcze, zacumowane na środku rzeki. Za dwie szósta, jaskrawozłota kula wysuwa czubek znad leśnej gęstwiny. Od tej pory sprawy toczą się szybko. Za pół godziny upał będzie parzyć.

W chatach w głębi wyspy pierwsze odgłosy życia. Brzęk metalowych naczyń, plusk kąpieli w stawach przy domach, trzask drewna w glinianych piecach. I dęcie w muszle – znak, że odprawia się poranne pudźe dla krwiożerczej Kali, uosabiającego wytrwałość Wisznu i wyznawanej tylko w tych okolicach Bonbibi – jedynej w Indiach bogini czczonej przez hindusów i muzułmanów. Bonbibi to strażniczka lasów. Chroni ludzi przed Dakshin Raiem, demonem przyjmującym postać tygrysa ludojada. Wieśniacy wielbią ją w świątynkach, w każdym napotkanym drzewie, a także pod postacią ziemi. Ci, którzy żyją z „robienia dżungli” – rybacy i bartnicy pływający do lasu namorzynowego – zaraz po zejściu z łodzi dotykają ziemi i odprawiają rytuał mający zapewnić im bezpieczny powrót. Bonbibi jest władczynią Sundarbanów, wyspiarskiej krainy położonej u ujścia wielkiego Gangesu do Zatoki Bengalskiej. Miejscowi wierzą, że posłuszne są jej cyklony i dzikie bestie.

Sól ziemi

Cielęta muczą, uwiązane sznurami do latarni i paneli słonecznych zainstalowanych we wsi przez samorząd. W plastikowych beczkach moczą się dla nich zielone pędy i warzywne ścinki. Wokół łażą kozy – pochłaniają wszystko, co da się skubać. Shiv Pada Tarafdar jak zwykle nastawił radio na cały regulator. Jest przygłuchy i samotny, niewiele ma dziś zajęć. Do zbiorów ryżu jeszcze miesiąc. Kręci się więc po zapuszczonym ogrodzie, ubrany w przetartą gamchę – przewiązany na biodrach pas bawełny w czerwono-zieloną kratę, najskromniejsze ubranie, w razie potrzeby zmieniające się w ręcznik albo turban. Znów bolą go kolana. Po 77 latach życia wypełnionego karczowaniem, dźwiganiem worów z ryżem, kopaniem ziemi, wybieraniem błota z kanałów ma – jak większość ludzi w wiejskim Dayapurze – zwyrodnienia i zniszczone stawy.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Na glinianym piecu w podwórzu stoi osmolony garnek. Zimny. Dziś Tarafdar jeszcze nie jadł. Odkąd pięć lat temu żona opuściła go bez słowa i zamieszkała ze starszym synem w Kalkucie, gotuje sam. Wstyd mówić, ale dzieci się nim nie interesują, więc ich o pomoc nie prosi. Przed laty sprzedał całą rodzinną ziemię, aby opłacić ich edukację. Teraz, żeby przetrwać, najmuje się do pracy na cudzych polach. Stawka: 250 rupii, trzy i pół dolara za pełen dzień pracy. Jego ciało to szkielet wykrzywionych kości. Napierają od wewnątrz na cienką, pociemniałą skórę tak, jakby chciały się z niej wydostać.

Przed zmrokiem nastaje drugi odpływ, z każdą minutą łódź przesuwa się wolniej, ostrożniej; zdjęcie: Paulina Wilk
Przed zmrokiem nastaje drugi odpływ, z każdą minutą łódź przesuwa się wolniej, ostrożniej; zdjęcie: Paulina Wilk

Trzy domy dalej na podwórko wbiega 7-letni chłopiec, przytrzymuje na głowie butelkę z wodą. Stawia ją na zadaszonym klepisku przed chatą, obok tych, które zostały już napełnione. Przybiegł tu od kranu na skrzyżowaniu ścieżek – kilka lat temu wodę pitną doprowadzono z Kalkuty. Jest słona w smaku, ale bezpieczna. No i w ogóle jest. Wcześ­niej były tylko deszczówka i kilka niepewnych studni.

Tupot stóp chłopca nie spłoszył kotki, która leży przed domem i karmi trzy białe kocięta. Za nim na podwórko wchodzi babcia – pomału, z większą butlą. Ma na imię Gauri, a na nazwisko Mandal, jak większość ludzi we wsi. Jest drobna i zupełnie siwa. Skończyła 68 lat, ale odstające uszy i małe, świdrujące oczy nadają jej wygląd dziewczynki, którą chyba nie zdążyła być. Skończyła kilka klas, więc potrafi się podpisać, ale czytanie zapomniała. Wyszła młodo za mąż i przeniosła się z sąsiedniej wsi tutaj, do domu z bambusa, krowiego łajna i błota, zadaszonego eternitem. Chata stoi na półmetrowym glinianym wzniesieniu, mającym chronić przed cyklonami. Niewiele to daje – na drewnianych ścianach wewnątrz zachowała się bura linia, blizna po cyklonie Aila sprzed 9 lat. Woda sięgała do ramion i stała w wiosce przez trzy tygodnie, nim się cofnęła. Wszystko zrujnowane, a już zwłaszcza gleba – 100 lat temu wykarczowana z wielkim wysiłkiem i przez dekadę odsalana siłą monsunowych deszczy. Przed Ailą ryż zbierało się dwa razy w sezonie, po niej – tylko raz. W tym roku monsun spóźnił się o miesiąc i w dodatku mało pada. Ludzie we wsi niespokojnie patrzą na obsiane pola.

Wnuczek pomoże jej przy zbieraniu warzyw, a potem będzie się ganiał z dzieciakami. Ma wakacje; ledwie przed tygodniem skończył się festiwal Durgi, za kilka dni święto Kali, a po nim Diwali – święto świateł i bogini Lakszmi. Tata chłopca jest stolarzem, a wuj kelnerem. Obaj przenieśli się do Sonarpuru – przedmiejskiego przyczółka Kulkuty, nieomal miasta, enklawy tych, którzy opuszczają Sundarbany. Wkrótce zabiorą matkę do siebie. Dom i obejście już zostały wystawione na sprzedaż.

