Transatlantyk z zadyszką
i
Wschód słońca nad Atlantykiem widziany z Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, zdjęcie: NASA
Wiedza i niewiedza

Transatlantyk z zadyszką

Paulina Wilk
Czyta się 20 minut

Przez wieki Atlantyk był platformą handlu niewolnikami, do dziś wyznacza relacje ekonomiczne między Europą a Stanami Zjednoczonymi. Czy nastaje właśnie zmierzch panującego w jego granicach porządku?

Zacznijmy od tego, że w przyszłości Ocean Atlantycki zniknie. Europa i Ameryka Północna zjednoczą się w superkontynent. Co prawda nastąpi to dopiero za 200 mln lat, ale taka perspektywa pobudza wyobraźnię. Szczególnie jeśli wziąć pod uwagę, ile wysiłku i przemocy niesie historia europejsko-amerykańsko-afrykańskich relacji atlantyckich, przez wieki mających niejako zaprzeczyć faktycznej geograficznej rozłące. Atlantyk był historycznie najbardziej zatłoczonym oceanem, najgęściej pokrytym liniami żeglugi – pomiędzy ważnymi punktami w północnej jego części, takimi jak Liverpool, Sewilla, Charleston czy Boston, ale też mniej oczywistymi portami na południu, do których należą brazylijskie dziś Salvador i Recife czy kolumbijska Kartagena i Kingston na Jamajce.

Myśl o tym, że pewnego dnia zniknie oceaniczna przeszkoda, rodzi pytanie o zdolność do koegzystencji połączonych światów – Nowego i Starego, ponieważ dotychczasowe transatlantyckie związki czterech kontynentów: Europy, Afryki i obu Ameryk są opowieścią zdominowaną przez wątki o rywalizacji, przymusowej migracji, okrucieństwie i różnicach, które po wielokroć okazywały się ważniejsze niż to, co ich mieszkańcom wspólne. Warto jednak ćwiczyć podobieństwa, bo wygląda na to, że geofizyczny proces zbliżania się już ruszył.

Jak donosił „National Geographic”, około 200 km od wybrzeży Hiszpanii i Portugalii badacze wykryli zapowiedzi subdukcji, czyli zaczątki pochłaniania jednego kontynentu przez drugi. Mówimy o nim, gdy płyty tektoniczne zachodzą na siebie. Możliwe zatem, że Ziemia powraca do czasu, w którym wszystkie lądy były zespolone. Poza metaforycznym znaczeniem tego procesu – byłby to spektakularny finał globalizacji, sklejenie nas w jedną globalną, lądową wioskę! – oznaczałby on, że Atlantyk skurczy się i dosłownie zassie Nowy Świat, by połączyć się ze Starym Kontynentem. Zamiast wód buforem między nimi prawdopodobnie stałby się łańcuch górski, nawet tak wysoki jak Himalaje. A południowy Atlantyk byłby jego morzem.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

rysunek: Bohdan Butenko
rysunek: Bohdan Butenko
rysunek: Bohdan Butenko
rysunek: Bohdan Butenko

Niech ta wizja gigantycznego geograficznego przemeblowania zainspiruje nas do innego ćwiczenia z wyobraźni – rozważenia zupełnie nowego ładu w relacjach międzynarodowych. Na przykład takiego, w którym Atlantyk – przez ostatnie dwa stulecia najważniejszy ocean świata – znika z mapy geopolitycznej, traci znaczenie w wielkiej rozgrywce. Jako basen od siedmiu dekad opanowany przez wyłączne supermocarstwo globalne ze stolicą w Waszyngtonie może wkrótce zostać zmarginalizowany przez Ocean Indyjski i nowy superukład, chociażby chiński. Wyobraźmy sobie, że znikając, Atlantyk zasysa także swoją brutalną historię wojen, unicestwiania kultur i handlu ludźmi. Czy lądy, które wyznaczają jego cztery „rogi”, mogą się do siebie zbliżyć, uspójnić systemy wartości i cele, tworząc coś na kształt sojuszu oceanicznego, jak proponuje w swoich futurystycznych rozważaniach amerykański politolog Robert D. Kaplan? Czy wody, które przez stulecia były scenerią nadużyć i dyskryminacji, mogłyby okazać się lokalnymi basenami superkontynentu współpracy?

