Tajne przez poufne – rozmowa z Alice Lugen
i
28 stycznia 1959 roku. Osada o nazwie Drugi Północny. Ludmiła Dubinina żegna Jurija Judina, który zachorował na rwę kulszową. Po lewej Igor Diatłow, za plecakiem Ludmiły Nikołaj Thibeaux-Brignolle.
Przemyślenia

Tajne przez poufne – rozmowa z Alice Lugen

Czyli co wydarzyło się na Przełęczy Diatłowa
Stasia Budzisz
Czyta się 15 minut

Zimą 1959 r. grupa studentów i absolwentów Politechniki Uralskiej wychodzi w góry. Mają zdobyć szczyt Otorten w Uralu Północnym i jednocześnie uczcić tym wyczynem kolejny zjazd KPZR. Wyprawą kieruje Igor Diatłow, ambitny student ostatniego roku radiotechniki, doświadczony turysta górski z doskonałą orientacją w terenie, cieszący się opinią osoby, która zawsze kontroluje sytuację. Z wyprawy nie wraca nikt. Wszyscy giną w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach. W śledztwie, które zamyka sprawę, mówi się o „potężnej sile”, która zabiła młodych ludzi.

Stasia Budzisz: Jak trafiła Pani na ten temat?

Alice Lugen: Natknęłam się na tę sprawę w mediach rosyjskich, które śledzę regularnie, i od razu wzbudziła ona we mnie potężny opór. Podawane informacje wydawały mi się co najmniej nieprawdopodobne, wręcz absurdalne. Najbardziej zdziwiło mnie, że nadzór nad dochodzeniem, zakończonym wnioskiem „potężna siła”, sprawował Leonid Urakow, zastępca prokuratora generalnego Związku Radzieckiego. W publikacjach o tej tragedii pojawiały się nazwiska polityków z pierwszych stron gazet: Nikity Chruszczowa, Borysa Jelcyna, Andrieja Kirilenki, typowanego na następcę Leonida Breżniewa, czy Nikołaja Stachanowa, ministra spraw wewnętrznych ZSRR. Dlatego początkowo nie wierzyłam, że cytaty przytaczane przez rosyjskich dziennikarzy faktycznie pochodziły z akt śledczych.

Co się w nich znajdowało?

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Rozważania o zakazach szamana, świętej górze mansyjskiej i miejscowych legendach. Zeznania ojca jednej z ofiar mówiące o pocisku, który zboczył z toru. Słowa żołnierzy i innych świadków, którzy mówili o testach i przelotach obiektów po uralskim niebie. To wszystko nie brzmiało wiarygodnie, dlatego postanowiłam sprawdzić to sama. Okazało się, że te cytaty faktycznie figurują w dokumentacji. Im dalej brnęłam w temat, tym więcej pojawiało się pytań i wątpliwości. I tak wsiąkłam, że minęło siedem lat.

Zacznijmy zatem od początku: kim były ofiary tej tragedii?

Studentami i absolwentami bardzo prestiżowego Uralskiego Instytutu Politechnicznego w Swierdłowsku, dziś znanego jako Uniwersytet Uralski w Jekaterynburgu. Wyprawą kierował Igor Diatłow. Towarzyszyła mu Zina Kołmogorowa, zakochana w trzecim uczestniku wyprawy – Juriju Doroszence, z którym niedawno się rozstała. W grupie Igora znalazła się również dwójka studentów tej samej uczelni, Ludmiła Dubinina i Aleksander Kolewatow, który pracował w moskiewskim Instytucie 3394, zwanym „mózgiem zimnej wojny”, oraz trzech absolwentów: Rustem Słobodin, Nikołaj Thibeaux-Brignolle i Jurij Kriwoniszczenko. Dwaj ostatni pracowali w zakładzie atomowym „Majak”, a Kriwoniszczenko był jednym z likwidatorów słynnej katastrofy kysztymskiej. Thibeaux-Brignolle był potomkiem osiadłej w Rosji francuskiej arystokracji i urodził się w łagrze, gdzie zesłano jego ojca.

