Światło listopada
i
„Wschód księżyca”, Stanisław Masłowski, 1884 r./Muzeum Narodowe w Krakowie (domena publiczna)
Opowieści

Światło listopada

Kamila Dzika-Jurek
Czyta się 6 minut

W jednym z najciemniejszych miesięcy w roku pojawia się też najpiękniejsze światło. Ale to nie paradoks, bo w listopadzie rzeczy (ludzie, rośliny, zwierzęta) świecą swoim własnym, wewnętrznym płomieniem. Uzbieranym m.in. w czasie długich letnich dni. O wyjątkowym świetle tego wbrew pozorom wyjątkowego miesiąca pisze Kamila Dzika-Jurek. Już od południa patrzę, jak krajobraz za oknem pogrąża się powoli w ciemnościach. Im mgła osiada niżej, tym robi się coraz mętniej i mroczniej, a powietrze staje się bardziej gęste i wilgotne. Do tego dochodzi dym z okolicznych domostw, jeszcze nie podłączonych do miejskiego ogrzewania i starych silników diesla, odpalanych rankiem, na długo zanim do auta wsiądzie jego właściciel. Ta listopadowa szarówka złożona z mieszaniny ziemi, wody i powietrza zdolna jest błyskawicznie wychłodzić emocjonalną temperaturę dnia. Ale na szczęście niezmiennie, co rano, pojawia się w tle solidny kontrapunkt – drzewo, które świeci z oddali, jak pomarańczowa lampa w naszej kuchni. Upragniony ogień, którego wypatruję każdego ranka tuż po przebudzeniu.

Puszysta lampa

To drzewo za moim oknem to modrzew, a ten jest wyjątkowo wysoki i rozłożysty. Musiał zostać posadzony ze dwie, trzy dekady temu, zanim się tu – czyli na Podkarpacie – sprowadziliśmy. Modrzewie to iglaki – ewenementy, które jako jedyne zrzucają swoje liście (igły), nim ziemię przykryje porządna porcja śniegu. Dlatego od końca września aż do początków grudnia mogę z przyjemnością obserwować, jak przechodzi swoją naturalną przemianę: miękkie igły, ciemnozielone wiosną aż do niebiesko- i jasnozielonych w lecie, jesienią zmieniają się w złote szpilki. Ale zanim polecą z wiatrem albo siąpiącym deszczem w dół (jak dzisiaj, kiedy piszę ten tekst), stają się podczas tych długich, ciemnych

Informacja

Twoja pula treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu już się skończyła. Nie martw się! Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej, dzięki której będziesz mieć dostęp do wszystkich treści na przekroj.org. Jeśli masz już aktywną prenumeratę cyfrową, zaloguj się, by kontynuować.

Subskrybuj

Czytaj również:

Melancholik: człowiek z jesieni
i
rycina Melencolia I, Albrecht Dürer
Pogoda ducha

Melancholik: człowiek z jesieni

Kamila Dzika-Jurek

To z jesieni: z jej pełnego, dojrzałego środka, ale i małych, brązowych plamek, które w tych ciemnych miesiącach wkrótce pojawią się na owocach jako znak rozwijającego się zepsucia, pochodzi najbardziej tajemniczy typ temperamentu ludzkiego: melancholik.

Renesans uznawał melancholików za mózgowców, geniuszy. Ludzi o umiejętności wnikliwej obserwacji świata, kreatywnych, z pasją pochylających się nad księgami. Za melancholika uważał się m.in. Robert Burton, siedemnastowieczny angielski humanista, autor potężnej księgi – Anatomia melancholii. Melancholikiem określiliby siebie na pewno Rembrandt i Albrecht Dürer, autor obrazu Melencolia I. Do dziś ów miedzioryt jest uznawany za najsłynniejsze na świecie dzieło na temat melancholii. Figura anioła z tego obrazu – lekko pochylona do przodu sylwetka, z brodą podpartą na ręce – stała się na wieki uniwersalnym portretem melancholika: postaci zamyślonej, jakby pozbawionej fizycznej energii, mocno skupionej na swoim wnętrzu albo wręcz uginającej się pod jego ciężarem. Introwertyk? Pewnie, gdyby kilka wieków temu znano rozróżnienie na ludzi introwertycznych i ekstrawertycznych, to melancholicy byliby świetnym przykładem tych pierwszych.

Czytaj dalej