Tratwa Thora
Ziemia

Tratwa Thora

Andrzej Kula
Czyta się 13 minut

W lipcu 2020 r. światowe media donosiły o genetycznym pokrewieństwie Polinezyjczyków oraz rdzennych mieszkańców Ameryki Południowej i Środkowej. Wiadomość ta być może nie odbiłaby się tak szerokim echem, gdyby nie nawiązywała wprost do tez legendarnego norweskiego podróżnika, Thora Heyerdahla. Jego wyprawa „Kon-Tiki” jest jedną z najsłynniejszych ekspedycji poprzedniego stulecia.

Naukowcy, którzy porównali DNA 807 mieszkańców polinezyjskich wysp oraz zachodniego wybrzeża Ameryki Środkowej i Południowej, ustalili, że do spotkania obu ludów miało dojść na przełomie XI i XII w. Thor Heyerdahl już osiem dekad temu ogłosił, że Polinezyjczycy wywodzą się nie z Azji – jak uważano – lecz z Ameryki Południowej. Gdy usłyszał argument, że to niemożliwe, bo nie potrafiliby pokonać takiej odległości, postanowił to udowodnić i przepłynął na tratwie z peruwiańskiego Callao do archipelagu Tuamotu, niedaleko Tahiti. Blisko 75 lat po wypłynięciu śmiałków z portu legenda „Kon-Tiki” wciąż trwa w zbiorowej pamięci.

Dawid, Goliat i Thor

„– To właśnie sam Tiki z krwi i kości poprowadził przodków Tei Tetua przez ocean na te wyspy.

– Ale skąd? – zapytałem i byłem ciekaw usłyszeć odpowiedź starego.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

– Z Te-Fiti, ze wschodu – odrzekł i wskazał głową tę stronę widnokręgu, gdzie wschodziło słońce, kierunek, w którym nie było żadnego lądu poza Ameryką Południową”.

Tei Tetua niegdyś był „wodzem czterech plemion, ale przeżył wszystkich swoich rodaków i wszystkie swoje dwanaście żon […], był z pewnością jednym z niewielu wyspiarzy pamiętających i wierzących w legendy swoich ojców i dziadów o wielkim polinezyjskim wodzu-bogu Tiki, synu Słońca”.

Cytowana rozmowa odbyła się w 1937 r. na Fatu Hiva, wysepce o powierzchni porównywalnej do Zakopanego, położonej w miejscu, gdzie globus zalany jest niemal wyłącznie kolorem niebieskim. 23-letni Heyerdahl, który odpytywał Tei Tetuę, był wówczas początkującym zoologiem. Oficjalnie przypłynął na wyspę wraz z żoną, by prowadzić badania na temat migracji zwierząt, ale tak naprawdę małżeństwu zamarzył się powrót do natury. Okazało się jednak, że Thor nie jest w stanie wysiedzieć w jednym miejscu. Zwłaszcza gdy w jego głowie zrodziło się pytanie, w jaki sposób do Polinezji dotarli pierwsi ludzie.

Teorię przedstawioną przez Tei Tetuę Heyerdahl wsparł wiedzą o wiatrach i prądach morskich (podążających ze wschodu na zachód), skojarzył też podobieństwo stojących w Oceanii posągów Tiki z figurami znanymi z Ameryki Południowej. Tropem nie bez znaczenia okazał się język – podobnie brzmiące słowa oznaczały to samo zarówno dla mieszkańców Polinezji, jak i na terenach dzisiejszych Peru oraz Boliwii. Niepodważalnym przykładem była dla niego kumara – słowo to oznacza słodkiego ziemniaka i funkcjonuje na terenach oddalonych od siebie około 8000 km. Sam fakt, że Ipomoea batatas był uprawiany w Polinezji, również pasował Heyerdahlowi do układanki – roślina nie mogła przecież przemieścić się przez słony ocean sama, bez udziału człowieka.