Turyści w drodze na Otorten. Od lewej stoją: Nikołaj Thibeaux-Brignolle, Ludmiła Dubinina, Siemion Zołotariow i Zinajda Kołmogorowa.
Turyści w drodze na Otorten. Od lewej stoją: Nikołaj Thibeaux-Brignolle, Ludmiła Dubinina, Siemion Zołotariow i Zinajda Kołmogorowa.

To osiem osób, a ofiar było dziewięć.

Tak. Najstarszy, urodzony w 1921 r. Siemion Zołotariow wymaga osobnego omówienia. Jego biografia spędza sen z powiek badaczom tej tragedii. Weteran wojenny, pracownik licznych baz turystycznych, przedstawił się fałszywym imieniem Aleksander. Nie wiadomo, w jakim celu nalegał na przyjęcie do grupy. Nie był ani studentem, ani absolwentem Uralskiego Instytutu Politechnicznego. Nikt go nie znał. Jego wojenne losy wzbudzają wątpliwości historyków. Podejrzewano go o pracę w służbach. Informatorzy dziennikarzy śledczych opowiadali niestworzone historie na jego temat. Krewni starali się o ekshumację, bo opis zmarłego z protokołu sekcji zwłok nie pasował do Siemiona. Po ekshumacji w 2018 r. przeprowadzono dwie analizy DNA. Z jednej wynika, że zmarły był spokrewniony z rodziną Zołotariowa, z drugiej, że nie.

Lubimy jasne rozwiązania, pragniemy wiedzieć, co się stało, dlaczego i kto był winny. Kiedy zaczynała Pani pracę nad książką, zdawała sobie Pani sprawę, że nie będzie Pani mogła na te pytania odpowiedzieć. Jak się pracuje nad tematem, o którym od początku wiadomo, że nie da się go wyjaśnić?

Są ludzie, którzy badają tę tragedię od 60 lat i mają bardzo długą listę pytań, które pozostają bez odpowiedzi. Wyszłam z założenia, że moim zadaniem jako reporterki, która pisze w Polsce o Przełęczy Diatłowa, jest skoncentrowanie się na dwóch rzeczach. Po pierwsze: należy powiedzieć czytelnikom, które sprawy nie zostały wyjaśnione i z jakich powodów. Po drugie: trzeba zreferować to, co zostało bezsprzecznie ustalone, i wskazać źródło tych ustaleń. Takie było moje założenie. Nie starałam się rozwikłać zagadki, bo na dzień dzisiejszy nie jest to możliwe.

Jurij Judin wchodzi na szczyt Otorten, którego nie udało się zdobyć jego przyjaciołom. Zdjęcie wykonane w 1963 roku. Pierwodruk: diatlow.pl
Jurij Judin wchodzi na szczyt Otorten, którego nie udało się zdobyć jego przyjaciołom. Zdjęcie wykonane w 1963 roku. Pierwodruk: diatlow.pl

Postawiono wiele hipotez, które miały dać odpowiedź na pytanie i wskazać winnego. Oprócz hipotezy o zbiegłych z uralskich łagrów osadzonych, którzy napadli na młodych ludzi, dość poważnie podchodzono do hipotezy mansyjskiej, która oskarżała miejscową ludność o brutalny mord. Trzeba przyznać: była to najwygodniejsza dla władz opcja.