Samotność i ubóstwo ciążą jej od 25 lat. Od dnia, w którym wyszła rano na nabrzeże i od rybaków wracających z kilkudniowego połowu krabów dowiedziała się, że jej męża zabił tygrys, a ciało zabrał do dżung­li i tam pożarł. I że mąż długo walczył, przytrzymując zwierzę za łeb. Nogi się pod nią ugięły, padła w błoto, kilku następnych dni nie pamięta. Została sama – młoda, z trojgiem dzieci, bez pieniędzy. Sundarbany pełne są młodych wdów. Wczoraj przybyły nowe. Dwaj 20-letni rybacy nie wrócili z połowu. Nie ma tygodnia bez ataku.

Po stracie męża Gauri chciała pracować, ale zajęć dla kobiet jest niewiele. Czasem łowiła młode krewetki, ścinała ryż, przekopywała czyjeś pole, wyrabiała placki z krowiego łajna na opał. Kombinacja kilku zajęć pozwala zarobić nie więcej niż pięć dolarów dziennie. Do pracy w polu chętniej bierze się mężczyzn – więcej dźwigną, szybciej przeniosą, lepiej zarobią.

Nie była w stanie wyżywić siebie i dzieci. Córkę wydała za mąż jako 13-latkę. Ścisza głos – wie, że to nielegalne i niegodne. Ale im młodsza panna młoda, tym mniejszy trzeba do niej dodać posag. Dwaj synowie, gdy tylko ukończyli 13 lat, wyjechali pracować w mieście. Tu, w Dayapurze, mogliby tylko łowić, a tego nie chciała.

Utrzymywała się na powierzchni do dnia, gdy napadł ją wioskowy szaleniec. Zaszedł od tyłu i uderzył czymś ciężkim w kark. Lekarz powiedział, że coś zmiażdżył czy ułamał. I że nic nie da się zrobić. Od 15 lat żyje z bólem, pracować nie może. Czuje się tu niepotrzebna, ciąży dzieciom. W mieście, przy wnukach, będzie inaczej. A na razie stawia kociołek z mlekiem na glinianej kuchni. Chłopiec trzyma w rękach opakowanie biszkoptów, patrzy wyczekująco. Słońce wstało, a oni nie pili jeszcze herbaty.

Martwa woda

Razem ze wschodem słońca woda opada – poranny odpływ odsłania brzegi wyspy. Lśnią teraz jak świeże rany, obnażony płat żywej skóry. Z daleka połyskują srebrzyście, kusząco – skłaniają do marzeń. Ale widziane z bliska przerażają, są jak przepowiednia głodu i znoju.

Oto ziemia Sundarbanów i naga prawda o niej: szare błoto, gęsta glina – śliska, zimna i zdradliwa. Wciąga do kolan, nie chce puścić. Przesiąknięta morską solą nie nadaje się do uprawy, pozwala przetrwać tylko najodporniejszym. Teraz, o poranku na jej burych nierównościach krzątają się kraby: żółte, niebieskie, pomarańczowe. Intensywność ich barw jest jak przewrotny żart – bunt ruchliwych stworzeń wobec bezlitosnych, ponurych okoliczności. Tak jak to jaskrawozielone sari kobiety, która stoi po kostki w mętnej wodzie i pochyla się nad metalowym baniakiem. W prawej dłoni płaska muszla – służy jako łyżka. Lewa dłoń przytrzymuje talerz napełniony wodą z baniaka. Niewielkie ruchy nadgarstka – muszla wyławia z talerza jakieś drobiny, które następnie lądują w wiadrze. Żmudna, powtarzalna robota; ruchy są pewne, niemal rytualne.

W kolejce do homeopaty. Lekarze przyjmują na łodzi. Od południa do zmroku przyjmują kilkuset pacjentów. Każdemu poświęcają kilka minut; zdjęcie: Paulina Wilk
W kolejce do homeopaty. Lekarze przyjmują na łodzi. Od południa do zmroku przyjmują kilkuset pacjentów. Każdemu poświęcają kilka minut; zdjęcie: Paulina Wilk

Przyszła tu przed czwartą rano. W ciemności postawiła sprzęty przy brzegu. Na wodę rzuciła sieć rozpiętą na drewnianej ramie, do jej rogów przytroczone zostały cienkie linki. Wzięła je w garść, weszła do wody aż po szyję. Wędrowała powoli, z wysiłkiem. Mocno trzymała troczki, a sieć płynęła za nią. Przeszła tak kilometr na wschód, zawróciła przy betonowym ghacie – wymurowanym niedbale pomoście z kaskadą schodów opadających do wody. Drogę powrotną pokonała tak samo, ostrożnie, żeby nie uronić ani jednego istnienia.

Przez cały ten czas nie była bezpieczna, rzeki pełne są krokodyli i rekinów. Te pierwsze miażdżą ofiarę i wloką na głębszą wodę, tam topią. Rekin rzadko zabija, ale rozszarpane czy odcięte kończyny we wsi, z której do najbliższego szpitala są 3 godziny drogi, to wyrok. Oprócz wdów są więc i wdowcy, jeden z nich – 70-latek w pożółkłej koszulce i przemoczonej gamchi – właśnie przybija do brzegu. Na łodzi pomaga mu młodziutka synowa. Gdy on opowiada, ona naciąga sari na włosy, spuszcza oczy i w milczeniu pokazuje, jak niewiele złowili: sześć tygrysich krewetek i cztery niewielkie ryby. Nie wystarczy na sprzedaż, nawet z obiadem będzie krucho.

