Trener ze stadionu Babel
i
zdjęcie: Jean Catuffe/Getty Images
Wiedza i niewiedza

Trener ze stadionu Babel

Michał Okoński
Czyta się 13 minut

Próbuje wymyślić piłkę na nowo. Nie wziął tylko pod uwagę, że mają w nią grać ludzie, nie roboty.

Wszechświat (który inni nazywają Biblioteką) składa się z nieokreś­lonej, i być może nieskończonej, liczby sześciobocznych galerii” – brzmi początek Biblioteki Babel. U Borgesa każdej ze ścian każdego sześcioboku odpowiada pięć szaf (ostatni bok przylega do sieni), w każdej szafie mieszczą się 32 książki znormalizowanego formatu, każda książka liczy 410 stron, każda strona 40 wierszy itd. Gdybyśmy próbowali wyobrazić sobie funkcjonowanie mózgu Marcela Bielsy, mogłoby to być boisko podzielone na trójkąty, których wierzchołki są wyznaczane przez nieustająco zmieniających pozycję zawodników. Jego trenerski projekt jest bowiem równie niemożliwy do zrealizowania jak wizja autora Fikcji.

Rozmowa przy stekach

Strach pisać o Bielsie, tym największym rewolucjoniście i największym utopiście zarazem (czy te dwie rzeczy się aby nie łączą?) w dziejach piłki nożnej. Człowiek nie skończy akapitu, a jego bohater pokłóci się z pracodawcą i odejdzie. W drużynie, którą obecnie prowadzi, angielskim Leeds, nie byłoby to zresztą nic szczególnego, choć wypada dodać, że rekord, jeśli idzie o intensywność relacji ze zwierzchnikami, Argentyńczyk pobił już we włoskim Lazio, gdzie trzasnął drzwiami po dwóch zaledwie dniach. W Lille, gdzie pracował przed przyjazdem do Anglii, wytrzymał kilka miesięcy – tam jednak to pracodawcy mieli go dość. W sumie trudno się dziwić: zanim odszedł z Olympique Marsylia, nazwał prezesa klubu kłamcą, a zszokowanym niespotykaną w tym świecie szczerością dziennikarzom przedstawił listę zawodników, których sprowadzenie mu obiecano i których sprzedano wbrew jego zgodzie.

Strach pisać o Bielsie również z tego powodu, że jako trener w gruncie rzeczy niewiele osiągnął: ligę argentyńską wygrywał jeszcze w latach 90. XX w. – w piłce nożnej od tamtego czasu minęła cała epoka. Z reprezentacją swojego kraju zdobył wprawdzie w 2004 r. olimpijskie złoto, ale kto w świecie futbolu przejmuje się medalami na igrzyskach? Na mundialu 2002 jego Argentyńczycy grali wspaniale, jednak błyskawicznie odpadli, podobnie zresztą jak osiem lat później reprezentacja Chile, którą wówczas prowadził. Z jakiego właś­ciwie powodu mieliby zawracać sobie nim głowę czytelnicy „Przekroju”, skoro nawet zdeklarowani futbolowi laicy bez wysiłku potrafią wymienić kilku bardziej utytułowanych szkoleniowców?

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Może tytułem usprawiedliwienia powinno w tym momencie paść nazwisko najważniejszego z nich, Pepa Guardioli. Zatrudniony dziś w Manchesterze City, kolekcjonujący wcześ­niej trofea z monachijskim Bayernem, a przede wszystkim z Barceloną, kiedy po zakończeniu kariery piłkarskiej przygotowywał się do podjęcia pracy trenerskiej, niemal natychmiast wybrał się na pielgrzymkę za ocean, by w górskiej posiadłości Bielsy, w Maximo Paz na terenie prowincji Santa Fe, spożyć z nim tradycyjne asado, a w jego trakcie i po nim odbyć 11-godzinną rozmowę o tym, czym jest i czym powinna być piłka nożna (towarzyszący Guardioli przyjaciel, reżyser filmowy David Trueba, opowiadał w książce Che Pep, że w pewnym momencie ustawili go naprzeciwko dwóch krzeseł, by lepiej zwizualizować dyskutowane właśnie zagranie). Jeśli to o Guardioli dziś mówimy, że rewolucjonizuje piłkę nożną, musimy pamiętać o dyspucie, która kazała mu wyjść na barykadę. Nawet jeśli jako trener Bielsa niewiele osiągnął, to jego wizje rozpaliły innych.