Tak, hipoteza mansyjska była najbardziej oczywista z punktu widzenia partii, zwłaszcza że ta za Mansami nie przepadała. Niepokorny uralski lud ciężko było ujarzmić. Rządzili się po swojemu, demokratycznie wybierali szamana, przewodzącemu społeczności. Nie interesowała ich radziecka polityka ani pomysły partii. Poza tym Mansowie mieszkali na terenach bogatych w surowce mineralne. Nie zapominajmy, że terytorium Mansów zachodziło na uralski okręg wojskowy. Gdyby Mansów udało się przegonić trochę bardziej na północ, wiele problemów dotyczących ziem spornych zostałoby rozwiązanych. Hipoteza o rytualnym zabójstwie mansyjskim została wymyślona przez pierwszego sekretarza partii z miasta Iwdel i wzbudziła opór prokuratorów. Mansów nie było na miejscu tragedii, nie widzieli też turystów w drodze, a jedynie ślady ich nart. Zabójstwo nie leżało zresztą w ich interesie, gdyż ich osady często odwiedzali rosyjscy turyści i w podziękowaniu za posiłki lub nocleg zostawiali produkty, które w tajdze były trudno dostępne: gwoździe, sól, cukier, leki.

Pojawiła się także hipoteza, najbardziej emocjonująca, mianowicie dotycząca amerykańskiego szpiega.

To hipoteza wręcz obraźliwa dla wywiadu amerykańskiego i dla kontrwywiadu radzieckiego, ale prześledźmy ją krok po kroku. Zakłada, że amerykańscy szpiedzy, którzy w 1959 r. chodzą po terenie uralskiego okręgu wojskowego (co już samo w sobie jest szaleństwem), nawiązują kontakt z jednym z członków wyprawy – Jurijem Kriwoniszczenką. Jurij, pracownik zakładu atomowego „Majak”, mieszkał w Oziorsku, w tzw. mieście zamkniętym, do którego do dziś nie można wjechać bez specjalnej przepustki. Rzeczywiście Kriwoniszczenko byłby dla amerykańskiego wywiadu bardzo ważnym źródłem informacji, ponieważ dysponował wiedzą na temat katastrofy kysztymskiej z 1957 r., jednej z największych katastrof nuklearnych, która wpłynęła na losy zimnej wojny. Wedle tej hipotezy pracownicy operacyjni wywiadu zwerbowali Kriwoniszczenkę, ale nie zażądali od niego opisu stosowanej w „Majaku” technologii, dokumentów o katastrofie, nazwisk, listy odbiorców i tym podobnych rzeczy, tylko przekazania napromieniowanych spodni i swetra. Legenda ta została opisana w głośnej powieści Aleksieja Rakitina. Autor sugerował, że trzy ofiary tragedii na Przełęczy Diatłowa – Kriwoniszczenko, Kolewatow i Zołotariow – pracowały dla KGB, a Kriwoniszczenko dodatkowo był informatorem amerykańskiego wywiadu. Nikt by się nie oburzał, gdyby dzieło było kryminałem, bo faktycznie lektura wciąga. Kłopot polega na tym, że bohaterami tej powieści stali się ludzie z krwi i kości, których krewni nadal żyją.

Ale to jednak powieść, więc fikcja literacka, która może rządzić się swoimi prawami.

Oczywiście, ale z drugiej strony miała rzucić nowe światło na tragedię na przełęczy. Czytelnicy sami już nie wiedzieli, co jest prawdą, a co fikcją. Autor sugerował, że Ludmiła Dubinina miała wyrwany język. To nieprawda. Jej zwłoki znalezione w wodzie z roztopionego śniegu nosiły ślady procesów gnilnych, były w stanie zaawansowanego rozkładu. Podobnie jak inne ciała ofiar znalezione tego samego dnia. W protokołach sekcji dokładnie opisano liczne ubytki tkanek miękkich. Nikt nie wyrwał Ludmile języka ani nie wyłupił oczu zmarłym.

Ślady turystów na zboczu góry Chołatczachl. Fotografia z akt śledczych.
Ślady turystów na zboczu góry Chołatczachl. Fotografia z akt śledczych.

Pewne rzeczy są nie do uniknięcia, kiedy tragedia staje się przedmiotem popkultury. Podobne zjawiska obserwuje się w przypadku Czarnobyla.

