Straciłem przyjaciela
i
Kazimierz Wiśniak – rysunek z archiwum nr 655/1957 r.
Opowieści

Straciłem przyjaciela

Jan Stoberski
Czyta się 7 minut

Utrata bliskiego przyjaciela jest zawsze szalenie bolesna. Jeśli ów przyjaciel miał cztery łapy, jak Bonzo, żałoba zmienia nawet sposób postrzegania znajomych dwunożnych.

Bonzo starzał się i węch dopisywał mu coraz gorzej. Pewnego popołudnia ja potrafiłem swymi słabymi oczami dostrzec zająca, pomykającego polami niedaleko nas, a on nie mógł go ani wyczuć, ani dostrzec, chociaż rozglądał się bardzo niby bystro i uważnie po całej okolicy. W pewnej chwili udało mu się wreszcie spostrzec owego zajączka. Puścił się za nim, ale wyglądał jak starzec o trzęsących się niemal nogach, usiłujący dognać krzepkie pacholę.

Słabł coraz bardziej. Zanosiło się na to, że nie pożyje już długo, dlatego biadałem któregoś dnia: – Że też poczciwe psy żyją krócej niż ludzie! Taka pięćdziesięcioletnia handlarka, Dżumałowa, schlebiaczka i naciągaczka, będzie pewnie jeszcze jakieś dziesięć czy dwadzieścia lat żyć i obełgiwać łatwowiernych ludzi, a trzynastoletni Bonzo ma może przed sobą tylko kilka miesięcy życia. Czyż nie powinno być raczej odwrotnie?

Stawał się powolny i leniwy. Zimą, w duży mróz, biegałem niekiedy razem z nim po ulicy, bo gdy puściłem go wolno ze smyczy, jemu samemu nie chciało się poruszać szybciej i wtedy marzł bardzo.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Nie mógł już chodzić na dalsze spacery. Trzeba go było nawet w końcu znosić po schodach na ulicę. Staruszka, która widywała mnie dość często w towarzystwie Bonza w okolicy kopca Kościuszki, zagadnęła mnie raz: – Cóż z tym pańskim pieskiem? Taki przyjemny! Choruje? – Nie mog­łem, niestety, zakomunikować Bonzowi: – Ludzie pytają o twoje zdrowie! – Gdyby mógł zrozumieć takie słowa, ucieszyłby się na pewno.

Przyzwyczaiłem się bardzo chodzić z nim na Bielany czy Krzemionki. Toteż kiedy znalazłem się tam sam albo z kimś dość dla mnie obojętnym, a do tego gadatliwym, czułem się bardzo nieswojo.

Chorował, cierpiał, ale nie jęczał ani stękał tak żałośnie, jak czyni to wielu ludzi w podobnych wypadkach. Nie miał też może większej nadziei, że jego opiekunowie będą mu bardziej współczuli, gdy swymi jękami uprzytomni im, jakie to gnębią go bóle.

Kiedy leżał w kuchni na podłodze i ledwie się ruszał, czekając może końca swych cierpień, odrywałem się od pisania prawie co kwadrans i zachodziłem do niego. Tylu ludzi czuwało przy łożu niejednego chorego hultaja, a poczciwy pies miałby nie widzieć przy sobie przyjaciela w ostatniej może swej godzinie, by czuć się odrobinę bodaj lżej na duchu, by mniej ciężko było mu konać? Spoglądałem na niego w milczeniu, lecz on ledwie już na mnie patrzył. Raz tylko jeden merdnął słabiutko ogonem ku mej uciesze, ale i żalowi, bo przecież żegnał się jakby ze mną, tym razem na czas straszliwie długi.

Nie było mnie jednak przy nim właśnie wtedy, gdy westchnął sobie ciężko już po raz ostatni. Widząc go martwego, pomyślałem: – Teraz pozostali mi jedynie sami mniej już cenni, mniej wierni przyjaciele – ludzie. – Przez jakąś godzinę nie chciałem prawie z nikim gadać. Miałem nawet z początku zamiar nie jeść nic po jego śmierci, choćby i przez dzień. Niejeden przecież pies zagłodził się z żalu za zmarłym człowiekiem, niechbym więc i ja, człowiek, nie obżerał się zaraz po śmierci mego przyjaciela, psa.

Ucieszyła mnie ogromnie Zosia, młodziutka plastyczka, gdy rzekła współczująco: – To twój Bonzo już umarł? – Wówczas też jej dziewczęca uroda i wdzięk spodobały mi się o wiele bardziej niż zwykle. Inni bowiem stwierdzali triumfalnie: – Zdechł już! – „Zdychają” wszak różne draby, ale sympatyczne stworzenia „umierają”.

Zmarło mi już dotąd kilka bliskich osób, ale o zgonie prawie żadnej z nich nie myślałem z takim wzruszeniem jak o śmierci Bonza. Żaden jego psi przyjaciel nie stał koło niego w chwili, gdy on dogorywał, by swym cichym skomleniem okazać mu swoje współczucie i żal.