Kobieta w zielonym sari stanęła znów przy baniaku. Sieć zrobiona z dwóch warstw gęstej nylonowej moskitiery ma na końcu węzeł. Delikatnie rozsuwa go palcami, a kraniec z połowem wyglądającym jak dwie liche garście mułu zanurza w baniaku. I znów zaczyna – przelewanie, wyławianie drobin muszlą. Półtorej godziny – te same czynności w tej samej pozycji. Biodra wypchnięte, plecy zgięte w lędźwiach, nogi zaparte w błocie.

Te drobiny to młodziutkie krewetki. Za tysiąc sztuk sprzedanych sąsiadowi, który ma staw hodowlany, dostała 150 rupii, czyli dwa dolary. Ale dziś nie zarobi nawet tyle. Przypływ nie czeka. Woda już zaczęła się podnosić, a trzeba jeszcze przygotować dzieciom śniadanie. Innym jest trochę łatwiej. Kobiety, które łowią po drugiej stronie ghatu, pracują z mężami. Robota idzie dwa razy szybciej, więc i zarobek będzie podwójny.

Kobieta w zielonym sari wylewa resztę wody z baniaka, bierze go pod pachę, wiadro w dłoń, a ramę sieci opiera na biodrze. Pochylona wspina się na nabrzeże. Paluchy stóp zawija jak pazury – tylko one, zatopione mocno w śliskiej mazi, chronią ją przed upadkiem.

Chaty z gliny i strzechy buduje się kilka metrów nad poziomem wody. Ale gdy przyjdzie cyklon, nie zatrzyma go nic; zdjęcie: Paulina Wilk
Chaty z gliny i strzechy buduje się kilka metrów nad poziomem wody. Ale gdy przyjdzie cyklon, nie zatrzyma go nic; zdjęcie: Paulina Wilk

Jej nagły jasny uśmiech – kąciki ust uniesione aż do oczu – jest niespodziewaną nagrodą. Błysk w spowijającej wszystko szarzyźnie. Szczególnie że dzień zaczął się dla niej źle. Zebrała tylko 700 maleńkich krewetek. Jest „martwa woda” – taka, która nie karmi, nie pozwala przeżyć. Ale pora do domu, do chorej córki, która – choć rok temu wyszła za mąż – wróciła na jej utrzymanie. Rodzina męża nie chce niezdolnej do pracy dziewczyny, którą dodatkowo trzeba wykarmić. Syn jeszcze się uczy. A mąż? Nie ma. To będzie już z 9, 10 lat… Chorował? Nie, bāgha – tygrys. Jej oczy ciemnieją. Twarz na powrót gaśnie, a spracowane, poczerniałe od słońca ciało odwraca się i rusza ku wsi.

Ostatnie kroki stawia w płytkim, już wysychającym błocie, ale wciąż ostrożnie, bo tu, wśród namorzyn, czają się wystające w górę kolce. To korzenie drzew, trzymają je w ziemi jak dziesiątki ostrych haków. Są utrapieniem dla ludzkich stóp i tygrysich łap – ranią, utrudniają polowanie. Sterczą niby strażnicy brzegów i posłańcy złych wiadomości – każdego, kto próbuje wyjść na ląd, zawiadamiają o niebezpieczeństwach. Ale gdyby nie korzenie, gdyby nie ich przedziwna zdolność oddychania w czasie wysokich przypływów, kiedy zalane są niemal całe korony drzew, nie byłoby tu ani lasów, ani żadnej innej formy życia.

Wszystko płynie

Nazwa Sundarbany ma w języku bengalskim podwójne znaczenie. Sundari – tak mówi się o najwyższym występującym tu gatunku drzewa. Tym samym słowem określa się też piękną kobietę. Wszystko się zgadza – właśnie niezwykłe krzewy i drzewa stanowią o wyjątkowym charakterze tutejszego piękna. Bez nich na wodzie unosiłby się tylko lęk. W porze przypływu rośliny znikają – niektóre aż po czubki, na których kołyszą się turkusowo-brązowe kolibry. Innym woda zakrywa korzenie i pnie, tworząc iluzję dryfujących zielonych kęp. Zwierzęta ukrywają się wtedy w sercu wysp, na przewyższeniach. Wszystkie umieją pływać – potrzebują kilku wysp jako terenów do polowania i żeru. Wszystkie też przyzwyczaiły się do słonej wody. Piją ją tygrysy, jelenie cętkowane, leopardy i dziki. Sól uszkadza ich nerki, wątrobę, serce, więc żyją kilka lat krócej niż ich kuzyni w bardziej sprzyjających warunkach. Ale sam fakt, że tu przetrwały, jest imponujący. Prawdopodobnie dotarły tu z Birmy, nawet 400 lat temu. Drogę powrotu odcięły im szybko rozwijające się ośrodki miejskie – zwierzęta znalazły się w podwójnej pułapce zastawionej przez przyrodę i ludzi.

Sundarbany od 1947 r. podzielone są granicą na Indie i Bangladesz (wcześniej Pakistan Wschodni), ale biologicznie stanowią jeden organizm. To największe lasy namorzynowe świata – ekosystem gęsty od sekretów i niebezpieczeństw. Ekstremalnie nieprzychylny dla wszystkiego, co próbuje żyć.

Wyspy ciągną się przez 80 km na południe od miasta Canning aż do wód Zatoki Bengalskiej. To ich cofanie ku lądowi utworzyło tę ruchomą krainę – słone rozlewiska. Ale na tym nie koniec dziwów – z obu stron opiekuńczo oblewane są przez słodkie wody Gangesu. Leżą między jego dwoma potężnymi rzecznymi ramionami: Hugli na zachodzie, od strony Kalkuty, oraz Padmy na wschodzie, od strony Bangladeszu. Pomiędzy nimi, na szerokości 260 km, powstała największa delta na świecie. Plątanina rzek, strumieni, bagnisk i skrawków lądu zajmuje ponad 140 000 ha. Żaden kształt ani granica nie są tu stałe – rządzona nieznanym nigdzie indziej rytmem przypływów i odpływów kraina co dzień znika pod wodą i wyłania się, zawsze trochę zmieniona.