Tu ścierają się różne racje. Oczywiście twórca w ramach wolności wypowiedzi może stworzyć dzieło inspirowane wydarzeniami na przełęczy. Nikt mu tego zabronić nie może i nie powinien. Jest jednak jeszcze druga strona medalu: prawo rodzin ofiar do wolności od dręczenia. Ciężko znaleźć rozwiązanie. Nie czuję się kompetentna, aby je proponować.

Wśród odpowiedzi na pytanie o okoliczności tragedii pojawiają się także „lawina” i „wilki”.

Rodziny ofiar zdają sobie sprawę z tego, jak wyglądały kulisy dochodzeń prowadzonych w 1959 r. Znają relacje o potężnej awanturze toczącej się trwającej przez trzy miesiące pomiędzy prokuratorami a władzami partyjnymi. Wiedzą, że śledztwo zostało zamknięte na polecenie tych ostatnich. Dlaczego raport w tej sprawie napisał osobiście minister spraw wewnętrznych? Dlaczego to zastępca prokuratora generalnego ZSRR nadzorował dochodzenie? Dlaczego rodzice ofiar w 1959 r. usłyszeli, że mają siedzieć cicho i nie zadawać żadnych pytań? Dlaczego akta odesłano do Moskwy, nie nadano im sygnatury i utajniono? Dlaczego prokurator nie mógł obejrzeć miejsca tragedii po stopnieniu śniegu, a świadkowie podpisali oświadczenia zobowiązujące ich do zachowania milczenia? Dlaczego ojcu Rustema Słobodina powiedziano, że zostanie mu odebrana legitymacja partyjna, jeśli nie przestanie drążyć tematu? Ani lawina, ani wilki nie są odpowiedzią na te pytania.

28 stycznia 1959 roku. Osada o nazwie Drugi Północny. Ludmiła Dubinina żegna Jurija Judina, który zachorował na rwę kulszową. Po lewej Igor Diatłow, za plecakiem Ludmiły Nikołaj Thibeaux-Brignolle.
28 stycznia 1959 roku. Osada o nazwie Drugi Północny. Ludmiła Dubinina żegna Jurija Judina, który zachorował na rwę kulszową. Po lewej Igor Diatłow, za plecakiem Ludmiły Nikołaj Thibeaux-Brignolle.

Dochodzimy tu do bardzo pojemnego określenia, którym jest gostajna, czyli tajemnica państwowa. Uwagę szczególną zwraca fakt, że w latach 1959–1960 w całym ZSRR w górach zginęło około 150 turystów. Patrząc na rozmiar tego kraju, nie wydaje się, by było to dużo, ale znamienne jest, że tylko jedno dochodzenie obwarowano klauzulą „tajne przez poufne”.

Trzeba pamiętać, że w tamtym czasie turystyka była bardzo popularna w Związku Radzieckim i tysiące młodych ludzi jeździły na tego typu wyprawy. Nie prowadzono oficjalnych statystyk dotyczących mniejszych zdarzeń, takich jak złamania czy urazy, liczono jedynie wypadki śmiertelne. Tylko że żadnymi innymi nie zajmowali się najważniejsi ludzie w kraju. Nie utajniano żadnych innych akt, nie zaciągano do nadzoru lokalnych władz partyjnych. Przełęcz Diatłowa jest wyjątkiem. Leonid Urakow specjalnie przyjeżdżał z Moskwy do Swierdłowska, aby pilnować dochodzenia Iwanowa.

Ale śledztwo zamknęły jednak lokalne władze, a nie prokuratura generalna w 1959 r. Dlaczego?

28 maja 1959 r. prokurator Lew Iwanow zamknął dochodzenie konkluzją: „potężna siła”. Pod uchwałą podpisał się także Stiepan Łukin, który był szefem działu śledczego prokuratury obwodowej w Swierdłowsku. Dziś wiemy, że wymusił to na nich Afanasij Jesztokin, drugi sekretarz partii w Swierdłowsku i zarazem zastępca pierwszego sekretarza – Andrieja Kirilenki. Kirilenko w marcu 1959 r. wymieniał w tej sprawie telegramy z samym Nikitą Chruszczowem. Wiemy o tym z relacji prokuratorów.