W perspektywie setek milionów lat – przekraczającej naszą wyobraźnię – te pytania nie mają znaczenia. Jednak bliższe prognozy, również poparte badaniami naukowymi, każą poważnie rozważyć scenariusz, w którym współpraca jest naszą najlepszą szansą na biologiczne przetrwanie. Jesteśmy w punkcie zwrotnym naszej opowieści.

Przez wieki człowiek wędrował pomiędzy kontynentami, doświadczając błyskawicznego rozwoju i adaptacji, a także rosnącego przekonania o swojej wielkości. Przeprawa pierwszych ludzi z Afryki do Europy i obu Ameryk była imponującym wyczynem (do dziś nie wiemy, jak to się właściwie naszym przodkom udało – niedawno zakwestionowano nawet długo uznawaną za prawdziwą tezę o przejściu człowieka z terenów Syberii ku Alasce przez zamarzniętą Cieśninę Beringa). Te wędrówki były pierwszym aktem pokonania granic, zaczynem pretensji do panowania nad światem, ewolucyjnym wstępem do politycznej i ekonomicznej inwazji.

Dopiero w 2019 r. minie 100 lat od pierwszego transatlantyckiego przelotu – dokonano go pomiędzy wyspami Nowej Fundlandii i Irlandii. A dziś bariery fizyczne właściwie się nie liczą. Pokonujemy je rutynowo, szybko i bez ekscytacji. Skurczyliśmy wielki ocean do kilku godzin lotu pasażerskim odrzutowcem – jego wody już nie budzą respektu, nie imponują. Zanieczyszczamy je rejsami odbywanymi nie z handlowej konieczności, ale dla rozrywki i sportu, beznamiętnie odnotowujemy zmniejszające się populacje ryb w Atlantyku i coraz większe wyspy dryfującego plastiku. Jednak teraz wszystko może potoczyć się na odwrót. Natura najwyraźniej osiągnęła kres cierpliwości wobec naszych antropoceńskich wybryków, przejmuje stery i zaczyna zagrażać mieszkańcom regionu na wiele nowych sposobów (tylko w ostatnich latach doszło m.in. do trzęsienia ziemi na Haiti, huraganów Katrina i Sandy, uciążliwych zimowych śnieżyc paraliżujących wschodnie wybrzeże północnej Ameryki i pożarów trawiących wysuszoną Kalifornię).

(Polityczna) zmiana klimatu

Nieszczęścia klimatyczne są dotkliwie odczuwane na terenach zaawansowanych cywilizacyjnie, m.in. w Europie i USA, gdzie – tak się ironicznie składa – jest wyjątkowo wiele ośrodków naukowych (dysponujących środkami finansowymi), które precyzyjnie mierzą postęp tej ekologicznej samozagłady. Ze szczególną czujnością bada się Atlantyk i poziom jego wód, a ten – jak już prawie każde dziecko w szkole wie – podnosi się i zagraża istnieniu wielu miejsc oraz miast, bez których trudno wyobrazić sobie przyszły październik, o tysiącach lat nie wspominając. Miejsc tak wrytych w masową wyobraźnię jak Miami czy Los Angeles, tak ważnych dla obowiązującego nadal porządku międzynarodowego jak Nowy Jork czy Waszyngton.

Choć naukowcy wiedzą o niebezpieczeństwie od około 100 lat, z trudem przedzierali się z tą wiedzą do tzw. czynników oficjalnych. Jeszcze dwa lata temu USA miały prezydenta, który jako pierwszy lider supermocarstwa uznał wagę i skalę zmian klimatycznych i był gotowy wprowadzać przeciwdziałające im ustawodawstwo. Nastąpiła jednak gwałtowna zmiana klimatu politycznego i teraz w Gabinecie Owalnym siedzi człowiek, który jeden ze swoich pierwszych podpisów złożył pod decyzją umożliwiającą budowę ropociągu Keystone XL między kanadyjską Albertą a Teksasem. Umożliwił też prowadzenie odwiertów na północnym Atlantyku i w rejonie Arktyki.

