SuperTrump kontra Ameryka
i
GrAl/shutterstock.com
Przemyślenia

SuperTrump kontra Ameryka

Piotr Tarczyński
Czyta się 14 minut

Czy amerykańska kultura popularna kopiuje rzeczywistość, czy przeciwnie – rzeczywistość naśladuje kulturę popularną?

Od 20 stycznia gości amerykańskich ambasad na całym świecie wita zdjęcie prezydenta Donalda Trumpa. Tego samego dnia Netflix zapowiedział powrót House of Cards i prezydenta Francisa Underwooda. Który z nich wygląda bardziej „prezydencko”? Wrzaskliwy, żółtowłosy i przesadnie gestykulujący miliarder czy siwy, opanowany i doświadczony polityk ostrożnie dobierający słowa? W jednym z odcinków Simpsonów z 2000 r. w Białym Domu zasiada Lisa Simpson, która otrzymuje w spadku kraj zrujnowany przez prezydenta Trumpa. Twórca serialu Matt Groening powiedział w wywiadzie, że był to „najbardziej absurdalny pomysł, jaki nam przyszedł do głowy”. Philip Roth tłumaczy dziś na łamach „New Yorkera”, że Spisek przeciwko Ameryce, powieść sprzed 13 lat, w której wybory prezydenckie wygrywa populistyczny, izolacjonistyczny celebryta, sympatyzujący z morderczym dyktatorem ingerującym w amerykańską politykę, nie miała być wcale ostrzeżeniem, ale zwykłą historią alternatywną.

Skoro to, co miało być żartem lub intelektualną zabawą, okazuje się proroctwem, a rzeczywistość ekranowa wydaje się bardziej rzeczywista od tego, co dzieje się naprawdę, w jaki sposób amerykańska kultura popularna ma teraz tworzyć political fiction?

Dla Amerykanów prezydentura ma w sobie ładunek emocjonalny i symboliczny nieporównywalny z niczym innym. Prezydent ucieleśnia amerykańskie wartości, jest zarazem demokratycznym monarchą i najwyższym kapłanem obywatelskiej religii. Niczym średniowieczny król zdaje się mieć dwa ciała: naturalne – śmiertelne i niedoskonałe, oraz polityczne – bez skazy, pełne majestatu i nieśmiertelne. W kształtowaniu tego drugiego istotną rolę odgrywa kultura popularna, wręcz obsesyjnie skoncentrowana na prezydenturze. Jest ona nie tylko miernikiem nastrojów społecznych czy dzisiejszą wersją Stendhalowskiego zwierciadła na gościńcu, w którym odbijają się aktualne problemy kraju, lecz także w dużej mierze kształtuje postrzeganie polityki przez obywateli USA.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Każdy lokator Białego Domu musi zmierzyć się z uproszczonym i zmitologizowanym przez popkulturę wyobrażeniem na temat swoich poprzedników. Nie wszystkich oczywiście (nikt nie pamięta przecież Millarda Fillmore’a czy Warrena Hardinga), ale tradycyjnego zestawu „wielkich”: Washingtona, Lincolna, Rooseveltów i wreszcie Kennedy’ego. Proces tworzenia hagiograficznej narracji, obsadzającej JFK w roli męczennika demokracji, nowego Lincolna, widzieliśmy zresztą w filmie Jackie Pabla Larraína.

RozczarowanyKapitan Ameryka

Obok wzorca pozytywnego musi jednak istnieć także negatywny. I tu również ogromną rolę odegrała kultura popularna, która uniwersalnym i ponadpartyjnym symbolem zła amerykańskiej polityki uczyniła antytezę Kennedy’ego – Nixona. Amerykanie nigdy nie wybaczyli mu, że rozbił iluzję – zbezcześcił uświęcony urząd, podważył religię obywatelską oraz mit wyjątkowości, pozwalający wierzyć w doskonałość prezydentury. Jak słusznie zauważył francuski filozof Jean Baudrillard, w przypadku Watergate prawdziwy skandal polegał nie na ujawnieniu wyjątkowego przykładu nadużycia władzy, ale na odkryciu smutnej prawdy, że niemoralny jest amerykański system polityczny jako taki. Dobrze obrazuje to przełomowy komiks Secret Empire (1973 r.), w którym Kapitan Ameryka – najbardziej patriotyczny z superbohaterów – odkrywa, że szefem tajnej organizacji zbrodni, zakapturzonym „Numerem Jeden” jest sam prezydent Stanów Zjednoczonych. Rozczarowany Kapitan porzuca wówczas swój ultraamerykański kostium i zostaje bezpaństwowcem.