Kreda na butach szaleńca

Wszystko w nim wydaje się nieoczywiste. Weźmy choćby drogę życiową: inaczej niż większość postaci zaludniających świat futbolu (dajmy za przykład jego rodaka, Diego Maradonę, urodzonego w slumsach i przez całe życie daremnie próbującego się pozbyć ich piętna) pochodzi z tzw. dobrego domu. Pozostali członkowie rodziny wybierali raczej prawo lub politykę – brat był nawet szefem argentyńskiej dyplomacji za czasów prezydentury Néstora Kirchnera, a siostra, architektka, współrządziła prowincją Santa Fe. Już w decyzji, że ktoś o takim zapleczu wybierze karierę zawodowego piłkarza, było coś kontrkulturowego – warto wiedzieć, że nadany Bielsie przydomek „El Loco” (szaleniec) pochodzi właśnie z czasów dzieciństwa i wiąże się z decyzją o postawieniu na futbol, a nie któryś z naprawdę prestiżowych zawodów.

Świadkowie jego dorastania opowiadają o dziecku nadspodziewanie poważnym, w typie książkowego mola, a zarazem pełnym uporu i pasji. Od zawsze opisywany jako nieuleczalny pracoholik, sam uważa się za nieodrodnego syna swojej matki, dla której – jak mówi – „żaden wysiłek nie był wystarczający”. „Towarzyszący mu pewien idealistyczny rys wydawał się dziwny u nastolatka i irytujący u dorosłego” – pisał w swojej historii argentyńskiego futbolu, Aniołowie o brudnych twarzach, badacz dziejów piłki nożnej Jonathan Wilson.

Portretując Bielsę, łatwo skupić się na jego rozlicznych dziwactwach. Mało kto spośród trenerów używa przecież tak skomplikowanej składni i mało kto przemawia tak długo na konferencjach prasowych. Chyba nikt inny nie kuca w trakcie meczów przy linii bocznej albo ma zwyczaj przysiadania na przenośnej lodówce z napojami (raz postawił sobie na niej tekturowy kubek z herbatą, a następnie, pogrążony w obserwacji wydarzeń na boisku, usiadł na nim z impetem) – jeśli już, to trenerzy wspinają się czasem wysoko na trybuny, by widzieć stamtąd więcej niż z perspektywy murawy. Nikt nie nosi okularów na sznureczkach. Nikt podczas pierwszego pobytu w Londynie nie przeszedł tylu kilometrów, sprawdzając, czy w kolejnych napotykanych po drodze kioskach i sklepikach nie znajdzie nowych, nieznanych mu dotąd czasopism o futbolu. O nikim się nie opowiada, że wyrysował kiedyś na butach miejsca, którymi jego podopieczni powinni uderzać piłkę, a następnie o wszystkim zapomniał i przez dobrych parę dni zostawiał wszędzie ślady kredy.

Wydaje się, że Bielsa w głowie ma tylko jedno: gdy zapytano go swego czasu, jak spędzi święta, odpowiedział, że przez dwie godziny dziennie będzie się gimnastykował, kolejnych 14 poświęci zaś na oglądanie piłki (a rozwinął ponoć zdolność patrzenia na dwa spotkania równocześnie). O jego kolekcji meczów na kasetach, płytach i dyskach komputerów krążą legendy, podobnie jak o zbiorach książek i czasopism dotyczących futbolu – nazwanie jego zbioru borgesowskim nie wydaje się jedynie prostym skojarzeniem po linii narodowego pokrewieństwa.

Kiedy piłkarze muszą sprzątać

Co ciekawe, jako piłkarz również wiele nie osiągnął – próbował występów na środku obrony, ale brakowało mu szybkości. Ponieważ potrafił jednak, jak to się mówi, „czytać grę”, po skończeniu studiów, jako zaledwie 25-latek przyjął posadę szkoleniowca miejskiej drużyny akademickiej w Buenos Aires. Wilson pisze o uderzającej pedanterii, z jaką podjął nowe obowiązki: obejrzał 3 tys. grających w piłkę studentów, po czym wybrał 20, do których w trakcie treningów przemawiał w sposób niezwykle formalny, trochę jak profesor na seminarium doktoranckim. „Czy zechcieliby państwo teraz popracować trochę nad dryblingiem?” – mniej więcej tak brzmiały wówczas jego polecenia.

