Marzenia o lepszym świecie

Trudne lekcje z Darłowa

Piotr Stankiewicz
Czyta się 4 minuty

Nieopisany dramat wydarzył się przed tygodniem w Darłowie: w Bałtyku utonęło troje rodzeństwa. Jak zawsze w tego typu wypadkach Internet rozgrzał się do czerwoności, wszyscy wszystko wiedzą, ustalają winę i przebieg zdarzeń. Ale czego możemy się z tej sytuacji nauczyć tak naprawdę?

O tej sprawie chyba każdy – niestety – słyszał, jednak pokrótce przypomnę: we wtorek, 14 sierpnia, na plaży w Darłowie utonęła w Bałtyku trójka rodzeństwa. Media donoszą, że czwórka dzieci była na plaży pod opieką matki. W pewnej chwili udała się ona do toalety z najmłodszym, dwulatkiem. Wtedy, niestety, trójka starszych dzieci weszła do morza, gdzie porwały je fale i nie udało się ich uratować.

Tyle o tragedii. A co z tego wynikło? Oczywiście – jak zwykle – mnóstwo internetowego hejtu, a w szczególności sugestii, że to wszystko wina matki, „bo nie upilnowała” (zdarzyło się nawet „oskarżenie”, że była beneficjentką 500+). Jak drobno pokruszone są cement i szkło w głowach ludzi wyżywających się na matce, która właśnie straciła dzieci – tego nie wie nawet Marek Aureliusz. Spuśćmy na to zasłonę milczenia. Przejdźmy do meritum: czy lekcją z tragedii w Darłowie jest, że trzeba dzieci wychowywać na krótkiej smyczy i nie zostawiać ich bez opieki na sekundę, nie pozwalać nigdzie na nic? Tego chciałoby wielu domorosłych komentatorów.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Problem w tym, że dzieci, które utonęły, to nie były żadne niemowlęta, tylko młodzi nastolatkowie (14, 13 i 11 lat). Jako żywo to już nie jest wiek, w którym potomka się „nie spuszcza z oka na minutę”. Choćby dlatego, że na tym etapie to już dawno niewykonalne. Obwinianie zatem matki („Jak mogła nie dopilnować!”) jest nie tylko absurdem moralnym, ale i logicznym. Wizje jakiejś rozdętej rodzicielskiej kontroli nie mają tu nic do rzeczy – to jest jakieś antystoickie oczekiwanie nierealnych scenariuszy. Żonglowanie gorączką w Internecie, że się już nigdy nie spuści dziecka z oka, ba, że się nigdy więcej nie wejdzie do morza (i takie rzeczy ludzie piszą), to czysta fantazja i moralna panika.

Stoicyzm polega – między innymi – na tym, że na sprawy, w tym na zagrożenia, patrzymy trzeźwo i zgodnie z faktami. I reagujemy na nie proporcjonalnie do ich realnej wielkości. I tutaj czai się haczyk numer dwa. Bo każde utonięcie człowieka jest oczywiście tragedią, rzecz w tym… że jest tragedią dużo rzadszą, niż się wydaje. Chwilowe wzmożenie na linii „morze jest groźne” nie ma wiele sensu i żadnej poprawy bezpieczeństwa nie przyniesie. Spójrzmy na statystyki. Nie umniejszając żadnej tragedii, trzeba zauważyć, że (polecam stronę statystyka.policja.pl) w 2017 r. w polskim morzu utonęło… 14 osób. Patrząc z innej strony, dzieci i młodzieży do lat 14 utonęło (w jeziorach, rzekach i wszelkich akwenach)… dziewięcioro.

Spójrzmy prawdzie w oczy: każda śmierć jest tragiczna i „nie wolno się pomylić nawet o jednego”, ale to nie są dane, które każą nam skreślić wyjazdy nad Bałtyk albo chodzenie z dziećmi nad wodę. To są zdarzenia tragiczne, ale rzadkie. I reagowanie na nie w sposób histeryczny nikomu niczego dobrego nie przynosi.

Jak więc reagować? W sposób racjonalny, a więc wysiłek i uwaga powinny się tam kierować, gdzie czyhają zagrożenia najbardziej prawdopodobne. Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę wszystkie śmierci w wyniku utonięcia, czyli 449 przypadków (w Polsce w 2017 r.), to i tak prawdopodobieństwo śmierci w wypadku drogowym (2831 ofiar w Polsce w 2017 r.) jest ponad sześciokrotnie wyższe. I to jest właśnie ten paradoks. Dużo łatwiej jest zginąć na drodze, niż utonąć. Ale, niestety, o panikę moralną przy dramatycznym utonięciu dziwnie nam łatwo, a o kompleksowe rozwiązania bezpieczeństwa na drogach ciągle trudno. A to jest przecież to, czego w tym wypadku domaga się racjonalność. O utonięciu w Darłowie każdy ma coś do powiedzenia. A o bezpieczne drogi ciągle nie apeluje nikt. A powinniśmy wszyscy.

Czytaj również:

Królestwo za orzechy
i
zdjęcie: Wouter Supardi Salari/Unsplash
Dobra strawa

Królestwo za orzechy

Dominika Bok

Przypominają kształtem ludzki mózg i znakomicie wpływają na pamięć, koncentrację oraz nastrój. Żeby były lepiej przyswajalne, warto namoczyć je przed spożyciem albo – w wersji dla zaawansowanych smakoszy – wytłoczyć z nich olej.

Sama nazwa orzecha włoskiego sugeruje, że ta roślina szczególnie lubi ciepło – typowe dla południowej Europy. Rzeczywiście w wyjaśnieniach etymologicznych jest trochę prawdy, gatunek ten można było spotkać w naszej – całkiem słonecznej wówczas – strefie klimatycznej, zanim nastała epoka lodowcowa, a wraz z nią doszło do wymarcia dużej części flory. Kiedy jednak orzech na dobre zadomowił się po raz wtóry na naszych terenach, doszło do zabawnej pomyłki. Tak naprawdę przywędrował on bowiem nie z Półwyspu Apenińskiego, lecz z Bałkanów przez Wołoszczyznę (górzystą krainę w Rumunii). Nie bez powodu w starych książkach kucharskich do dziś wśród wielu innych ingrediencji znaleźć można w przepisach „orzechy wołoskie”. Dolejmy jeszcze trochę oliwy do ognia tej językoznawczej historii: w Anglii orzechy włoskie nazywane są English walnut, Persian walnut, a czasami – kamień z serca – tylko walnut. Tyle określeń na jednego niepozornego orzeszka! Chociaż czy rzeczywiście tak niepozornego?

Czytaj dalej