Jeszcze dwa lata temu świat wierzył, że jego centralą są przytomne, postępowe i obliczalne Stany Zjednoczone, Atlantyk zaś pozostaje spokojnym i stabilizującym polityczny ekosystem akwenem – był to rejon militarnie „zamrożony” dzięki przewadze okrętów amerykańskich i strzeżony przez ich olbrzymią bazę w Norfolk. W tym sezonie jednak wzrok rządzących i rządzonych w wielu krajach zwraca się już w stronę Pekinu i wód Oceanu Indyjskiego. W powietrzu wisi poczucie, że żyjemy w czasie kluczowej zmiany. Nie dość, że geofizyczna mapa świata ulega przekształceniu (gdy oceany podtapiają jedne lądy, sztucznie budowane są wyspy i półwyspy gdzie indziej), to jeszcze musimy szybko uczyć się nowej politycznej interpretacji.

Skala przeobrażeń – klimatycznych i politycznych – jest dziś widoczna gołym okiem i dla każdego. Naukowcy przyznają, że szybkość i gwałtowność zmian środowiska ich szokuje, tajfuny, temperatury, prądy morskie wręcz „wyskakują” poza tworzone przez lata modele. Z kolei fraza made in China przestaje być ironicznym synonimem tandety – chińskie firmy budują porty i drogi od Sri Lanki po Brazylię, a ich marki zaczynają dominować w światowym handlu. Najsłynniejszy polski piłkarz reklamował niedawno chiński smartfon w wielkiej kampanii znanej od Londynu po Bombaj i Seul. Dekompozycja globu – takiego, jaki znaliśmy od czasu zimnej wojny – idzie w parze z dramatem przyrody. Trudno nie dostrzec symbolicznego związku między kresem ładu naznaczonego obsesyjną konsumpcją a atakami rozjuszonej natury.

Huragan Izabela (14 września 2003 roku), zdjęcie: Jacques Descloitres, MODIS Rapid Response Team, NASA/GSFC
Huragan Izabela (14 września 2003 roku), zdjęcie: Jacques Descloitres, MODIS Rapid Response Team, NASA/GSFC

Z badań naukowców – współpracujących ponad plamą Atlantyku, od Pensylwanii po Finlandię – wiemy na przykład, że za 12 lat co najmniej 20 mln Amerykanów odczuje skutki wzrostu poziomu wód tego oceanu. Jak? Zostaną zmuszeni do wyprowadzki, stracą pracę lub bliskich, zubożeją, doświadczą gwałtownych zjawisk atmosferycznych, zapaści infrastruktury i zaufania społecznego… Czyli – dosłownie – stracą grunt pod nogami. Istotną konswekwencją zmian klimatycznych będzie utrata życia, jakie znamy. Zacznie się ono opierać na strategiach przetrwania, ciągłym szukaniu ratunku. „Zatonięcie” Ameryki – skupionej na budowaniu dobrobytu świata – majaczy na horyzoncie nie tylko jako upadek uniwersalnej makdonaldyzacji, lecz także jako kres wiary, że my, ludzie, możemy wszystko i nic naszemu stylowi życia nie zagraża.

O malejącym wpływie Waszyngtonu na inne kontynenty (ta tendencja nie jest wyłączną sprawą Trumpa, analitycy wskazywali na nią u schyłku XX w.) często pisze się w sposób budzący niepokój, w tonie straszenia „wejściem chińskiego smoka”, względnie rywalizacji kilku niebudzących zaufania aktorów (w tym Rosji, Arabii Saudyjskiej czy Kataru), którzy pragną zastąpić dominację jednego mocarstwa układanką ośrodków władzy. To realna perspektywa: nieobecność „żandarma” gotowego dokonywać nalotów na Serbię czy Syrię w imię wyższych racji moralnych. Kłopot w tym, że kontrowersyjny bilans działań USA w kwestii faktycznej ochrony praw człowieka i popularyzowania standardów demokracji (chociażby w Ameryce Łacińskiej, zniszczonym wojną Iraku czy wielu państwach Afryki zwasalizowanych systemem pomocowym pod patronatem Banku Światowego i ONZ) jest w zasadzie tym, co przyczyniło się do korozji ich symbolicznego przywództwa.