Jej przeobrażenia dokonują pływy, następujące po sobie aż cztery razy w ciągu doby. Co 6 godzin woda przybiera, osiąga maksymalną wysokość, po czym znów się cofa. Różnica poziomów sięga nawet 6 m. Łatwo ją śledzić, obserwując pobielałe od soli pnie i korony drzew. Wysokie przypływy następują około północy i w południe, a nad ranem i przed wieczorem woda opada. Rytmem tym kieruje Księżyc, a każdego dnia pora pływów przesuwa się o około 26 minut. Przypływy i odpływy są też co dzień inne – najsilniejsze w czasie nowiu i pełni, wtedy rybacy cieszą się obfitymi połowami. Przez dzielące te pory dwa tygodnie muszą zadowalać się skromnymi zdobyczami. Ryb jest coraz mniej. Dawniej rybacy zostawiali mniejsze kraby i ryby do rozrodu, teraz wybierają nawet drobnicę. Poziom wód w oceanach podnosi się, na Sundarbanach w ciągu ostatnich dwóch dekad – o pół metra. Drugie tyle wystarczy, by miasta w głębi lądu znalazły się pod wodą.

Sundarbany to świat pozbawiony obietnic, przesycony niepewnością. Wszystko płynie. Woda razem z ziemią, pod taflą kłębią się błotniste kołtuny. Żadna rzeka nie jest przejrzysta, a im bardziej zmącona woda, tym gorzej dla zwierząt – nie widzą rybackich sieci, łatwiej w nie wpadają.

Nie ma jednej mapy Sundarbanów, każdego dnia rodzi się nowa. Woda niesie ogromne ilości błota, zrywa glinę z jednych wysp, by wyrzucić ją na drugich. Niektóre więc znikają, inne wyłaniają się i rosną. A gdy jedne kanały napełniają się, drugie wysychają lub zostają wchłonięte przez rzeki tak olbrzymie, że wydają się morzem. Zwierzęta i rośliny pozostają tu na łasce wielkich sił. Także dla ludzi życie w tym miejscu pozostaje próbą przetrwania. ­Uformowane z gliny wały na nabrzeżach nie ochronią przed cyklonem – wiatr i wysoka fala przerwą zapory, zmyją lepianki. Podmuchy porwą drzewa, bydło i łodzie. Słona woda pożre wszystko. A wtedy ci, którzy przeżyją, zaczną od zera. Nieraz tak bywało.

Letarg

Sześć minut przed południem woda osiąga najwyższy punkt. Zacumowane przy brzegach łodzie podnoszą się z błocka, kołyszą. Żar jest nie do zniesienia. O tej porze łodzie, które są w drodze, na rzekach i kanałach, przypominają widma – ich rybackie załogi chowają się pod bambusowymi zadaszeniami. Mieszkańcy wiosek szukają schronienia w przedsionkach, w izbach za gorąco. Dzikie zwierzęta zaszywają się wśród krzewów na wyspach. Dopiero za kilka godzin wszyscy wynurzą się z obezwładniającego snu, zlani potem, ołowiani.

Po wyspach się chodzi albo jeździ rowerem. Są jeszcze riksze zrobione z części starych motorów i jedyny samochód – ambulans; zdjęcie: Paulina Wilk
Po wyspach się chodzi albo jeździ rowerem. Są jeszcze riksze zrobione z części starych motorów i jedyny samochód – ambulans; zdjęcie: Paulina Wilk

Tutejszy bramin, Toposh Ghoshal, wraca rowerem z porannej posługi w dwóch podlegających mu świątyniach: Durgi i Wisznu. Kołysze się na skrzypiącym pojeździe, kolana okryte bawełnianym dhoti rozstawia szeroko. Mimo to – elegant. Szafranowy szal z batikowymi wzorami pasuje do jasnożółtej kurty. Ma 45 lat i sporo pracy. Przysiadł na murku przy nabrzeżu, żeby odebrać nieustannie dzwoniący telefon.

Tym razem chodzi o ceremonię przemiany w sadhu, czyli przyjęcie roli świątobliwego męża. Jeden z mężczyzn w wiosce opuści przyziemną codzienność, dom i rodzinę, zacznie pielgrzymować, odda się ascezie i modlitwom w drodze. Do tego jednak potrzebny jest ksiądz. W sezonie festiwali religijnych do obowiązkowych obrządków w świątyniach dochodzą wszystkie wizyty domowe – pudźe odprawiane w rodzinnych pokojach modlitewnych. I kremacje, bez względu na porę roku. Jeśli nie można spopielić ciała, które zostało pożarte przez dzikie zwierzę, sporządza się z liści symboliczną figurę i ją składa w płomieniach. Ceremonia odbywa się czwartego dnia po śmierci. Życie szybko biegnie dalej.

Bramin, przyjąwszy pozę półlotosu, z bólem w głosie mówi, że pędzący czas to dopiero demon. Pożera wszystkich – również zapracowanych rodziców, którzy nie mają chwili, by nauczyć swoje dzieci tradycji i obrządków. W zamian młodzi dostają telefony i telewizory.

„Nasze świątynie pustoszeją – rozkłada ręce ksiądz. – Na modlitwy przychodzi tylko co trzeci młody. Dzieci żyją złudzeniami o spełnieniu, seksie i wszystkim, co im wepchną do głów filmy oraz reklamy. A ten świat przecież nie istnieje” – kończy, wypluwając na ziemię resztkę paanu, od którego zaczerwieniły mu się język i zęby. Żegna się bez zwyczajowych formuł i rusza do domu, po listę sprzętów, mantr, owoców i kwiatów niezbędnych do jutrzejszego obrzędu. Widać nawet bramin choruje na pośpiech. A może chodzi o lunch. Już pora.