Choć po aferze Watergate i niesławnym ustąpieniu Nixon usilnie starał się odbudować swoją reputację, zostać emerytowanym mężem stanu, popkultura okazała się zbyt potężną przeszkodą. Jak sam to ujął: „Amerykanie nie uwierzą, że coś jest prawdą, dopóki nie zobaczą tego w telewizji”. A tam, w Naszej klice Philipa Rotha, Radiu Wolnym Albemuth Philipa K. Dicka, Strażnikach Alana Moore’a, serialu Futurama i mnóstwie innych dzieł popkultury, trafiali na Nixona złoczyńcę. Co więcej, do lat 70. XX w. fikcyjni prezydenci bywali nieudolni (kłania się Merkin Muffley z Doktora Strangelove), ale nie niegodziwi. Tak jak wyidealizowany Kennedy został archetypem pozytywnym, tak Nixon stał się ucieleśnieniem niemal wszystkich kłamców, złodziei, spiskowców, czasem nawet zbrodniarzy i tyranów, którzy tak tłumnie zasiadają w kinowym i telewizyjnym Białym Domu.

Czy Trump jest Batmanem?

Dla każdego nowego prezydenta kennedyjsko-nixonowska diada stanowi twardy orzech do zgryzienia – jak dobrze wypaść w zestawieniu z JFK? Jak uniknąć porównań z Nixonem, kiedy coś idzie nie tak? W dodatku jedno nie wyklucza drugiego, o czym na własnej skórze przekonał się Obama. Teraz na to wszystko przychodzi Donald Trump, którego relacja z kulturą popularną zasadniczo różni się od tej, jaką mieli jego poprzednicy. Ani Obama, ani Clinton, ani obaj Bushowie, ani nawet Reagan, swego czasu przecież hollywoodzki aktor (cóż z tego, że raczej drugorzędny), nie byli postaciami tak głęboko zakorzenionymi w zbiorowej wyobraźni, jak panujący dziś miłościwie prezydent. Nie mam na myśli Saturday Night Live, satyrycznego programu instytucji, w którym z powodzeniem parodiuje go Alec Baldwin. Nie mówię nawet o The Apprentice, reality show, który w ostatniej dekadzie ogromnie wzmocnił markę Trumpa i pozwolił mu odbudować majątek, znacznie uszczuplony po serii spektakularnych bankructw na początku lat 90. Postać Trumpa istnieje w świadomości Amerykanów już od co najmniej 35 lat.

Za sprawą rządowej deregulacji oraz ogromnych obniżek podatków dla najzamożniejszych epoka Reagana stała się wspaniałym okresem dla milionerów, nowym „wiekiem pozłacanym” Ameryki. Odżyła leseferystyczna ewangelia bogactwa, którą szerzyli niegdyś Andrew Carnegie czy John Rockefeller, a ucieleśnieniem tamtych czasów stały się znane także u nas seriale Dynastia i Dallas. Amerykanie z zapartym tchem przyglądali się losom Carringtonów, Colbych i Ewingów, którzy objadali się kawiorem i kąpali w szampanie. Bohaterami wyobraźni zbiorowej stali się milionerzy: tacy jak Donald Trump właśnie. Spektakularne (i kontrowersyjne) inwestycje, egzotyczna żona zza żelaznej kurtyny Ivana, wystawny tryb życia, skrzący się tombakiem apartament, wreszcie wydana w 1987 r. bestsellerowa książka The Art of the Deal uczyniły z nowojorskiego dewelopera postać znaną w całym kraju.

Po serii bankructw na przełomie lat 80. i 90. Trump przyjął przemyślaną i podówczas nowatorską strategię biznesową – zaczął handlować swoją marką. Na rynku nieruchomości sprzedawał licencje na opatrywanie nazwiskiem „Trump” wieżowców, kasyn i hoteli, z którymi tak naprawdę nie miał nic wspólnego. Równocześ­nie rozwijał markę, budując swój wizerunek: „wzorcowego” milionera, wiodącego życie pełne przepychu, otoczonego wianuszkiem pięknych kobiet. Ilekroć producenci jakiegoś sitcomu czy filmu potrzebowali kogoś znanego do epizodycznej, gościnnej roli, zgłaszał się on, zawsze gotów zagrać samego siebie.