Gdy po kilku latach pracy ze studentami powierzono mu zajęcia z młodzieżą w klubie Newell’s Old Boys, to w przekonaniu, że z dala od dużych miast musi kryć się wiele nieodkrytych talentów, podzielił mapę ojczyzny na 70 sektorów, a potem zaczął je metodycznie odwiedzać, pokonując tysiące kilometrów swoim fiatem 147 (samolotów unikał z obawy przed lataniem). Do wioski Murphy, gdzie mieszkał kilkunastoletni wówczas Mauricio Pochettino – przyszły obrońca reprezentacji Argentyny, dziś trener londyńskiego Tottenhamu – dotarł w środku nocy, poprosił więc rodziców chłopaka, żeby go nie budzili. Ograniczył się do obejrzenia stóp śpiącego i uznał, że wyglądają jak stopy piłkarza.

Już jako trener pełną gębą pedantycznie ćwiczył z zawodnikami 120 schematów rozegrania różnych sytuacji ofensywnych i drugie tyle defensywnych. „Chodziło w tym wszystkim o ruch, skoordynowany ruch zawodników” – tłumaczył jeden z jego ówczesnych podopiecznych. Inni wspominali, że jako młodzi piłkarze musieli czytać gazety i przygotowywać szczegółowe dossier na temat kolejnego rywala: był to sposób na to, aby poczuli się bardziej zaangażowani i nauczyli się lepiej rozumieć futbol.

W Leeds Bielsa zaczął od pytania, ile godzin musi pracować przeciętny kibic, żeby móc zapłacić za bilet na mecz, a kiedy uzyskał odpowiedź, polecił zawodnikom, by równie długo sprzątali śmieci w okolicy ośrodka treningowego i docenili tym samym wysiłek swoich fanów. Jego dbałość o szczegóły zawsze była legendarna – zanim rozpoczynał pracę z jakimś klubem, oglądał dziesiątki jego meczów, niektóre wielokrotnie. Na wieść, że w dniu spotkania ma padać, nakazywał zamienić boisko treningowe w błotniste bajoro. W Bilbao, gdzie również pracował, wykłócał się z remontującymi szatnię robotnikami o najdrobniejsze detale wykończenia.

Zabiegać i zadeptać

Oryginalne to, ale czy pozwala mówić o rewolucji? O utopii? Spróbujmy więc opowiedzieć o stylu gry, który Bielsa narzuca swoim drużynom. O szalonym tempie, w jakim jego podopieczni mają dostawać się pod bramkę rywala. O dzikim pressingu, z jakim rzucają się na przeciwnika po stracie piłki. O oczekiwaniu trenera, że kiedy już futbolówkę odzyskają, nie będą mieli chwili na wytchnienie, tylko natychmiast ruszą do kolejnego szturmu – czyli o dążeniu do jak największej płynności w przejściu od obrony do ataku. Przestój, oddanie inicjatywy, chwila na oddech w trenerskim języku Bielsy nie istnieją, istnieje zaś konieczność zabiegania, by nie rzec: zadeptania rywala na śmierć. Tak radykalnie tych kwestii nikt wcześniej nie postawił, nikt wcześniej nie wymagał od zawodników, że będą biegać bez przerwy, w dodatku myśląc nieustannie o atakowaniu. Drużyny prowadzone przez Argentyńczyka ogląda się niesamowicie, ich mecze komentuje się arcytrudno, bo sytua­cja na boisku naprawdę zmienia się jak w kalejdoskopie.

W chwili, gdy piszę ten tekst, Leeds niespodziewanie przewodzi tabeli angielskiej drugiej ligi, a piłkarze uchodzący dotąd za futbolowych wyrobników wydają się wirtuozami (jeden z nich, Mateusz Klich, po kilku miesiącach pracy z Bielsą doczekał się powołania do reprezentacji Polski). W wywiadach, jakich udzielają na temat swojego szkoleniowca, słychać zaś echo słów hiszpańskiego napastnika Fernanda Llorente, dla którego praca z Argentyńczykiem również była przepustką do wielkiej kariery. „Z początku wydawał się ciężkim, a nawet wkurzającym typem przez ten swój upór i nieprzyjmowanie do wiadomości zdania innych, ale w końcu zobaczyłem w nim geniusza” – mówi były snajper Juventusu.