W domu nauczyciela upalna cisza. Synowa nakarmiła wnuczka, chłopiec usnął bujany w kołysce zawieszonej na belce stropowej. Anjali Bikash Mondal, emerytowany nauczyciel matematyki z 40-letnim stażem w wiejskiej szkole, siedzi w fotelu bez słowa. Patrzy na swój ogród przez okulary w grubych oprawkach, nieodzowny symbol starej bengalskiej inteligencji. A jest na co patrzeć – kwitnące krzewy osiągają 3 m wysokości, są zagony z dyniami, potolem, ziemniakami, ogórkami. Owocujące bananowce i guawy. Trudno sobie wyobrazić, ilu lat pracy i cierp­liwości trzeba było, aby tak wyrosły. Przodkowie przypłynęli łodziami wiosłowymi z Bangladeszu – uciekali od przemocy, gdy subkontynent rozdzielono na Indie i dwuczęściowy Pakistan (dzisiejszy Pakistan i Bang­ladesz). Karczowali las namorzynowy prymitywnymi narzędziami. Każdą oczyszczoną z korzeni działkę, skutecznie wydartą dżungli, szybko otaczano błotnistym wałem, aby zamknąć drogę słonej wodzie. A potem cała nadzieja w deszczu – trzeba było od 8 do 15 lat opadów, aby wypłukana z soli gleba przyjęła pierwsze sadzonki. Do tego czasu głód, jedli ziarna i dziki szpinak.

Błoto, praca w polu, wieczory przy świecach – tyle z dzieciństwa zapamiętał nauczyciel. Ale ma do pokazania coś lepszego niż własne wspomnienia. W szopce za domem trzyma kilkanaście niepozornych glinianych naczyń: karafek i dzbanków. Zakurzone, otulone pajęczynami nie robią szczególnego wrażenia. Ale ich delikatność i kruchość są zastanawiające. Ile mają lat?

„Pochodzą z X, może XI w.” – odpowiada autor jednej z nielicznych prac o historii Sundarbanów. Sam odkrył te skarby, jeszcze zanim 50 lat temu w południowej części wyspy utworzono ścisły rezerwat i zakazano tam wstępu. Spacerował po wyspach u samych ust Zatoki Bengalskiej i tam znalazł ślady ludzkiej obecności z czasów średniowiecza. Osadnicy żyli tu na długo przedtem, nim zjawiły się tygrysy ludojady. Nauczyły się wyspiarskiego życia i trwały nieniepokojone przez trzy stulecia. Kolejna duża fala migracji ludzi nastąpiła dopiero około 1910 r., na wezwanie brytyjskich zarządców, którzy chcieli ożywić niezagospodarowane tereny i stworzyć nowe, bardziej sprawiedliwie zarządzane społeczności Hindusów. To wtedy legenda dobrego życia na słonych rozlewiskach zaczęła przyciągać ubogich i zdesperowanych.

Pierwsi przybyli członkowie plemion – Adivasi, zajmują najniższy szczebel drabiny społecznej. W Adibashi Para, kolonii plemiennej kilka kilometrów na wschód od Dayapuru, 57-latek Bashudev Sardar zrezygnował z południowej drzemki. Wziął się za przekopywanie grządek w ogrodzie. Musi zrobić to dziś, od jutra zaoferował się do budowy zbiornika z wodą słodką dla zwierząt w rezerwacie. Z tej wsi pójdzie ich do roboty piętnastu, za każdy wykopany metr sześcienny dostaną 3 tys. rupii (40 dolarów) do podziału. Praca potrwa 10 dni, może dłużej. Pieniądze są mu potrzebne na spłatę długów. Dał się oszukać aż czterem piramidom finansowym, ich przedstawiciele grasują we wsiach, obiecując niepiśmiennym ludziom niebotyczne zyski. On stracił w ten sposób 700 dolarów. A ma jeszcze pożyczkę zaciągniętą na telewizor, którego domagali się żona i syn. Oraz kawałek rodzinnej ziemi, którą zastawił, by wydać córkę za mąż. Teraz musi pole odkupić.

Rodzina Bashudeva ma niewiele, tylko zobowiązań bez liku. Syn zarabia jako robotnik najemny. Lada dzień wyjedzie z innymi chłopakami na przeciwległy kraniec Indii – do Kerali, gdzie pracował już wcześ­niej na budowie. Wróci za osiem miesięcy i Bashudev ma nadzieję, że tym razem więcej zaoszczędzi, zamiast wydawać na telefon i ubrania. Ale syn jest młody, chce się bawić, więc jak będzie z tym oszczędzaniem, nie wiadomo.

Rozmawiamy w cieniu dużych palm kokosowych, w ogrodzie na tyłach chaty. Ulepiona z gliny i pomalowana jaskrawo Bonbibi spogląda na nas życzliwie z małej świątyni przy stawie. Bashudev kuca, ociera łysą i spoconą głowę kawałkiem bawełnianej chusty. Dużo się uśmiecha. Trochę z zakłopotania, ale wszystko, co mówi, jest w duchu optymistyczne.

„W porównaniu z czasami mojego dziadka i ojca żyjemy dobrze – uważa. Dobrze to znaczy bez strachu o to, czy jutro będzie co jeść. – Magazynujemy ryż, cebulę, olej, ziemniaki. Trzy razy dziennie jemy ryż z curry. I oszczędzamy”.

Po aferach z piramidami Bashudev otworzył konto w banku. Teraz ma już nie tylko długi, lecz także zaskórniaki. Czego życzy sobie na przyszłość? Murowanego domu – właśnie otrzymał dotację na budowę dwuizbowego domku z eternitowym dachem. A synowi? Własnego zbiornika na dachu, czyli łazienki z wodą w kranie.

Upał nie odpuszcza. Dwaj starsi bracia gospodarza przyszli złowić ryby na obiad. Zarzucają w stawie okrągłe sieci z ołowianymi ciężarkami i ciągną je powoli, ale na razie bez sukcesu – łapią same wodorosty. W innych domach trwa upalny letarg i cisza. Wioskowe sklepiki zamknięte na ciężkie kłódy. Tak zostanie do szesnastej, póki żar nie zelżeje.