Czarne lustro

Nie popadajmy w pesymizm, bo prawdopodobny finał epoki atlantyckiej, jak każdy kryzys, niesie możliwość oczyszczenia. W przeciwieństwie do dziejów Oceanu Indyjskiego, który można wskazywać jako wczesny wzór globalnej wymiany kulturowo-ekonomicznej wielu aktywnych centrów cywilizacyjnych, Atlantyk ma bodaj najbardziej barbarzyńską kartę w dziejach wielkich akwenów. Był platformą handlu niewolnikami (którego ofiary liczymy w dziesiątkach milionów), to na jego wodach narodziły się kluczowe instytucje kapitalizmu w wydaniu kolonialnym – faktoria i plantacja. Na statkach niewolniczych stworzono międzynarodowe targi ludźmi i egzotycznymi dobrami – ceny towarów i osób targowano wprost na pokładach. To wody Atlantyku niosły obu Amerykom, których ludność lokalną Europejczycy wymordowali, nowych, zakutych w kajdany, duszących się pod pokładami mieszkańców. Byli oni zmuszani do pracy w masowych obozach i do dziś odczuwają przejawy dyskryminacji. To na falach Atlantyku zaczęły wędrować pierwsze produkty globalne, takie jak cukier, melasa, tytoń czy bawełna, przepowiadające fundamentalną zmianę naszej relacji z ziemią: nadejście upraw na masową skalę, powstanie ogromnych obszarów podporządkowanych rolniczej monokulturze, zaburzenie rozległych ekosystemów, uzależnienie wielkich gospodarek (choćby brazylijskiej) od ledwie kilku produktów. Atlantyk, w którego granicach leżą Morze Śródziemne i Karaibskie, jest kolebką zachodniej cywilizacji, jak również jej najciemniejszym lustrem. Na jego wodach kołysały się pierwsze koncepcje filozoficzne i pojęcie obywatelskości, ale w nich też odbijały się chciwość i bezwzględność wobec innych ludzi. To statki płynące z Belgii czy Wielkiej Brytanii do afrykańskiego jądra ciemności przenosiły twórców i ofiary pierwszych w historii obozów koncentracyjnych.

Nie chcę malować czarnej legendy Atlantyku, lecz trudno nie dostrzec, na jak brutalnych epizodach zasadza się opowieść o jego globalnym znaczeniu. W tym sensie Atlantyk jest morzem łez. Oceany azjatyckie – Indyjski i częściowo Spokojny – w dużo większym stopniu były przestrzeniami powiązań, akwenami mozaikowych więzi i bardziej zrównoważonego modelu współistnienia. Ten model – wielostronnej wymiany, dynamicznego przenikania, jednoczesnego rośnięcia w siłę i słabnięcia różnych ośrodków władzy – wydaje się znacznie lepiej pasować do współczesności i najbliższej przyszłości niż statyczny układ z jednym, niedościgłym liderem. System ONZ, który został stworzony przez USA i ma być międzynarodowym sposobem reagowania na wyzwania przekraczające możliwości jednego państwa, wydaje się dziś siermiężną machiną z przerostem biurokracji, niezdolną spełniać zadania adekwatnie do intensywności i złożoności problemów. Przemysł pomocy humanitarnej – flagowy produkt etycznej odpowiedzialności Zachodu – od początku nowego stulecia poddawany jest krytyce (np. w głośnych książkach Karawana kryzysu Lindy Polman czy The Rift: A New Africa Breaks Free Alexa Perry’ego). Tragiczne konflikty w Syrii czy Jemenie oraz trzęsienie ziemi w Nepalu pokazały, jak jest niewydolny wobec skomplikowanych sytuacji, które wymagają działań o mniejszej skali, błyskawicznych, pomijających bariery negocjacji na szczeblu rządowym.

Może więc nie pora lamentować nad polityczną roszadą i straszyć się nią, ale dostrzec w niej konsekwencje ładu, którego istotnym elementem była realizacja interesów Zachodu podana w oprawie moralnej słuszności. Inwestycje i kredyty w zamian za wywieszenie demokratycznej witryny (np. w krajach afrykańskich) albo odwrotnie – naloty w imię obrony wolności, tak jak w Afganistanie czy Iraku.

Atlantyk to także hymn o wolności za cenę przemocy, o dokonanym siłą „przeszczepieniu” europejskich konceptów na „Dziki Zachód” czy też na ziemie rzekomo niczyje. W tym hymnie są również zwrotki najzwyczajniej fałszywe – choćby ta o „odkryciu” Nowego Świata, o wcześniejszej nieobecności wspaniałych, liczących tysiące lat kultur i struktur władzy. Atlantyk był ruchomą sceną, dzięki której Europejczycy eksportowali swoje ekspansywne sny o wielkości, ale też scenerią narodzin i błyskawicznego rozwoju dominacji północnoamerykańskiej. W wiekach XIX i XX USA oraz państwa Ameryki Południowej były również strefą testowania różnych idei – rewolucyjnych, niepodległościowych, obywatelskich – które niczym bumerang pchnęły do zmian Europę tkwiącą w monarchicznych scenografiach.