Choć pierwsze próby nie były zbyt obiecujące – w 1990 r. został laureatem Złotej Maliny za najgorszą rolę drugoplanową w romantycznej komedii Duchy tego nie robią – Trumpa to nie zraziło. Niemal zawsze był obcesowy, obrażał ludzi – właściwie jedyną sympatyczną rzeczą, jaką zrobił w całej swojej filmowej karierze, jest wskazanie drogi do hotelowego lobby tytułowemu bohaterowi ­Kevina samego w Nowym Jorku (1992 r.). ­W reklamie Pizza Hut porównywał się do Aleksandra Wielkiego, co właściwie nie dziwi – Macedończyk wszystkie założone przez siebie miasta nazywał Aleksandrią, Trump wszystkie przedsięwzięcia biznesowe opatruje swoim nazwiskiem, wypisanym na fasadzie wielkimi literami. W serialach, filmach czy reklamach nigdy nie zapominał pochwalić się wielkością – swojego majątku, rzecz jasna. ­Na przechwałki innego, bardziej intymnego rodzaju miał dopiero przyjść czas, choć wizerunek wulgarnego kobieciarza też mu nie przeszkadzał (polecam Państwa uwadze filmik, na którym Donald molestuje Rudy’ego Giulianiego w roli drag queen). Wizerunek, który zbudował sobie w latach 80. i 90., nietrudno uznać za karykaturalny, ale dla Trumpa liczyło się tylko, by o nim mówiono i utożsamiano z bogactwem, mniejsza o to, w jakim kontekście. Przyznać trzeba, że odniósł ogromny sukces: mimo iż nie mieści się nawet w pierwszej setce listy „Forbesa”, w wyobraźni zbiorowej zdołał zająć miejsce jednego z najzamożniejszych Amerykanów.

W 2016 r., w trakcie kampanii wyborczej, zapytany przez jakieś dziecko o to, czy jest Batmanem, Trump bez wahania potwierdził – żartobliwie, rzecz jasna, ale sygnalizując, że odnajduje się w roli miliardera superbohatera pokroju Bruce’a Wayne’a czy Tony’ego Starka, którzy po godzinach pracy, pomnażania majątku swojej korporacji, przywdziewają kostiumy Batmana i Iron Mana, by ruszyć do walki ze złem. Badacze polityki i kultury już dawno opisali podobieństwa między przejętym z westernu schematem klasycznej opowieści o superbohaterze i narracją o wielkim prezydencie: kiedy wspólnocie (miasteczku na Dzikim Zachodzie, Gotham City, Ameryce) zagraża zło, a normalne instytucje (szeryf, policja, Kongres) nie dają sobie rady, z pomocą przychodzi bohater outsider (kowboj, Batman, prezydent), który przywraca harmonię, używając nadzwyczajnych, „męskich” metod. Warto zauważyć, że wzorcowy prezydent nagina albo wręcz łamie prawo, ale jego motywacje są szlachetne, a on sam uczciwy – nie czerpie zysków z prezydentury, nie jest żądny władzy dla niej samej. To właśnie między innymi umiejętnym wpisaniem się w tę narrację można tłumaczyć wyborczy sukces Trumpa: twardego faceta z zewnątrz, który zrobi ze wszystkim porządek.

Luthor na prezydenta

Dzisiejszy problem Donalda polega na tym, że popkultura wprawdzie zapewniła mu popularność, ale za bardzo wysoką cenę: obsadziła go w roli „tego złego”. Kiedy w Powrocie do przyszłości II (1989 r.) główny bohater ląduje w alternatywnym, dys­topijnym roku 1983, najbogatszym Amerykaninem jest wulgarny właś­ciciel kasyn Biff Tannen, wzorowany – co wprost przyznali scenarzyści – na Trumpie, włącznie z charakterys­tyczną fryzurą. Ekranizacja popularnej gry Super Mario Bros. (1993 r.) była wprawdzie koszmarna, ale wszyscy chwalili Dennisa Hoppera w roli króla Koopy – oślizgłego, blondwłosego dewelopera, który zabudowuje miasto i umieszcza swoje nazwisko gdzie popadnie. Mało kto wie jednak, że wkład Trumpa do historii szwarc­charakterów jest znacznie większy – ba, „kolosalny”, by użyć jednego z jego ulubionych określeń.