Norweski badacz powoływał się także na legendę o Wirakoczy – inkaskim bogu, stwórcy świata. „Prawdziwe imię tego boga-słońca, które było w Peru często używane w dawnych czasach, brzmiało Kon-Tiki albo Illa-Tiki, co znaczy: Słońce-Tiki albo Ogień-Tiki. Kon-Tiki był arcykapłanem i królem-słońcem legendarnych białych ludzi, którzy pozostawili olbrzymie ruiny na brzegu jeziora Titicaca” – pisał Heyerdahl. Według legendy po starciu na jeziorze Titicaca (znajdującym się na granicy Peru i Boliwii) Kon-Tiki został zmuszony do ucieczki, dotarł na wybrzeże i ruszył na zachód przez morze. „Nie miałem już teraz wątpliwości, że biały wódz – bóg Kon-Tiki, którego przodkowie Inków wygnali z Peru na Ocean Spokojny, był właśnie białym wodzem – bogiem Tiki, synem Słońca, czczonym przez wyspiarzy polinezyjskich, założycielem ich plemienia”.

Z tym wszystkim Heyerdahl pojechał do Nowego Jorku, ale liczący ponad 600 stron rękopis był odrzucany przez wydawców (publikacji odmówił m.in. „National Geographic”) i naukowców domagających się mocniejszych dowodów. To właśnie po rozmowie z którymś z recenzentów Norweg zdecydował, że jeśli przepłynie na trat­wie Ocean Spokojny, wytrąci krytykom jeden z najważniejszych argumentów: że pokonanie takiej odległości w tamtych czasach było niemożliwe. Nawiasem mówiąc, samozwańczy antropolog Heyerdahl lubił przedstawiać siebie jako „ostatniego sprawiedliwego” wojującego z naukową elitą. W wydanej pod koniec życia biografii pisał, że był biblijnym Dawidem, który latami mierzył się z Goliatem – uosobieniem społeczności akademików.

Biblia na pewno się przyda

Norweg potrafił zainteresować swoimi pomysłami media, umiał też znaleźć sponsorów inicjatywy. „Sześciu młodych skandynawskich naukowców wypłynęło z peruwiańskiego portu Callao na 15-tonowej tratwie w nadziei na pokonanie 4000 mil i dopłynięcie do Wysp Towarzystwa albo Markizów” – to początek depeszy Reutersa opublikowanej wraz ze zdjęciem tratwy w „New York Timesie” 29 kwietnia 1947 r. Tego samego dnia amerykański dziennik wydrukował również tekst Heyerdahla, a później relacjonował ekspedycję.

Dla wyprawy „Kon-Tiki” kluczowa okazała się pomoc amerykańskiej armii. Heyer­dahl „wychodził” w Pentagonie wszystko, co chciał, a nawet więcej: wodoszczelne śpiwory, kuchenki naftowe, przybory kuchenne, pływające noże, racje żywnościowe i – to była wówczas nowość – kremy do opalania. W zamian miał zdać raport z tego, jak sprzęt sprawdzi się w trudnych warunkach, a także na nowo narysować mapę prądów morskich.

Thor Heyerdahl wspina się na maszt „Kon-Tiki”, połowa 1947 r.; zdjęcie: Archive Photos/Stringer/Getty Images
Thor Heyerdahl wspina się na maszt „Kon-Tiki”, połowa 1947 r.; zdjęcie: Archive Photos/Stringer/Getty Images

Samą tratwę zbudował już bez udziału najnowszych zdobyczy nauki – w końcu chodziło o to, by udowodnić, że Inkowie mogli stworzyć coś, co przepłynęłoby kilka tysięcy kilometrów po Pacyfiku. Heyer­dahl – bazując na opisach tratw budowanych przez peruwiańskich autochtonów – nie używał śrub i gwoździ, pnie drzewa balsa złączył lianami, a całość wzmocnił bambusowymi łodygami. Balsa, czyli ogorzałka wełnista, to zjawisko samo w sobie – jej drewno jest bardzo miękkie i lekkie, zdecydowanie lżejsze od korka. Dlatego właśnie Inkowie używali do budowy tratw balsowych pni. Najlepszym miejscem, by je dostać, był Ekwador, lecz tam od ręki Heyerdahl mógł kupić tylko – bezużyteczne z jego punktu widzenia – deski i kloce. Na wysuszone pnie kazano mu czekać pół roku, aż do zakończenia pory deszczowej. Norweg nie miał ani tyle czasu, ani cierpliwości, pojechał zatem po drewno do dżung­li. Kilka tygodni później i kilka tysięcy kilometrów dalej, na środku Pacyfiku okazało się, że wszystko złożyło się szczęśliwie. Po pierwsze soki w świeżo ściętym drzewie zatrzymywały wodę. Gdyby budulcem zostały suche bale, stopniowo by nasiąkały, a tratwa powoli uginałaby się pod ciężarem pasażerów, by w końcu zatonąć gdzieś na środku oceanu. Po drugie wbrew przestrogom doświadczonych marynarzy, którzy twierdzili, że najwyżej po 14 dniach konopne liny wiążące bale się przetrą, wydarzyło się coś odwrotnego. Konstrukcja trzymała się coraz mocniej, gdyż liny nie ocierały się, ale stopniowo wchodziły w miękką balsę.