To w przypadku rozmów o Bielsie powtarzający się schemat: język, jakim się go określa, zdaje się pochodzić ze słownika, jakim zwykle opisuje się artystów, filozofów albo mistyków. Kiedy sam próbował zdefiniować swoją wizję futbolu, mówił, że sprowadza się do czterech pojęć: „concentración permanente, movilidad, rotación y repenitización”, czyli permanentne skupienie, mobilność, rotacja i coś, co trudno przełożyć, a jest jednym z jego klasycznych terminów – najbliżej byłoby chyba do muzycznego grania a vista, a więc z nut, ale bez wcześniejszego zaznajomienia się z nimi. „Jest to, innymi słowy, pojęcie podsumowujące sprzeczny, wydawałoby się, ze zdrowym rozsądkiem idealizm filozofii bielsista, oczekujący od piłkarzy, że będą w kółko robić coś po raz pierwszy” – pisał Jonathan Wilson. „To, co możliwe, już zostało dokonane – mówił sam Bielsa podczas pracy w Newell’s. – My próbujemy niemożliwego”.

Najlepsza nowina

Strach więc pisać o nim także dlatego, że chodzi o proroka – kogoś, kto nie ma podopiecznych czy podwładnych, tylko wyznawców. Kogoś, komu chodzi nie tyle o wygrywanie meczów, ile o sięgnięcie absolutu.

Rzecz w tym, że idea sięg­nięcia absolutu na boisku piłkarskim jest utopią. Nawet gdyby pomysł Bielsy na futbol faktycznie był najlepszy na świecie, w praktyce okazuje się nierealizowalny. To jak z atakowaniem ośmiotysięcznika zimą, bez tlenu – czasem wprawdzie udaje się zdobyć szczyt, ale żyć się tam nie da, a organizm w końcu upomina się o swoje. Argentyńczyk narzeka oczywiście, że jego rewolucja jest wciąż zbyt mało radykalna albo że ludzie, którzy mają ją realizować, okazują się zbyt gnuśni czy zbyt mało ideowi, ba – powiada nawet, że gdyby byli robotami, wygrywałby z nimi wszystko. Ale że nie ma do czynienia z robotami, w końcówkach sezonów jego drużyny fizycznie nie wytrzymują wymogów narzuconego przezeń stylu: równie fantastycznie jak w Leeds zaczynało się to przecież w tylu innych klubach, kończyło się jednak pasmem kontuzji i psychicznym wypaleniem. Jakby Argentyńczyk, z początku zaszczepiający w swoich podopiecznych wiarę pozwalającą faktycznie wchodzić na ośmiotysięczniki, z czasem zamieniał się w wampira wysysającego z nich życiowe soki podczas noclegu w ostatnim obozie.

To chyba częsty problem proroków: nauczając, nie biorą pod uwagę możliwości zwykłych zjadaczy chleba i potrzebują bardziej pragmatycznych kontynuatorów-interpretatorów. Szczęśliwie na brak tych ostatnich Bielsa narzekać nie może: z 14 piłkarzy Newell’s, którzy 30 lat temu grali pod nim w finale Copa Libertadores, aż 11 podjęło pracę trenerską. Wśród ludzi, którzy dobrą nowinę Bielsy niosą w świat współczesnego futbolu, są – oprócz wspomnianych już Guardioli i Pochettino – także Diego Simeone czy Jürgen Klopp. Wszyscy dokonują w niej jednak niezbędnych modyfikacji, by nie powiedzieć: idą na kompromisy.

Ostatnie zdanie nie będzie już tylko o piłce nożnej: to, że świat bez kompromisów nie istnieje, wydaje mi się najlepszą nowiną.

 

Czytaj również:

Kiedy piłka była kobietą
i
Kapitanki drużyny francuskiej i angielskiej, Carmen Pomies (po lewej) i Florrie Redford, przed meczem na londyńskim Herne Hill, 12 maja 1925 r.; zdjęcie w domenie publicznej
Marzenia o lepszym świecie

Kiedy piłka była kobietą

Piotr Żelazny

Dziewczyny tak dobrze haratały kiedyś w gałę, a publiczność tak je pokochała, że mężczyźni się przestraszyli. I zniszczyli kobiecy futbol.

Przyszłe pokolenia nazwały tę tragedię pierwszą wojną światową, ale wtedy była po prostu wojną. Straszną i wyniszczającą, która spowodowała, ­że mężczyźni musieli założyć mundury, wzuć ciężkie buciory, na ramię zarzucić karabiny i ruszyć marszem przed siebie. Na „wojnę, która miała skończyć wszystkie wojny” powołano pod broń 70 mln osób, w Wielkiej Brytanii – prawie 5 mln, w zdecydowanej większości mężczyzn. Spośród nich ­700 tys.­ już nigdy nie zobaczyło York­s­hire, Kentu, Oksfordu, Manchesteru, Londynu oraz innych miast, miasteczek i wsi. Ponad 1,5 mln powróciło z ranami. Pozostali z traumą.

Czytaj dalej