W jednym z najciemniejszych miesięcy w roku pojawia się też najpiękniejsze światło. Ale to nie paradoks, bo w listopadzie rzeczy (ludzie, rośliny, zwierzęta) świecą swoim własnym, wewnętrznym płomieniem. Uzbieranym m.in. w czasie długich letnich dni. O wyjątkowym świetle tego wbrew pozorom wyjątkowego miesiąca pisze Kamila Dzika-Jurek. Już od południa patrzę, jak krajobraz za oknem pogrąża się powoli w ciemnościach. Im mgła osiada niżej, tym robi się coraz mętniej i mroczniej, a powietrze staje się bardziej gęste i wilgotne. Do tego dochodzi dym z okolicznych domostw, jeszcze nie podłączonych do miejskiego ogrzewania i starych silników diesla, odpalanych rankiem, na długo zanim do auta wsiądzie jego właściciel. Ta listopadowa szarówka złożona z mieszaniny ziemi, wody i powietrza zdolna jest błyskawicznie wychłodzić emocjonalną temperaturę dnia. Ale na szczęście niezmiennie, co rano, pojawia się w tle solidny kontrapunkt – drzewo, które świeci z oddali, jak pomarańczowa lampa w naszej kuchni. Upragniony ogień, którego wypatruję każdego ranka tuż po przebudzeniu.
Puszysta lampa
To drzewo za moim oknem to modrzew, a ten jest wyjątkowo wysoki i rozłożysty. Musiał zostać posadzony ze dwie, trzy dekady temu, zanim się tu – czyli na Podkarpacie – sprowadziliśmy. Modrzewie to iglaki – ewenementy, które jako jedyne zrzucają swoje liście (igły), nim ziemię przykryje porządna porcja śniegu. Dlatego od końca września aż do początków grudnia mogę z przyjemnością obserwować, jak przechodzi swoją naturalną przemianę: miękkie igły, ciemnozielone wiosną aż do niebiesko- i jasnozielonych w lecie, jesienią zmieniają się w złote szpilki. Ale zanim polecą z wiatrem albo siąpiącym deszczem w dół (jak dzisiaj, kiedy piszę ten tekst), stają się podczas tych długich, ciemnych