W sumie tratwa składała się z dziewięciu pni. Na środku znajdował się szałas z bambusowej trzciny pokryty liśćmi bananowca. Obok wejścia stanęły dwa maszty, a na żaglu znalazła się podobizna patrona wyprawy – Kon-Tiki.

W porcie w Callao ekspedycji nie dawano żadnych szans – bo huragany, sztormy i fale, a w ogóle to ta łupina się rozleci, zanim zniknie za horyzontem. Tuż przed wypłynięciem ekipa Heyerdahla dostała Biblię – wręczający ją tłumaczyli, że podczas podróży okaże się bardzo potrzebna.

Jak sterować tratwą z balsy

Załoga „Kon-Tiki” składała się z pięciu Norwegów, jednego Szweda, papugi Lority (nie dopłynęła do celu, porwała ją fala) i kraba Johannesa. Na lądzie wyprawę wspierała Gerd Vold Hurum, sekretarka Ambasady Norweskiej w Waszyngtonie, która łączyła się z tratwą przez radio (także dostarczone przez armię), a wieści przekazywała w świat. Ona była też matką chrzestną tratwy – w Callao ceremonię przeprowadziła za pomocą kokosa: trochę dlatego, żeby zachować spójność historyczną wyprawy, a trochę ze względu na to, że butelka z szampanem została (przez pomyłkę) bardzo głęboko spakowana.

Z portu tratwę wyprowadził holownik, później „Kon-Tiki” miała już sobie radzić sama. Szybko okazało się, że uczestnicy wyprawy – m.in. weteran drugiej wojny światowej, socjolog oraz inżynier (kompetencje żeglarskie nie były dla Heyerdahla najważniejsze) – nie potrafią sterować tym, co zbudowali. Inkowie instrukcji nie zostawili. Sterowania tratwą podróżnicy nauczyli się dopiero na pełnym morzu. Z jednej strony „Kon-Tiki” przemieszczała się bardzo wolno (średnio pokonywała 42,5 mili morskiej, czyli 78,5 km na dobę), z drugiej – wiatry pchały ją w dobrym kierunku, a przecież w tej wyprawie chodziło bardziej o właściwy kierunek kursu niż o szybkość.

Heyerdahl w wieku 32 lat (z prawej) i Herman Watzinger ustalają plan przepłynięcia 4000 mil z Peru do Polinezji, 27 grudnia 1946 r.; zdjęcie: Bettmann/Contributor/Getty Images
Heyerdahl w wieku 32 lat (z prawej) i Herman Watzinger ustalają plan przepłynięcia 4000 mil z Peru do Polinezji, 27 grudnia 1946 r.; zdjęcie: Bettmann/Contributor/Getty Images

Członkowie załogi pożywiali się amerykańskimi racjami żywnościowymi i owocami morza, które – dosłownie – wpychały się na pokład. Latające ryby lądowały na tratwie niemal każdego dnia. Oprócz tego Skandynawowie łowili tuńczyki, makrele i rekiny. Po kilku tygodniach okazało się, że woda pitna stęchła. Wtedy „Kon-Tiki” była już jednak w strefie ulewnych opadów tropikalnych, które błyskawicznie uzupełniały zapasy.

Załoga miewała problemy z pogodą, podczas sztormów mierzyła się z nawet 6-metrowymi falami, ale ani razu wyprawa nie była zagrożona. 7 sierpnia 1947 r. tratwa dotarła do rafy Raroia niedaleko archipelagu Tuamotu. W sumie podróż trwała 101 dni.