W kolejce po ulgę

Na wertepach rzuca bezlitośnie – drewniana naczepa za trójkołowym pojazdem zmierza do Dayapuru spękaną dróżką, obok stawów hodowlanych i świątyni. Pustki. Palące słońce pozbawiło krajobraz kolorów, cały świat spłowiał, przeczekuje.

Tylko przy ghacie tłum – ponad 200 osób, wielu starców i kobiet z dziećmi. Obsiedli pomost i prowadzące do rzeki schody w jakimś wyraźnym porządku: po lewej i prawej stronie. Czekają na coś. I to od dawna, bo mężczyźni pogrążyli się w grze w karty, kobiety zbiły się w grupki i rozmawiają, a przy drodze zdążyły wyrosnąć trzy stragany, na których w głębokim tłuszczu smażą się warzywne pakory, skwierczą małe rybki, czekają pikantne samosy i mleczna herbata. Najbliżej wody przykucnęło kilku starszych mężczyzn. To oni przyszli pierwsi, o czwartej rano.

– Zaraz przypłynie lekarz. Jego łódź wyruszyła już z sąsiedniej wioski – mówi wsparty na lasce mężczyzna w białym bawełnianym dhoti.

Łódź przypływa raz na dwa tygodnie, a na niej dwaj lekarze: stary i młody. Homeopaci wydelegowani przez organizację pozarządową. W kolejce ponad 200 osób, a ludzie mówią, że wielu jeszcze dojdzie. Mimo to są spokojni. Lekarz nie bierze pieniędzy, a przyjmie każdego. Znają go, kiwają głowami z uznaniem. Uważają, że im pomaga. Na bóle stawów i kości, na egzemy, kaszle, biegunki, bóle głowy. Na palpitacje, nadciśnienie. Na wszystko poza tym, co nieuleczalne.

Doktor będzie przyjmował na łodzi. Nie bada, wysłuchuje tylko, co komu dolega. A potem zleca przygotowanie leku – większość to roztwory do picia po kilka kropli albo tabletki do połykania, rzadziej maści. Wszystko na pokładzie przygotowują asystenci.

21-letnia dziewczyna przyszła z Jamespuru, po raz pierwszy w swojej sprawie. Dotąd zgłaszała się tylko z roczną córeczką, gdy tej dokuczał kaszel albo ból brzucha. Teraz chce pozbyć się bolesnych i szczypiących zmian na skórze. Ma je mniej więcej od porodu. Czy rodziła w szpitalu? Nie, nie udało się. Co prawda wezwała karetkę, gdy dostała skurczów (taki bezpłatny transport przysługuje każdej ciężarnej), i przedostała się promem do Gosaby, ale w tamtejszej klinice lekarze nie podjęli się opieki nad porodem ze względu na zbyt wysokie ciśnienie krwi. Odesłali ją do szpitala w Canning. Ledwie jednak karetka wyjechała poza miasteczko, a dziewczyna urodziła – sama, w towarzystwie przerażonej matki i ciotki. W karetce nie było sanitariusza, wyłącznie kierowca, który następnie zostawił dziewczynę i dziecko w pobliskiej przychodni. Tam przenocowała i sama wróciła do domu.

Potem już żadnych problemów ze zdrowiem nie miała. Tylko ta szczypiąca skóra. Na wizytę u lekarza namówiła ją asha-didi, sanitariuszka z punktu medycznego we wsi. Przeszkolone sanitariuszki – nazywane tu familiarnie siostrami – starają się dać kobietom i ich dzieciom podstawowe rozpoznanie, kierują albo do apteki, albo do lekarzy. Same nie przepisują leków ani nie badają, najbliżej im do naszych środowiskowych położnych.

Sarat Mandal, właściciel apteki przy targu w Dayapurze, mówi, że siostry często kierują do niego. Stoi za ladą w prążkowanej niebieskiej koszuli, nad jego głową ospale kręci się wiatrak. W otwartej szafie za plecami w jakim takim porządku stoją pudła z lekami. Temperatura sięga 40°C, a antybiotyki i syropy gotują się w poblakłych opakowaniach. Najpopularniejsze są środki przeciwbólowe: paracetamol, diklofenak, ibuprofen. Poza tym leki na zatrucia pokarmowe. Nawet silne zastrzyki są dostępne bez recepty. Aptekarz uczył się fachu od ojca, dorastał wśród tabletek. Czyta dzienniki medyczne i jeździ na szkolenia producentów leków. Czyli się kształci.

Gdy rozmawiamy, upał powoli słabnie. Wracają wyspani i najedzeni sklepikarze, z kątów wyłażą psy. Są i pacjenci. Kładą na ladzie karteczkę z jakimiś zapiskami. Farmaceuta opuszcza okulary na koniec nosa, a potem w jednym z plastikowych pudeł wyszukuje to, czego trzeba. Wycina z listka dwie, trzy tabletki i podaje, czasem bez zapłaty. Notuje nazwisko w zeszycie.

– Ludzie nie mają pieniędzy – mówi.

– A kobiety? Przychodzą?

– Coraz częściej, ale się wstydzą – pokazuje zasłonkę i mały pokoik na zapleczu. Tam, na stronie mogą opowiedzieć, co im dolega. Najczęściej zapalenie układu moczowego albo przydatków. Wybiera dla nich leki. Jeśli po trzech dniach nie ma poprawy, wysyła do lekarza. Do Canning, bo bliżej ginekologów nie ma. Chyba że prywatnie, a to oznacza wiele tysięcy rupii.

Po piętnastej Sundarbany budzą się i ponownie pięknieją – druga tura życia potrwa do wieczora. Zalane złotym słońcem drzewa na powrót wynurzają się spod wody, ich jasnozielone liście fosforyzują w popołudniowym świetle. Nieduża łódź z silnikiem spalinowym wypluwa z siebie kłębki czarnego dymu i rytmiczne dźwięki: bhot, bhot, bhot… Miejscowi mówią o takich bhotbhoti. Zbliżamy się do brzegu, bo przewodnik wypatrzył coś, co bardzo chce pokazać. W miejscu, w którym jeszcze godzinę temu stała woda, widać świeże odciski łap tygrysa.