Obok postaci (super)bohaterów kultura popularna wydała również ich przeciwników – dysponujących niemal nieograniczonymi zasobami, snujących rozbudowane plany podporządkowania sobie świata: od profesora Moriarty’ego począwszy, przez Fantomasa czy Doktora Fu Manchu, po niezliczoną liczbę wrogów Jamesa Bonda. Kiedy w połowie lat 80. przyszedł czas na odświeżenie nieco serii przygód Supermana, scenarzyści DC Comics postanowili dać mu nowego, godnego przeciwnika, pasującego do ducha czasów. Rozpasany kapitalizm epoki Reagana w połączeniu z dziedzictwem Nixona – kryzysem zaufania do wszelkich instytucji – sprawiły, że w latach 80. upowszechnił się w popkulturze nowy typ złoczyńców: w białych kołnierzykach. Zło zaczęły reprezentować wielkie, skorumpowane korporacje, które tak dobrze znamy choćby z ObcegoRoboCopa czy filmów Davida Cronenberga. Zmiana ta dotarła także do komiksów: w uniwersum Marvela na jednego z wrogów Iron Mana i Spider-Mana wyrosła złowroga korporacja Roxxon (budząca zupełnie oczywiste skojarzenia z naftowym gigantem Exxon), w konkurencyjnym świecie DC Comics pojawił się zaś nowy superzłoczyńca.

Nawet osobom nieznającym się na komiksach nie trzeba przedstawiać Lexa Luthora – jest dla ­Supermana tym, kim Joker dla Batmana – największym wrogiem, ale też ­nieodłączną częścią jestestwa, ­chorym, wypaczonym odbiciem ­własnego „ja”. Wymyślony już w 1940 r. (zaledwie dwa lata po publikacji pierwszego komiksu z Supermanem) Luthor był pierwotnie dość stereotypowym szalonym naukowcem, który pró­buje przejąć władzę nad światem. W 1986 r.­ ­świat poznał jednak nowego Luthora: bezwzględnego prezesa korporacji LexCorp, megalomańskiego miliardera, uważającego się za najmądrzejszego człowieka na ziemi i pragnącego tylko dwóch rzeczy: powiększenia swojego i tak już kolosalnego majątku oraz zniszczenia Supermana, któremu obsesyjnie zazdrości popularności. W odróżnieniu od łysego Luthora-naukowca, Luthor-miliarder miał nawet rude, przyciągające uwagę włosy. Choć z czasem postać uległa dalszym przemianom (z ponownym wyłysieniem na czele), było jasne, na kim się wzorowano. „No pewnie, że na Trumpie!” – powiedział w wywiadzie twórca komiksu.

Jakby tego było mało, w 2000 r. komiksowy Luthor postanowił kandydować na prezydenta Stanów Zjednoczonych i ku zdumieniu wszystkich – ze sobą włącznie – wygrał. Wzorem dla Luthora był Trump, wzorem dla Trumpa – Luthor. Nic dziwnego, że coraz trudniejsze staje się rozgraniczenie między „fikcją” a „prawdą”, ustalenie, czy to kultura popularna kopiuje rzeczywistość, czy przeciwnie – rzeczywistość naśladuje kulturę popularną.

Trump jest pierwszym od 40 lat prezydentem, który nie musi wpisywać się w istniejący kennedyjsko-nixonowski schemat. Przychodzi do Białego Domu już jako postać powszechnie znana. Jako polityk jest rzeczywiście outsiderem, ale już jako bohater wyobraźni masowej jest członkiem establishmentu – i to tak zasiedziałym, jak żaden prezydent przed nim. Na jego nieszczęście ów wizerunek większości Amerykanów kojarzy się jednoznacznie negatywnie – Trump to nie superbohater, ale superzłoczyńca. Zadziwiające jest to, że nowy prezydent, który będąc celebrytą, powinien rozumieć zasady, jakimi rządzi się show-biznes, nie dostrzega, że sam ciężko na taki wizerunek zapracował i wszystko, co robi, jest i będzie postrzegane przez pryzmat kultury popularnej.