Wyprawa „Kon-Tiki” nie udowodniła, że rdzenni Amerykanie zasiedlili Polinezję. Pokazała tylko, że mogli dopłynąć z jednego miejsca do drugiego. W przedsięwzięciu Heyerdahla więcej było wyczynu podróżnika niż badań naukowca, choć Norweg miał ambicje przede wszystkim naukowe.

„Granice? Nigdy żadnej nie widziałem”

Do krajów demokracji ludowej wydana w 1948 r. Wyprawa Kon-Tiki trafiła dopiero w trakcie destalinizacji. Wcześniej publikację miał blokować sam Iosif Wissarionowicz Dżugaszwili, któremu nie spodobało się, że w wersji amerykańskiej znalazło się zdjęcie trzymającej amerykańską flagę załogi „Kon-Tiki” z prezydentem Harrym Trumanem, z Białym Domem w tle.

Dowodem na to, jakie emocje wyczyn Heyerdahla wywołał w krajach realnego socjalizmu, niech będzie to, że w 1959 r. „Młody Technik” opublikował instrukcję budowy „tratwy śródlądowej”. Przywołując wyprawę Norwega, rzecz jasna.

Tłumacz Jerzy Pański w czwartym polskim wydaniu Wyprawy Kon-Tiki z 1963 r. pisał o 2,5 mln sprzedanych egzemplarzy na całym świecie. Dziś szacuje się, że w sumie Heyerdahl sprzedał ponad 50 mln sztuk swojego opus magnum. Kręcony podczas podróży film dostał w 1951 r. Oscara w kategorii najlepszy dokument.

Kilka lat po książce ukazała się publikacja American Indians in the Pacific: The Theo­ry behind the Kon-Tiki Expedition. Rękopis miał 821 stron i ważył ponad 2,5 kg. Złośliwi twierdzą, że opisywanie książki przede wszystkim za pomocą jej gabarytów wiele mówi także o jej zawartości.

Heyerdahl pisał w niej, że ludność Polinezji pochodzi z dwóch fal migracyjnych. Pierwsza składała się z „białych brodaczy”. Byli oni wysocy, mieli niebieskie oczy, jasne albo rude włosy. Miłowali pokój i byli świetnymi nawigatorami. Najpierw stworzyli wysokorozwinięte cywilizacje w Ameryce Środkowej i Południowej, a w okolicach 500 r. zostali wypędzeni i wraz z Wirakoczą przepłynęli Pacyfik, by dotrzeć do Polinezji. Druga fala migracji zaczęła się według Heyerdahla około 1000 r. Podróżnik twierdził, że uczestniczyli w niej – jak ich nazywał – „Maorysi-Polinezyjczycy”. Należeli do rasy „brązowo-żółtej”, pochodzili z Azji, byli świetnymi wojownikami. Do Ameryki przedostali się przez dzisiejszą Cieś­ninę Beringa, która wówczas nie była cieś­niną, tylko pasem lądu łączącym Syberię i Alaskę. Z Kolumbii Brytyjskiej, czyli wschodniego wybrzeża dzisiejszej Kanady, płynęli na południe. Najpierw wylądowali na Hawajach, a potem na kolejnych wyspach. Wojowniczy „Maorysi-Polinezyjczycy” mieli wyrżnąć (ewentualnie zasymilować) „białych brodaczy”.

Z tym wszystkim trudno było nawet polemizować. Do dziś nie ma dowodów na istnienie „białych brodaczy”, którzy wędrując po świecie, zakładaliby kolejne cywilizacje. Już wtedy, w latach 50., kiedy Rosa Parks nie mogła zająć dowolnego miejsca w amerykańskim autobusie, niektórzy recenzenci książki zwracali uwagę, że tezy Heyerdahla są rasistowskie. Zdecydowana większość wytykała mu również braki metodologiczne – Norweg własne doświadczenie cenił wyżej niż wyniki badań i dane z książek naukowych. Z tych ostatnich wyciągał tylko to, co potwierdzało jego tezy. „Niczym niepohamowany entuzjazm autora dla własnych teorii widać na każdej stronie. Raz po raz coś w jednym akapicie jest tylko »możliwe«, w kolejnym jest już »prawdopodobne«, by pół strony później zamienić się w fakt. Powinna powstać kolejna książka, połowę mniejsza od tej, w której ktoś odpowiednio zbadałby przedstawione dowody” – pisał w recenzji American Indians in the Pacific amerykański archeolog Ralph Linton. Na te oraz inne próby krytyki Heyerdahl odpowiadał refrenem o Dawidzie i Goliacie albo jednym ze swoich bon motów: „Granice? Nigdy żadnej nie widziałem, ale słyszałem, że istnieją w umysłach niektórych ludzi”. I organizował kolejne wyprawy.