„Samiec. Dorosły – mówi i zerka na przeciwległy brzeg kanału. – Wyszedł tamtędy”.

I tam także wyraźne ślady łap. A zaraz obok podłużny, głęboki ślad krokodylego cielska. Po wymuszonej upałem sjeście zwierzęta wracają do gry. Na odsłoniętych brzegach kręcą się ptaki i olbrzymie jaszczury, w przybrzeżnych trawach i krzewach żywią się jelenie cętkowane. Wszyscy głodni. Ileż życia musi kryć się za tą gęstą namorzynową zasłoną! Każdy z tysięcy wpływających w zieleń kanalików jest jak zagadka, zapowiedź tajemnicy – kusi, by podążyć za wodą i dać się wciągnąć w opowieść. Nawet jeśli przyniesie ona tylko więcej tego samego – kolejne obrazy roślinnej plątaniny, która wpija się w bury ląd za pomocą skomplikowanych korzennych konstrukcji. Wczepia się i w siebie nawzajem, trwa jak naturalna wspólnota wobec wody, która z uporem podejmuje dwie na dobę próby jej zniszczenia.

W krajobrazie Sundarbanów jest coś mylącego: jednoczesna monotonia i złożoność, surowość i wyrafinowanie. Las hipnotyzuje. Można się w tych kanałach zatracić, pozwolić, by korzenie oplotły umysł i zaprowadziły do zaułków, które – gdy woda nagle opadnie – okażą się pułapką. Widok zmienia się z minuty na minutę. Trzeba lat i sprzężenia z rytmem tutejszych żywiołów, by to miejsce rozumieć – wiedzieć, gdzie i kiedy zarzucić sieć, skąd w porę zawrócić łódź. Miejscowi mawiają, że większość ludzi widuje tygrysa tylko raz w życiu, ten pierwszy jest i ostatnim. Tygrysy bengalskie ważą po 250 kg i są doskonałymi pływakami. Atakują nie tylko na lądzie, umieją wywracać łodzie. Człowiek jest dla nich dość łatwą, bo powolną ofiarą. Celują w kark, by przerwać rdzeń kręgowy.

Idzie ciemność, woda rośnie

Słońce zsuwa się nisko. Na ghacie kilkudziesięciu pacjentów wciąż czeka w kolejce do homeo­paty. Trwa wydawanie leków. Nazwisko po nazwisku, fiolka za fiolką, plastikowe pudła z lekami szybko pustoszeją.

Ale to dopiero połowa stawki. Wśród czekających jest wciąż 21-letnia mama ze skazą skóry. Zgrzana, ociera ręczniczkiem pot z czoła i ust. Jej córeczka prosi, by wziąć ją na ręce. Przed nimi jeszcze kilka godzin, ale nie zrezygnują. Staruszkowie już odebrali swoje flaszeczki i tabletki. Wspierając się na laskach oraz bambusowych laathi, idą w stronę sąsiedniej wioski. Wrócą za dwa tygodnie, doktor rozpisał dawki na 15 dni. O tej porze ruch w Dayapurze prowadzi w jedną stronę – na targ. Dziś łodziami zjeżdżają się sprzedawcy warzyw, owoców i mięs z okolicznych wsi, ogromne klepisko zmienia się w dywan pokryty towarami. Handel jest gęsty, gwarny, widowiskowy. Wszystko kroi się, obrabia i sieka na życzenie, zwinnie pakuje w gazety i wiąże w tobołki. Ponad tym zamieszaniem dramatyczne niebo z pomarańczowo-różowymi mazami i bieluchnymi chmurami o fantastycznych kształtach. W oddali grzmoty, z chmur lecą pioruny. Jednak nas dziś deszcz nie dosięgnie, a kto sprzedaje, ten żyje.

W ślepym zaułku uliczki rusza festyn. Dzieci odpalają sztuczne ognie, działacze przemawiają ze sceny. Po zmroku rusza konkurs dęcia w muszlę. Najlepszym zawodnikom wtórują wyjące psy.

Wypływamy w ostatnim świetle dnia. Załoga wysłużonej, ale świeżo smołowanej bhotbhoti – 30-letni rybak i dwóch młodszych pomocników – odsuwa łódź od brzegu bambusowym drągiem i odpala silnik. Łódź idzie ku niewielkiej, niezamieszkanej przez ludzi wysepce, którą na miejsce odpoczynku wybrały sobie ptaki. Mijamy łodzie turystyczne, które śpieszą, by przed zapadnięciem ciemności pozbyć się pasażerów i zacumować na środku rzeki. Nie wolno parkować przy brzegu, bo łodzie mógłby uwięzić silny odpływ albo zaatakować tygrys. Wszechobecność zagrożenia nie osłabia strachu. Ludzie z wiosek boją się, ale mówią, że to ich ziemia, ich los. Tak jak zwierzęta, nie mają dokąd pójść.

„Nie możemy wszyscy wyjechać do Sonarpuru” – mówi cieśla, który zbudował tu ponad 200 łodzi i wyprawił nimi na śmierć wielu rybaków.

„Jeśli pójdę po miód do dżung­li, w dwa tygodnie zarobię na rok życia” – twierdzi Binoy Mandal, prawie 70-letni bartnik, który ćwierć wieku temu przeżył atak tygrysa. Siedzimy w cieniu akacji przy walącej się chacie Mandala. Na niemal czarnej skórze pobłyskują ozdoby: bransolety, pierścień i przewiązane na ramieniu kolorowe nici. Wkładam dłoń w pustkę jego klatki piersiowej – wycięto mu pięć żeber, założono 72 szwy. Ślady kłów na plecach wciąż są wyraźne.