Roxxon, czyli Exxon

Kiedy 11 września patrzyliśmy na płonące World Trade Center, przed oczami mieliśmy fikcję znaną­ z filmów katastroficznych czy kina akcji. Fantazmatyczne stało ­się rzeczywistoś­cią, a raczej – jak pisał inny francuski filozof Gilles ­Deleuze – okazało się, że „to świat jawi się nam jak zły film”. Milenialsi widzą Trump Organization, połączoną dziś symbiotycznie z amerykańskim rządem, i na myśl przychodzą im niegodziwe korporacje z filmów i komiksów: Oscorp, Weyland-Yutani, Omni Consumer Products oraz mnóstwo innych. Miliarderzy decydujący o losie Ameryki? Żywcem wyjęci z ponurych komiksów Franka Millera czy Gartha Ennisa, choć i im brakowało wyobraźni – fikcyjni bogacze zazwyczaj kontrolują Amerykę zakulisowo, a nie zasiadają w prezydenckim gabinecie. Jeszcze do niedawna pomysł uczynienia sekretarzem stanu prezesa korporacji Roxxon wydawałby się grubymi nićmi szyty, nazbyt „komiksowy” – jak mianowanie Gordona Gekko sekretarzem skarbu. Tymczasem to właśnie Carl Icahn, jeden z pierwowzorów niesławnego bohatera Wall Street, był jednym z kandydatów na to stanowisko (ostatecznie został tylko doradcą Trumpa), Departamentem Stanu kieruje dziś zaś wieloletni prezes Roxxonu – tzn. Exxonu. Prezydent mający niejasne związki z obcym mocarstwem? Kłania się Kandydat Johna Frankenheimera, klasyk kina paranoicznego, w którym Sowieci próbują umieścić w Białym Domu swojego agenta, senatora Iselina. Aby nie wzbudzać podejrzeń, Iselin tropi komunistyczny spisek na szczytach amerykańskiej władzy.

Także dziś przed scenarzystami – zwłaszcza seriali – twardy orzech do zgryzienia. Humor Figurantki (Veep) polegał na pokazywaniu rażącej niekompetencji sztabu Seliny Meyer, wice-, a potem prezydent USA – klnącej jak szewc i zainteresowanej jedynie popularnością. Blednie on jednak w zestawieniu z ekipą Trumpa, która śmiertelnie poważnie mówi o „alternatywnych faktach”, i prezydentem, który na Twitterze wykłóca się ze wszystkimi o wszystko. David Simon, twórca wybitnego Prawa ulicy (The Wire), z pomocą Carla Bernsteina przygotowuje serial o Kongresie – co jednak takiego może nam pokazać, czego już nie zobaczyliśmy? Korupcję, nadmierny wpływ lobbystów i wielkiego biznesu? Niezdolność polityków do działania ponad podziałami i dysfunkcyjność systemu? Równie dobrze mógłby nakręcić serial dokumentalny. House of Cards przez pierwsze cztery sezony pokazywał politykę niczym szekspirowski dramat o niegodziwym, ale fascynującym prezydencie. Teraz, kiedy w Białym Domu zasiadł Trump, Under­wood przestaje być szokującą postacią, a serial Netfliksa ma szansę stać się nie ostrzeżeniem, ale eskapistyczną fantazją, odgrywającą podobną rolę jak Prezydencki poker (The West Wing) w okresie prezydentury George’a W. Busha. Cóż z tego, że w przeciwieństwie do Jeda Bartletta – granego przez Michaela Sheena, chodzącego ideału demokraty – Underwood jest niemoralny i bezwzględny, skoro niemałej części odbiorców wciąż wydaje się lepszą alternatywą od prezydenta Trumpa?

Dziś political fiction zamiast konfrontować widzów z patologiami amerykańskiej polityki, ma szansę umożliwić im coś innego: ucieczkę do świata, w którym politycy wprawdzie kłamią, ale media wciąż mają władzę, a skandale nadal mogą pogrzebać czyjąś karierę. Przede wszystkim jednak komiksowi złoczyńcy nie zostają prezydentami, a jeśli nawet, to Superman czy Batman są w stanie wszystko szybko naprawić. Niestety, superbohaterzy nie istnieją – w przeciwieństwie do superłotrów.
 

Czytaj również:

Wiedza i niewiedza

Amerykańska rewolucja Kaepernicka

Piotr Żelazny

Dla Amerykanów, szczególnie białej klasy średniej, flaga i hymn są świętością. Dla Colina Kaepernicka, zawodnika najbardziej amerykańskiej z gier, USA nie są krajem, który zasługuje na hołd. Teraz już nie tylko dla Kaepernicka.

Nie będę wstawał, by oddawać honory fladze kraju, w którym czarnoskórzy i kolorowi są prześladowani. Na ulicach leżą ciała czarnych, a mordercom, którzy ich zabili, daje się płatne urlopy do wyjaśnienia sprawy” – to jego słynna już wypowiedź sprzed roku.

Czytaj dalej