Nie bez znaczenia dla transoceanicznej nierównowagi jest stosunek długu – mam na myśli nie tylko rachunki wymiany handlowej między, dajmy na to, Unią Europejską a USA (Stany są największym odbiorcą eksportu z Europy), ale także dług znacznie trudniejszy do spłacenia: udział wojsk amerykańskich przesądzający losy drugiej wojny światowej czy tzw. plan Marshalla przynoszący nieocenioną pomoc, lecz powiązany z rachunkiem rozpisanym na lata i utrwalającym wpływy USA w Europie.

Z tych wszystkich powodów Atlantyk wydaje się dziś „oceanem starego typu”. Najlepiej ilustruje niesprawiedliwy, przechylony ład. Dwa olbrzymie kontynenty stanowiące jego dolne filary, Ameryka Południowa i Afryka, reprezentują wykorzystywane globalne Południe. Będące zaś górą Europa, USA i Kanada są reprezentantami światowej Północy, która po swojej stronie skumulowała przytłaczające przewagi. Za 12 lat aż dwie trzecie światowego bogactwa znajdą się w rękach ledwie 1% najbogatszych. Większość z nich będzie żyć nad północnym Atlantykiem.

„Titanic” XXI wieku

To właśnie „europejski kryzys wartości”, a nie kryzys wywołany rozwojem ekonomicznym Chin czy Indii wydaje się niedocenianą przyczyną słabnięcia regionu atlantyckiego. To sam Zachód złapał zadyszkę, zwątpił w swoje racje. Skłoniły go do tego rzecz jasna nowe siły młodej populacyjnie Azji, ekspansja ekonomiczna Bliskiego i Dalekiego Wschodu, tysiące przybywających do granic uciekinierów z Trzeciego Świata, o którym już się tak pejoratywnie nie mówi, lecz lęk przed nim zbudził stare demony podziałów, wiarę w siłę narodu, w skuteczność fizycznych granic. Miarą słabości wspólnoty transatlantyckiej jest niemal namacalny w naszej części globu deficyt przyszłości – zamiast wizji rozwoju przeżywamy powrót do kategorii XIX- czy XX-wiecznej polityki. Donald Trump chce protekcjonizmu, Brytyjczycy szykują się – co prawda jak sójka za morze, ale jednak – do akcji ponownego wyizolowania swoich wysp w operacji Brexit. Tak rodzi się przekonanie, że rejon Atlantyku jest w istocie „»Titanikiem« XXI wieku” – idącą pod wodę powoli, lecz nieubłaganie kosztowną kolubryną, z gracją skrywającą pokłady klasowej i ekonomicznej niesprawiedliwości.

A gdyby tak spojrzeć na Ocean Indyjski – wodę zagospodarowaną przez wielu udziałowców, wśród których przodują Chiny, ale z pewnością nie w sposób tak jednoznaczny ani jeszcze tak pewny jak USA w naszej części świata – nie jak na egzotyczną, negatywną formułę przyszłości, tylko jak na dobry wzór oraz inspirację?

Na myśl o Atlantyku widzimy niemal wyłącznie jego północną część – więzi europejsko-amerykańskie. W prognozach geopolitycznych, a także analizach globalnej wymiany rynkowej pojęcie takie jak „południowy Atlantyk” jest właściwie nieobecne. A przecież u jego wybrzeży znajdują się dziś kraje i społeczeństwa o wysokim potencjale gospodarczym i populacyjnym. Brazylia z silnie rozwijającym się przemysłowo regionem Minas Gerais. Angola z Luandą – aktualnie najdroższą, jeśli chodzi o koszty życia, stolicą Afryki. Nigeria z puchnącą od imigrantów populacją i olbrzymiejącym megamiastem Lagos – sercem strefy zurbanizowanej mającej objąć całą Zatokę Gwinejską. RPA z Kapsztadem i kontaktami handlowymi oplatającymi południe globu od Australii po Chile. Pomiędzy tymi portami pływają statki handlowe i towarowe, istnieją niespełnione możliwości. Tu kryje się niewypróbowany scenariusz utworzenia zrównoważonej wymiany nie tylko na linii wschód–zachód, lecz także północ–południe. Północny Atlantyk tkwi w nieaktualnym modelu czerpania z południa surowców i zabiega o zachowanie takiego status quo, nie bada możliwości rozwoju całego regionu ani zabezpieczenia wspólnej, powiązanej przyszłości.