Tamtego dnia Binoy zobaczył z łodzi, że tygrys szykuje się, by zaatakować jego kolegę. Zeskoczył z wrzaskiem na ląd, a tygrys rzucił się na niego. Wgryzł się w żebra, a wtedy on zranił zwierzę maczetą w oko. Ból sprawił, że tygrys odskoczył, usiadł i przez chwilę patrzyli na siebie – obaj zakrwawieni. Wtedy z pomocą przybiegli inni rybacy i wrzaskiem odstraszyli drapieżnika. W szpitalu Binoy spędził cztery miesiące, potem wrócił do pracy w lesie i wielokrotnie widywał tygrysy, lecz już nigdy go nie atakowały.

„Tygrys jest mądry i lubi obserwować. Ale nie lubi być obserwowany. Nie patrzy w oczy. Jeśli chcesz przetrwać, musisz dostrzec go pierwszy” – radzi. Dziś rano dostrzegł cztery. Płynęły kanałem wzdłuż wsi. Kilka tygodni temu natknął się w lesie na śpiącego tygrysa, zaszedł go od tyłu i przepędził krzykiem. Mówi, że chroni go Bonbibi. Zawsze przed wypłynięciem do lasu prosi ją o błogosławieństwo.

W micie o tej opiekuńczej bogini ziemia zostaje podzielona na królestwo tygrysiego demona i lasy podległe Bonbibi. W rzeczywistości Sundarbany dzielą się na trzy strefy – część zamieszkaną przez ludzi, zieloną strefę buforową, do której wstęp mają tylko bartnicy, rybacy i badacze ze specjalnymi pozwoleniami, oraz ścisły rezerwat, zamknięty dla ludzi i żeglugi. Taki rozdział ma wspierać bezpieczeństwo zwierząt i ludzi, ale geografii oraz instynktów oszukać się nie da. Tygrysy są głodne, na niewielkich wyspach porośniętych gęstwiną ciężko im polować, żywią się nawet krabami, łowią ryby. Do wiosek przychodzą po kozy i cielęta albo gdy pobłądzą. Większość wypadków śmiertelnych zdarza się jednak na ich terenie, odwiedzanym przez rybaków i bartników. W razie ataku są bezbronni. Za zranienie lub zabicie tygrysa grozi kara 12 lat więzienia. Od połowy lat 70. XX w. zwierzę jest ściśle chronione i w ostatnich latach tylko dzięki surowym regulacjom udało się zwiększyć jego populację. W indyjskiej części Sundarbanów, według ubiegłorocznej kalkulacji dokonanej dzięki nagraniom z kamer, żyje 88 samców i samic. Co roku zabijają około 50 ludzi.

Bonbibi – bogini chroniąca przed demonem w skórze tygrysa. Jedyna muzułmanka w mitologii hinduskiej; zdjęcie: Paulina Wilk
Bonbibi – bogini chroniąca przed demonem w skórze tygrysa. Jedyna muzułmanka w mitologii hinduskiej; zdjęcie: Paulina Wilk

Silnik zgasł, łódź bezszelestnie wsuwa się w głąb kanału. Chłopak stojący na dziobie z bambusową tyczką starannie nawiguje i sprawdza poziom przy burtach. Na płyciznach musi zaangażować cały ciężar swojego chudego ciała, by wynegocjować jeszcze kilkadziesiąt metrów.

Ciemność zapada szybko. Woda jak smoła, niebo spurpurowiało. Nie widać ich, ale słychać wyraźnie – zleciały się chyba wszystkie, obsiadają drzewa i śpiewają. Ostatni dźwiękowy spektakl dnia, ostatni akcent piękna, nim wszystko zaleje nieprzenikniony mrok. Życie cichnie i zamiera, trzoda solidnie przywiązana w szopach, drzwi i okna domów pozamykane.

Suniemy do wsi przez ciemność. Nad nami Droga Mleczna i gwiazdy, których nie znam. Trzy czarne chłopięce sylwetki skupione na dziobie. W zimnym świetle księżyca wydają się płaskie, jednowymiarowe. Gdzieś w oddali słychać ambulans – tej nocy wyspom przybędzie jedno nowe życie. Ale czy wszyscy przetrwają do świtu? Woda znów wzbiera, leśne demony teraz mają szansę.

 

Czytaj również:

Superekspres himalajski
i
zdjęcie: Kalle Kortelainen/Unsplash
Wiedza i niewiedza

Superekspres himalajski

Paulina Wilk

Sile jego marzeń uległ nawet chiński reżim. Zarażający optymizmem Nepalczyk jako jedyny został w tym roku wpuszczony na położoną w Tybecie Sziszapangmę. Ta góra poddała się mu ostatnia. W rekordowym tempie zdobył wszystkie 14 ośmiotysięczników.

Warunki nie rozpieszczały, aż tu nagle – pogoda dla bogaczy. W nocy z wtorku na środę 22 maja 2019 r. wokół Everestu, najwyższej góry świata, utworzyło się okno sprzyjającej aury. Wiał słaby wiatr, był lekki opad śniegu i przejrzyste niebo. Wszyscy chcieli wejść. Wszyscy, czyli 200 wspinaczy z wydanymi przez Nepalczyków pozwoleniami i ponad 100 pomocników – przewodników i Szerpów. Czekali na tę szansę w namiotach od kilkunastu dni, dla wielu było to marzenie życia, drogo ich kosztowało. Nikt nie zamierzał odpuścić, a na Evereście nie było też nikogo, kto mógłby zapanować nad silnym pragnieniem tak dużej grupy. Spośród 59 oficerów łącznikowych – wyznaczanych obligatoryjnie przez rząd Nepalu do opieki nad ruchem i zdarzeniami na tej górze – w bazie zjawiło się zaledwie pięciu. I nie chcieli wchodzić wyżej. To niezaaklimatyzowani urzędnicy państwowi, źle znoszą duże wysokości, ich kompetencje są teoretyczne. A właśnie ci łącznicy powinni powstrzymać część ekip przed wyjściem na szczyt i udrożnić ruch na pionowej trasie.

Czytaj dalej