Tratwa „Kon-Tiki”, 1 stycznia 1947 r.; zdjęcie: Keystone/Stringer/Getty Images
Tratwa „Kon-Tiki”, 1 stycznia 1947 r.; zdjęcie: Keystone/Stringer/Getty Images

Na wyspach Galapagos podróżnik szukał dowodów na to, że były one odwiedzane przez ludy Ameryki Południowej jeszcze w erze prekolumbijskiej, a na Wyspie Wielkanocnej znów próbował potwierdzić tezę, jakoby zaludnili ją przodkowie mieszkańców dzisiejszego Peru. Żeby udowodnić, iż starożytni Egipcjanie mogli dotrzeć do Ameryki, zorganizował ekspedycję Ra. Przepłynął Atlantyk – choć dopiero za drugim razem – w łodzi z papirusu. Posłuchu w środowisku naukowym nie zyskał, za to coraz częściej wykorzystywał sławę, by zwracać uwagę na problemy środowiska naturalnego.

Dziś wiadomo już, że widział więcej niż inni – bił na alarm, gdy kryzys ekologiczny nie był jeszcze taki oczywisty. Norweg wspominał, że podczas wyprawy „Kon-Tiki” nie tylko nie spotkał ani jednego statku, ale także nie zauważył w oceanie żadnych nieczystości. Dwie dekady później, podczas ekspedycji Ra, widział już „więcej grudek smoły niż ryb”, plastikowe torby i butelki oraz inne śmieci. To po tej ekspedycji zaalarmował sekretarza generalnego ONZ, co doprowadziło do zakazu topienia odpadów w oceanach. Pod koniec lat 90. pisał: „Traktujemy klimat jako rzecz daną. Wydaje nam się oczywiste, że od ostatniej epoki lodowcowej ustalił się na Ziemi trwały model klimatyczny. Ufni w stabilność środowiska budujemy porty i metropolie wzdłuż wszystkich dzisiejszych brzegów mórz, ale sami nie poczuwamy się do odpowiedzialności za utrzymanie tej stabilności. Równowaga środowiska dotyczy całego ekosystemu, w którym kompozycja gazów i temperatur odpowiada tolerancji ludzkiego organizmu”. Wszystko w czasach, gdy „globalne ocieplenie” i „zmiany klimatu” znajdowały się na marginesie, a nie w centrum debaty publicznej.

Co po Thorze?

„Thora Heyerdahla wielu historyków i archeologów zajmujących się wyspami Pacyfiku uważa za szarlatana. Z naukowego punktu widzenia jego książki są tak samo pozbawione wartości jak teorie Ericha von Dänikena, który utrzymywał, że moai na Wyspie Wielkanocnej wyrzeźbili przybysze z kosmosu”. […] Nie czytałem ani jednej rozprawy naukowej, w której nie uważano by Heyerdahla za utrapieńca, zawalidrogę i szkodnika, i nie spotkałem ani jednego naukowca, który inaczej by go oceniał” – pisał Paul Theroux w wydanej w 1992 r. książce Szczęśliwe wyspy Oceanii. Wiosłując przez Pacyfik.