Lew Iwanow w latach 90. przeprosił rodziny ofiar. Po lekturze Pani książki odnoszę wrażenie, że do końca życia zupełnie nie potrafił sobie z tym poradzić.

Ta sprawa dręczyła go praktycznie do końca życia. Od lat 70. prowadził pamiętniki, w których wspominał śledztwo sprzed lat. Kiedy w latach 90. jeden z dziennikarzy zapytał go o przyczyny zamknięcia dochodzenia, udzielił mu niezwykle szczerej odpowiedzi: „Nie miałem już do tego siły”. Iwanow jako jedyny przeprosił rodziny ofiar. Pierwszy opisał kulisy dochodzenia. Jego artykuł wprowadził dziennikarzy w osłupienie, bo nikt nie zdawał sobie sprawy, że tak to wyglądało.

26 stycznia 1959 roku. Grupa Diatłowa na naczepie ciężarówki podczas wyprawy na Otorten. Na zdjęciu brakuje Jurija Kriwoniszczenki, który je wykonał
26 stycznia 1959 roku. Grupa Diatłowa na naczepie ciężarówki podczas wyprawy na Otorten. Na zdjęciu brakuje Jurija Kriwoniszczenki, który je wykonał

Pisze Pani wiele o zaniedbaniach, których dokonali i sami turyści, i ich przełożeni z Klubu Turystycznego. Choćby o tym, że wycieczka była nazwana „delegacją”, by uczestnicy i uczestniczki mogli otrzymać dofinansowanie. Czy ktoś za to odpowiedział?

W uchwale zamykającej dochodzenie znalazł się spis osób, które nie dopilnowały formalności. Wszystkie były związane z Klubem Sportowym i sekcją turystyczną Politechniki Uralskiej lub Komisją Tras Turystycznych. Kiedy turyści nie wrócili, okazało się, że nikt nie wie, gdzie należy ich szukać.

Pisze Pani, że turyści byli zaopatrzeni w doświadczenie, kompas i intuicję, ale nie mieli – wydawałoby się dziś – rzeczy podstawowej – mapy.

Turyści z Uralskiego Instytutu Politechnicznego wiedzieli, że mapy Uralu Północnego są tajne z uwagi na uralski okręg wojskowy. Ale już Lew Gordo, który był szefem Klubu Sportowego, nie miał o tym pojęcia. O tym, że niebo nad Uralem Północnym jest zamkniętą wojskową przestrzenią powietrzną i cywilni ratownicy nie mogą być transportowani z wojskowego lotniska w Iwdelu bez uprzedniej zgody Ministerstwa Obrony, dowiedział się dopiero, gdy grupa zaginęła. A map pilnowano tak skrupulatnie, że nawet prokurator Iwanow ich nie dostał.

Poszukiwania zwłok turystów na miejscu tragedii.
Poszukiwania zwłok turystów na miejscu tragedii.

Jaka jest Pani zdaniem najbardziej prawdopodobna wersja tego, co stało się na Przełęczy Diatłowa 1 lutego 1959 r.?

Wciąż brakuje dowodów, by to jednoznacznie rozstrzygnąć. Prokuratorzy, którzy prowadzili tę sprawę w 1959 r., stali na stanowisku, że był to wypadek wojskowy, i wiele osób skłania się ku tej hipotezie: większość dziennikarzy śledczych, rodziny i przyjaciele ofiar, ratownicy i współcześni prokuratorzy. Do takiego wniosku doszła również większość badaczy oraz Jurij Judin – jedyny ocalały z grupy Diatłowa (który zawrócił w ostatniej chwili, bo złapała go rwa kulszowa). Ta hipoteza, jak wszystkie inne, ma mocne i słabe strony. Trzeba pamiętać, że poruszamy się w sferze domysłów.