Być może dzieje się tak ze względu na potworną przeszłość. Nawet dziś wyszukiwarka Google zapytana o biznes na południowym Atlantyku przypomina przede wszystkim handel niewolnikami: trójkąt obrotu towarami płynącymi z Europy do Afryki, tam wymienianymi na niewolników, których następnie wysyłano na Karaiby, do Brazylii i USA, gdzie produkowali towary wędrujące na powrót do Europy. Diabelski zamknięty obieg sprawił być może, że wody południowego Atlantyku pozostają wciąż dziwnie nieobecne, zakazane w rozmowach o nowej konstrukcji świata.

Dla ożywienia północnoatlantyckiej myśli niezbędna byłaby więc przebudowa wyobraźni. Nie zmienią niczego same wyrzuty sumienia ani polityczna poprawność. Nie zmieni bicie się w pierś europejskiego turysty na kostarykańskiej plaży, odświętne zakupy kawy w sklepach fair trade ani okupywanie dawnych grzechów inwestycjami tworzącymi kontynuacje postkolonialnych uwikłań. Potrzebna jest zmiana wiatru, uważne i czułe spojrzenie na zapomniany brzeg. Chińczycy – bez skrupułów, bez porównywalnych historycznych obciążeń i bez moralnego offsetu – dopłynęli już z inwestycjami do południowych wybrzeży Atlantyku. Są w Brazylii, Peru, w niemal całej Afryce. Dla nich każda ziemia jest nowa, a więc wkrótce niemal każdy zakątek coś im będzie zawdzięczał.

Pobudka!

Dla nas, ludzi Zachodu, teraz najbardziej liczy się obrona własnego narożnika. Mentalnie wciśnięci w północno-zachodni róg świata powtarzamy mantrę o swojej gospodarczej przewadze (wciąż ewidentnej). Być może najważniejszą siłą, która hamuje naszą zdolność do zredefiniowania swojej roli w zmienionych warunkach, jest zawiść? Zachód nie potrafi zrezygnować z roli rozdającego karty posiadacza. Pilnuje zmurszałej koronki, a tymczasem przy stole siedzą już nowi gracze. Luksusowe dzielnice Londynu, niegdyś stolicy imperium niezachodzącego słońca, wykupują inwestorzy z Kataru, Arabii Saudyjskiej i Chin. Wieczorami krążą po Knightsbridge, rozsiewając aromat perfum z drzewa agarowego od Harrodsa aż po Hyde Park.

Wszystkie upadające imperia podobnie radzą sobie ze schyłkiem swojej potęgi – faktyczną utratę przewagi rekompensują wielkościową mitologią. Z Atlantykiem jest tak samo, ale i trochę inaczej. Już wpadliśmy w jawną histerię, już daliśmy głos populistom obiecującym powrót wielkości i wstawanie z kolan, podczas gdy de facto wciąż mamy asy w rękawach. Ład ukształtowany po drugiej wojnie światowej nie tyle się kruszy, ile powraca jak zły sen – w Syrii walczy symboliczny Wschód z Zachodem, może nieco inaczej rozparcelowany na mapie świata, ale posługujący się podobnymi argumentami. Jedni strzelają z amunicji dyktatorskiej, drudzy używają pocisków znaczonych prawami człowieka. Nic nowego pod słońcem, bo dużo starszy od zimnowojennego ład kolonialny – ten ukształtowany właśnie na wodach Atlantyku, które miały zanieść Kolumba do Indii, i ten sam, który wcale nie poszedł na dno z „Titanikiem” – nadal skutecznie ustala wektory siły.