Publikacja badań DNA, o których była mowa na początku, niewiele zmieniła. Wciąż najmocniejsze dowody przemawiają za tym, że przodkowie dzisiejszych Polinezyjczyków przypłynęli z południowo-wschodniej Azji. Owszem, doszło do spotkania ludów tubylczych z obu stron Pacyfiku, lecz nie wiadomo, w którym miejscu. Naukowcy nie wykluczają, że to Polinezyjczycy, świetni żeglarze, dopłynęli do Ameryki Południowej, a potem wrócili do siebie, m.in. ze słodkimi ziemniakami. „Chociaż wiele pomysłów Thora było błędnych, odrzucenie ich w całości byłoby przesadą. Teza o kontaktach między oboma ludami brzmiała rozsądnie i – jak wykazaliśmy – okazała się prawdziwa” – mówił dr Alexander Ioannidis ze Stanford University, który kierował badaniami DNA. Pytań jest jeszcze mnóstwo, dotychczas tylko jeden element teorii „Kon-Tiki” został udowodniony naukowo.

Reszta pomysłów Heyerdahla zestarzała się zdecydowanie gorzej. Już w latach 90. Norweg musiał odpowiadać na zarzuty o rasizm, a we współczesnych pracach dotyczących jego teorii zajmują one coraz więcej miejsca. Naukowcy wypominają mu, że teoria „białych brodaczy” de facto odbiera dzisiejszym mieszkańcom polinezyjskich wysp przeszłość. Poświęcone mu Kon-Tiki Museet (jedno z najchętniej odwiedzanych muzeów w Norwegii) w kwietniu 2020 r. opublikowało artykuł, w którym tłumaczyło patrona i argumentowało, że podróżnik formułował swoje tezy w zupełnie innych czasach, więc nie można go oceniać z dzisiejszej perspektywy.

Bezsprzeczne jest jednak to, że Thor, nawet błądząc, zwracał uwagę szerokiej publiczności na tematy, którymi wcześniej zajmowało się wąskie grono akademików. „Nie da się policzyć, ilu naukowców zajęło się Pacyfikiem dzięki przygodom i tajemnicom głoszonym przez Heyerdahla, ani tych, którzy chcieli po prostu »udowodnić, że Heyerdahl się myli«. […] Dyskusja o szlakach migracyjnych na Pacyfiku zaczynała się od mitycznych zatopionych kontynentów. Po 60 latach jest to jeden z najlepiej udokumentowanych prehistorycznych procesów migracji w historii ludzkości” – pisze Victor Melander z Australian National University. „Niewątpliwym owocem wyprawy pozostanie dobra książka, opis podróży ciekawej i awanturniczej jak przygody bohaterów Juliusza Verne’a” – zaznaczał natomiast we wstępie do Wyprawy Kon-Tiki Jerzy Pański. Pół wieku później i 10 lat po śmierci Thora premierę miał zaś film fabularny Kon-Tiki, który w 2013 r. dostał nominację do Oscara w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny. Sama opowieść o podróży tratwą przez ocean, by dowieść tez o prekolumbijskiej migracji ludzi na dużą skalę, przetrwała zatem próbę czasu. Ambicje Heyerdahla były jednak większe – i pozostały one niespełnione.

Korzystałem z książek: Fatu HivaWyprawa Kon-Tiki Thora Heyerdahla, Szczęśliwe wyspy Oceanii. Wiosłując przez Pacyfik Paula Theroux oraz The Coming of the White Bearded Men: The Origin and Development of Thor Heyerdahl’s Kon-Tiki Theory Victora Melandera.

Czytaj również:

Halo, Christiansø?
i
Widok z Christiansø na Małą Wieżę (Lille Tårn) stojącą na sąsiedniej wyspie Frederiks; zdjęcie: Konrad Kerker/Shutterstock
Ziemia

Halo, Christiansø?

Ewa Pawlik

Jeśli marzysz o wakacjach na egzotycznej wyspie, nie musisz szukać daleko. Wystarczy 100 km na północ od Kołobrzegu. Podróż w stylu eko, pobyt w duchu slow.

Na naszym polskim Bałtyku, ale w duńskiej jego części, 70 mil morskich na północ od Kołobrzegu rozpościera się archipelag Ertholmene. W jego skład wchodzi kilka maleńkich wysepek i dwie nieco pokaźniejsze, choć nadal w rozmiarze raczej dziecięcym. Tylko te większe są zamieszkane: Frederiksø, która zawdzięcza nazwę Fryderykowi IV Oldenburgowi, oraz Christiansø – nazwana na cześć króla Chrystiana V Oldenburga.

Czytaj dalej