Na jakim etapie jest wznowione dochodzenie?

W lutym 2019 r. Prokuratura Generalna oficjalnie ogłosiła wznowienie dochodzenia. Poinformowała, że rozważa trzy hipotezy: huraganowy wiatr, lawinę i tzw. deskę śnieżną, czyli osunięcie śniegu na namiot. Badacze tragedii z Rosji i krewni ofiar zwrócili się do prokuratora generalnego Rosji, Igora Wiktorowicza Krasnowa, z prośbą o przeprowadzenie śledztwa w ramach hipotez sformułowanych przez prokuratorów w 1959 r. W lipcu 2020 r. prokurator Andriej Kurjakow na konferencji prasowej w redakcji gazety „Komsomolskaja Prawda” poinformował, że prokuratura odrzuciła hipotezę huraganowego wiatru i deski śnieżnej, turyści zginęli więc pod lawiną. To nikogo nie zaskoczyło, gdyż prokuratura wspominała o tym już w marcu 2019 r., ale oburzyło żyjących jeszcze ratowników, którzy pracowali na miejscu tragedii. Krewni ofiar nie zostali oficjalnie poinformowani o zakończeniu dochodzenia.

Atmosfera jest nerwowa?

Tak, z wielu powodów. Kilka dni przed konferencją zmarł Michaił Szarawin, ostatni świadek znalezienia namiotu i jeden z największych krytyków wznowionego dochodzenia. Ekspertyza badawcza, która miała odbyć się w lipcu, została odwołana z uwagi na pożar blisko 40 ha tajgi w okolicy przełęczy. W debacie przytacza się opinie świadków, często bardzo emocjonalne. Choćby słowa Władysława Bijenki, który wybierał się z Diatłowem na Otorten: „Nie przejdzie przez gardło nazwać stromym stok, na którym rozbito namiot. Zakładać, że tu zeszła lawina, może chyba tylko chora wyobraźnia. Tym bardziej że na namiocie nie było śladów lawiny: wszystkie mocowania na miejscu, namiot nieprzesunięty nawet o centymetr”. O ironio, padły one w wywiadzie dla tej samej gazety, w której redakcji ogłoszono wynik wznowionego dochodzenia. Trudno przewidzieć, jak dalej rozwinie się sprawa. Prawnicy krewnych ofiar zapowiedzieli, że będą walczyć o nowe śledztwo. Oczekują również wyjaśnienia kulis wszystkich dochodzeń z 1959 r. tą samą hipotezą, która wyjaśnia wydarzenia na przełęczy.

Góra 1079, zwana Chołatczachl. Zdjęcie wykonane przez śledczych w 1959 roku.
Góra 1079, zwana Chołatczachl. Zdjęcie wykonane przez śledczych w 1959 roku.

Czy kiedy wsiąkło się tak głęboko w tę sprawę, da się od tego odkleić?

Nie ukrywam, że jestem zaangażowana. Nie tylko ja. Rozmawiałam kiedyś z badaczem tej tragedii, prokuratorem, który powiedział mi, że nie jest w stanie przestać zajmować się tą sprawą, bo widział zdjęcie Jurija Judina z 1963 r., wchodzącego na szczyt Otorten. Ten mężczyzna, wielki jak szafa trzydrzwiowa, zwierzył mi się, że płakał nad tym zdjęciem jak dziecko i nie był w stanie przestać. Wielu badaczy i dziennikarzy zajmuje się tą tragedią z powodu zaangażowania emocjonalnego. Niektórzy od 1959 r., np. profesor Piotr Bartołomiej czy Siergiej Sogrin. Brali udział w poszukiwaniach, znali ofiary, przyjaźnili się z nimi.

Pisze Pani o chaosie, który jest w dokumentach, o niemożności dotarcia do źródeł. Nie miała Pani ochoty tego rzucić?