Wspólnota atlantycka nie przestała postrzegać innych rejonów jako pola do realizacji interesów. Jeśli zawiązuje relacje partnerskie, to dlatego, że zostaje do tego zmuszona faktyczną zmianą akcentów w geopolityce. Nie chcę przez to powiedzieć, że Chińczycy mają nam do zaoferowania lepsze, bardziej zrównoważone traktowanie. Na razie nie ma pewności, że Pekin w ogóle zdoła ustanowić zbliżony do amerykańskiego ład hegemoniczny, choć symptomy takiej dominacji widać już w relacjach Chin m.in. z Indiami, Filipinami czy krajami Afryki Wschodniej. Wygląda też na to, że prezydent Xi Jinping uczy się pozować na lidera globalnego na forach takich jak Davos. Ale ambicjonalne przebudzenie nie dotyczy wyłącznie Chin.

Z euroatlantyckiego snu budzi nas wielu konkurentów – tak nieoczywistych, jak Wietnam, Turcja, Korea Południowa – a żaden nie chce zgarnąć całej puli (ani wziąć na siebie roli żandarma), wolą uszczknąć coś dla siebie. Następuje dekompozycja, a obraz świata po prostu się komplikuje.

I tak wracamy do zjawisk atmo­sferycznych. Rozregulowanie ekosystemu planety wywołała aktywność człowieka: nierównomierna koncentracja dóbr i urbanizacja dodatkowo zasilone masowymi migracjami, surowco- i energochłonnym życiem sprowadzonym do konsumpcji. Ten model został rozpropagowany z rejonu północnego Atlantyku na cały świat i aktualnie jest wyznawany od Szanghaju po Limę. To, co badacze nazywają intensyfikacją i jednoczesnością zmian klimatycznych, następuje w polityce. Nie sposób przewidzieć, skąd i z jaką siłą nadejdzie kolejny tajfun. Coraz trudniej się przygotować.

Ciekawa jest symetryczność tych bolesnych zjawisk. Choć negatywne konsekwencje zmian klimatycznych najdotkliwiej odczuwają mieszkańcy globalnego Południa, ci sami, których dręczą ubóstwo i głód, to na „wytrąconej z równowagi” Ziemi nikt – nawet najzamożniejsi – nie może czuć się bezpieczny. W niekontrolowanych pożarach płoną wille superbogatych gwiazd Hollywood. W zamożnej Kanadzie, rządzonej przez modnego na Instagramie premiera, przyroda umiera zatruta na skutek wydobycia ropy z piasków bitumicznych. W rzekomo dojrzałych demokracjach – brytyjskiej, francuskiej, amerykańskiej – wysoko notowani są krzykliwi populiści dorównujący językiem i ekscesami liderom Filipin czy Indii. Trwały eksport standardów zachodniej demokracji obywatelskiej najwyraźniej nie udał się nawet w Europie Środkowej, z Polską włącznie. W serwującej stylowy serial The Crown królewskiej Brytanii wydłużają się kolejki do banków żywności. W „amerykańskim śnie” na jawie umiera się z otyłości wywołanej śmieciową pseudożywnością. I właśnie tam – w kraju o jednym z najwyższych wskaźników zamożności – hitem stała się ostatnio książka J.D. Vance’a Elegia dla bidoków.

Przyroda, geopolityka i ekonomia Oceanu Atlantyckiego mają zaskakująco wiele wspólnego – można je czytać jak hipertekst, z którego płynie po trzykroć uzasadniona prognoza: ruszajmy w odmienioną przyszłość, bo pozłacane wczoraj nie wróci.

 

Czytaj również:

Monsunowe imperium
i
zdjęcie: Paulina Wilk
Wiedza i niewiedza

Monsunowe imperium

Paulina Wilk

Pierwsza, jeszcze przed monsunowymi ulewami, zjawia się pleśń – siostra przenikającej wszystko wilgoci. Zapowiedź miesięcy, w czasie których bogowie zaleją ludzi deszczem. W Indiach nastanie sezon obfitości, soczystych mango i wielkiej trwogi. O wszystkim zdecyduje woda.

Jeszcze ciemno, do świtu godzina. Nocna czerń – wiejska, gęsta – przetrze się około szóstej. Nie będzie wschodu słońca, tylko prozaiczne przejście w bury dzień. Noc odejdzie przez nikogo nieżeg­nana, poganiana pierwszymi szklankami parzącej usta herbaty, pokrzykiwaniami sprzedawców, wezwaniami muezinów i dzwonkami porannych pudźi odprawianych – za pomocą kadzideł, girland i ogników – w sklepikach i na straganach, zanim pierwsi klienci swoją obecnością pobłogosławią interesy na cały dzień.

Czytaj dalej