Trudna sztuka wyjścia z domu
i
„Miłość do zimy”, George Wesley Bellows, 1914 r.
Doznania

Trudna sztuka wyjścia z domu

Piotr Stankiewicz
Czyta się 3 minuty

Wyjście z domu bywa trudniejsze niż wspinaczka na Aconcaguę. Ale warto się starać… choć nie zawsze. O dylematach dołków i zniechęceń pisze Piotr Stankiewicz.

Doskonale znam to z autopsji, bo przerabiałem ten scenariusz setki, a może wręcz tysiące razy. Mam gdzieś iść, coś robić, jestem z kimś umówiony, spacer, wyjazd, impreza albo właśnie odwrotnie – praca, projekt, wykład, zajęcia. Wspólny mianownik jest jasny: trzeba ubrać się, wyjść z domu, wyjść do ludzi. No i wtedy przychodzi Ona… choć trudno powiedzieć kto właściwie. Nie pełnoskalowa depresja, ale chwilowa chandra, zjazd, dołek, rozbicie, zupełny brak siły na konfrontację ze światem. Ciemna, lepka siła, która sprawia, że najchętniej odwołalibyśmy wszystko i zaszyli w czterech ścianach. Wiecie, o czym mówię – nie czytalibyście pewnie „Przekroju”, gdybyście nie wiedzieli.

Po 20 latach życia z tym syndromem całkiem nieźle rozumiem już tę dynamikę. Otóż jestem introwertycznym ekstrawertykiem (czy może właśnie odwrotnie?). Domyślna konfiguracja mojej duszy jest taka, że choć najciekawsze jest dla mnie myślenie i pisanie (bez zaskoczeń u filozofa), to energię i wigor odzyskuję poprzez kontakt z ludźmi. Spotkanie z innymi, wspólne robienie rzeczy, wszystkie te małe i nie tak małe sprawy społecznego życia, nawet jeżeli bywają przewidywalne i niezbyt odkrywcze, są mi bardzo potrzebne, pokrzepiają, dodają świeżości i siły.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Dlatego też bardzo nie lubię odwoływać, nawalać. Ci, którzy mnie dobrze znają, wiedzą, że robię to naprawdę rzadko. Grabaż mówił kiedyś w wywiadzie rzece, że „naprawdę musisz być śmiertelnie chory, żeby odwołać koncert” – i ten punkt widzenia jest mi bardzo bliski. Jeżeli czuję się rozbity i faktycznie zostanę z tego powodu w domu, to sama świadomość, że zawaliłem, rozbije mnie jeszcze bardziej. Jeżeli natomiast przełamię się, zmobilizuję i wyjdę, to poprawa będzie natychmiastowa. Satysfakcja z przełamania samego siebie, ze spotkania z ludźmi, wejście w tryby zaplanowanej pracy sprawią, że poczuję się dużo lepiej, a nawet całkiem już dobrze. Mówi się, że 90% sukcesu to po prostu przyjść na spotkanie – i jest to głęboka prawda, nie tylko w kontaktach biznesowych czy towarzyskich. To dotyczy też siły naszego ducha. Grunt to zmusić nasze ciało, by udało się, gdzie chcemy, a duch za nim podąży dużo szybciej, niż myślimy.

Ci z Was, którym zależy na czysto jednoznacznej motywacji, na krzepiącym cytacie pisanym Helveticą, mogą przestać czytać mniej więcej tutaj. Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie napisał o drugiej stronie medalu, tej, na której jest napisane: it’s okay to be not okay.

Jak napisałem wyżej, arytmetyka jest tu dla mnie jednoznaczna. Nawet bardzo trudne psychicznie wyjście z domu natychmiast zniknie w niepamięci, gdy tylko się już spotkam z ludźmi. Jest to dla mnie na tyle oczywiste, że aż zapominam o najbardziej elementarnym prawie stosunków społecznych, tym mianowicie, że inni ludzie funkcjonują inaczej. A o tym przecież nie wolno zapominać, szczególnie że jest typ osobowości, dla którego te ciężary rozkładają się odwrotnie. Męka wychodzenia z domu potrafi być dla nich tak duża, że przeważa ewentualne korzyści z udanego wyjścia. Taka osoba będzie po prostu wolała odpuścić, nie wyjść, odwołać. Niby jasne, a jednak nie takie jasne. Niezrozumienie tej różnicy było – przyznaję – zarzewiem niejednego sporu z przyjaciółmi.

Jaki morał z tego wynika? Poza tym oczywiście, że warto pamiętać i powtarzać sobie stale, że inni ludzie funkcjonują inaczej. Myślę, że warto postawić tu pogodnie symetrystyczną puentę. Otóż owszem, są dwa rodzaje ludzi, ale każdy z nich powinien postarać się zrobić mały kroczek w kierunku strony przeciwnej. Tym z nas, których odpowiedzią na dołek jest zamknąć się w sobie (i w domu), nie zaszkodziłoby czasem zacisnąć zęby trochę bardziej, spróbować przełamać tę skłonność – i mimo wszystko wyjść do ludzi. Ci zaś, którzy – tak jak ja – chorują na samą myśl o odwołaniu czegoś czy zawaleniu tematu, powinni umieć powiedzieć sobie, że czasem gdzieś nawalić czy nie przyjść, to nie koniec świata. I że to jest w porządku, jeśli czasem ktoś nie czuje się w porządku. Obu stronom nie zaszkodziłoby trochę się sobą wzajemnie zainspirować, bo niczemu dobremu nie służy zbytnie utwierdzenie się w którymkolwiek z tych podejść. A praktyka pokazuje, że bardzo często to właśnie robimy.

Czytaj również:

Koniec świata w perspektywie
i
„Wielka Kometa z roku 1680”, Lieve Verschuier; źródło: Museum Rotterdam (domena publiczna)
Przemyślenia

Koniec świata w perspektywie

Piotr Stankiewicz

Historycznie rzecz biorąc stoicyzm zaczął się w podobnych okolicznościach, jakie mamy dzisiaj.

Tak zresztą, w uproszczony, stereotypowy sposób, bywa on tłumaczony. Rozpadł się klasyczny i uporządkowany świat greckiej polis, w której rozkwitać mogły wielkie, ambitne i wszechstronne systemy Platona czy Arystotelesa. Nadeszły podboje Aleksandra Wielkiego, nadeszły – mówiąc Herbertem – „czasy skłóconych imperiów i niepokoju”. Stabilność świata społeczno-politycznego się rozsypała, oczy i zainteresowanie filozofów zwróciły się do wewnątrz. Najbardziej palącym pytaniem stało się, jak żyć i funkcjonować w czasie niespokojnym, zmiennym i groźnym.

Czytaj dalej