Nie, ale byli dziennikarze, którzy mieli dość i porzucali pracę. Często przez bałagan. Po pierwszej lekturze akt miałam w głowie 100 pytań, a po pięćdziesiątej – 1000. Nie chodzi tylko o niedbalstwo, ale o sprzeczności i zagadkowe dokumenty, których nie sposób wyjaśnić. Mamy w aktach dokument „Kopia dziennika Kołmogorowej”, spisany na maszynie. Jego treść jest zupełnie inna niż dziennik Ziny, prowadzony ołówkiem w notesie, oddany rodzinie przez prokuraturę. Rodzą się zatem pytania: co to za dziennik? Kto go prowadził? Czemu opisano w nim wydarzenia, które nie miały miejsca podczas wyprawy na Otorten? Takich przykładów jest wiele. Dwie uchwały zamykające dochodzenie, które różnią się treścią. Przesłuchanie świadka przeprowadzone 6 lutego, czyli 21 dni przed tym, gdy prokuratura rozpoczęła dochodzenie. Grupa Diatłowa miała nadać telegram o zakończeniu wyprawy 12 lutego, a 6 lutego nikt nawet nie martwił się o ich losy. Rozkład plam opadowych na ciałach czterech ofiar jest niezgodny z pozycjami, w jakich znaleziono ich zwłoki. Z akt nie wynika, który prokurator i w jakim terminie odpowiadał za dochodzenie. Nie wiadomo, kiedy przeniesiono sprawę z prokuratury w Iwdelu do Swierdłowska ani gdzie są dokumenty sporządzone przez Korotajewa. W drugim tomie akt znajduje się korespondencja oznaczona jako „ściśle tajne”, w której niemalże każde zdanie wywołuje lawinę pytań.

Pomnik ofiar tragedii na Przełęczy Diatłowa. Cmentarz Michajłowski w Jekaterynburgu.
Pomnik ofiar tragedii na Przełęczy Diatłowa. Cmentarz Michajłowski w Jekaterynburgu.

Podziel się tym wywiadem ze znajomymi z zagranicy lub przeczytaj go po angielsku na naszej anglojęzycznej stronie Przekroj.pl/en!

Czytaj również:

Papierowe kosmosy
i
Powstała z gazu i gwiezdnego pyłu Mgławica Pierścień oddalona o 2,3 tys. lat świetlnych od Ziemi; zdjęcie z teleskopu Webba.zdjęcie: ESA/Webb, NASA, CSA, M. Barlow (UCL), N. Cox (ACRI-ST), R. Wesson (Cardiff University)
Przemyślenia

Papierowe kosmosy

Przemysław Kordos

Literatury fantastycznej wydaje się dużo, jednak nie wszystko wydaje się warte czytania. Sprawdzamy zatem, kto dziś w niej trzyma się mocno.

Mamy w polszczyźnie piękne słowo „fantastyka”, które – co ciekawe – nie ma swojego odpowiednika w wielu językach. Jak parasol zbiera ono pod sobą różne typy literatury. Dwa najważniejsze to science fiction, inaczej fan­tastyka naukowa, zakorzeniona w XIX-wiecznym optymizmie związanym z rozwojem technologii, oraz fantasy – literatura wywodząca się z mitów i baśni. Oprócz tekstów pełnych, powiedzmy, robotów i rakiet lub smoków i magii mamy też pod parasolem fantastyki opowieści grozy, horrory, realizm magiczny czy historie alternatywne. Łączy je wszystkie obfite korzystanie z siły i bogactwa ludzkiej imaginacji, a także nieustanna potrzeba przekraczania jej granic. Fantastyka okazuje się przy tej różnorodności trudna do zdefiniowania. Jedyną spajającą ją cechą szczególną, co do której zgadza się większość krytyków i teoretyków, jest gest światotwórczy autora, czyli powoływanie do życia świata nienaśladującego, różniącego się od tego, który znamy, jakimiś – z braku lepszego określenia – nieistniejącymi elementami.

Czytaj dalej