Ponieważ siostrzeniec pośpieszył się z zakopaniem Bonza, było mi z początku przykro, że to nie ja nios­łem jego zwłoki, że nie ja rozkopywałem dla nich dół w ogrodzie paulinów. Dobrze choć, że pochowano go niedaleko domu. Dzięki temu nie musiałem zbyt boleć, że nie ja, a ktoś inny kosztował dłużej owej smutnej przyjemności przenoszenia jego martwego ciała. Mimo to jednak myśl, że nie było mnie, gdy grzebano go w ziemi, dręczyła mnie tak, że w końcu wolałem wmówić w siebie: – To ja taszczyłem swego martwego druha w worku, na własnych barkach, nie dbając, że ciężki, i dość długo zastanawiając się: Gdzie go pochować? Gdzie by on wolał? Na wzgórzu? Nad wodą? – Przypominałem sobie niby bardzo dokładnie, jak było mi przykro, gdy znikł już pod ziemią, i miałem omal pewność, że wszystko to zupełna prawda. Zabroniłem sobie nawet w tę prawdę wątpić! I gdyby tak zapytał mnie ktoś w owej chwili: – Kiedy najbardziej wzruszyłeś się ostatnio? – mógłbym odrzec tonem największej szczerości: – Gdy niosłem w worku Bonza!

Nie poszedłem do Jadźki, by pożyczyć jej pieniędzy. Bałem się, że powie mi: „Będę ci bardzo wdzięczna!”. Takie czcze słowa drażniły mnie tylko. Czyż na pewno byłaby mi wdzięczna? Psy tylko bywają wdzięczne!

Irytowały mnie szafy, szafki i różne drobiazgi, stanowiące mój niby-dobytek, jako zbędne rupiecie. Psy czy konie nie posiadały przecież nic. – Jakże śmieszna będzie kiedyś moja przeprowadzka – myślałem. – Warto mi będzie kiedyś kłopotać się przewożeniem z jednego miejsca w drugie tylu rozmaitych mebelków czy garnków, kuszących mnie do lubowania się w większej wygodzie, do wylegiwania się czy żarcia? Mam może jeszcze chełpić się tym, że nagromadziłem ich tyle? Czy na dobre wychodzi mi to, że prawie zawsze znajduję coś do jedzenia w spiżarce? Niechbym i ja zastawał ją pustą tyle mniej więcej razy, ile razy Bonzo ujrzał swoją miskę próżną w chwili, gdy był spragniony. Niechbym i ja jeszcze bardziej nauczył się znosić różne braki z większym spokojem! Będę zresztą czuł się mniej osamotniony przez śmierć Bonza i z mniejszym żalem będę go wspominał, gdy sam stanę się równie cierpliwy czy wierny dla przyjaciół jak on. Wtedy łatwiej już potrafię cieszyć się sam sobą. Nie będę już odczuwał tak gwałtownej potrzeby podziwiania czyichś zalet czy pocieszania się, że przynajmniej ktoś inny posiada to, czego brak mnie samemu!

Postanawiałem także: – Będę odtąd przestawał częściej tylko z ludźmi tak samo prawie serdecznymi dla mnie, prostymi czy pobłażliwymi jak on. Jeszcze przecież nie jest na świecie tak źle, by nikt z ludzi nie potrafił być dla mnie równie życzliwy jak pies! – Z prawdziwym przejęciem i sentymentem sporządzałem w pamięci listę kobiet i mężczyzn, zdolnych jako tako zastąpić mi psa, wymawiając co chwila w myśli jakieś imię czy nazwisko. Lata całe poznawałem wszak niestrudzenie różnych ludzi przede wszystkim w tym celu, by spośród nich wybrać bodaj kilku takich, którzy mogliby mnie sobą cieszyć.

Nie mogłem wszakże zbyt szybko zapomnieć o Bonzie. Przypominały mi go choćby niektóre psy. Goniąc za mną, obwąchiwały nogawki mych spodni, przesiąkłem odorem Bonza, który swego czasu raz po raz ocierał się o nie pyskiem.

Któregoś dnia znów dręczyłem się, przypominając sobie, ile to razy Bonzo wyczekiwał pokornie w przedpokoju, czy ktoś nie zabierze go na dwór. W końcu jednak pocieszyłem się ostatecznie, mówiąc sobie: – Raz przecież sam miałem wielką ochotę pójść do ubikacji, a mimo to najpierw wyprowadziłem przed dom Bonza, by niezbyt długo zamęczał się sam chociażby niepewnością, kiedyż wreszcie będzie mógł znaleźć się na ulicy. A wracając z nim, puszczałem go zawsze pierwszego do mieszkania, niby jakąś czcigodną osobę. Nie wiem nawet, czy doceniał moją kurtuazję…

Pewnej nocy spotkało mnie prawdziwe szczęście. Zobaczyłem Bonza we śnie, w przedpokoju. Cieszył się, że przywdziewam mu obrożę. Po chwili spoglądania na niego zdałem sobie jednak sprawę: – Toż on niedawno przestał żyć! Muszę go chyba widzieć we śnie, chociaż wygląda jak żywy. Tym bardziej więc – rozumowałem – powinienem korzystać, że nie obudzę się z tego mojego snu, że on stoi przede mną jak dawniej, że mogę nań patrzeć, jak wtedy, kiedy jeszcze żył. Powinienem wyzyskać każdą chwilkę i nie odrywać oczu od niego! Dość już razy budziłem się właśnie w momencie silnego wzruszenia, ujrzawszy na przykład we śnie kogoś bliskiego, a dawno zmarłego! – Spozierałem na Bonza chciwie, i to nie jak na jakąś zjawę, mimo że miałem świadomość, iż nią był. Głaskałem go także z pośpiechem, bo lada chwila mogłem się zbudzić, a wtedy Bonzo zniknąłby nagle. Próbowałem też spojrzeć mu w oczy, by przekonać się, czy mają wyraz istoty żywej, gdyż wątpiłem w to jakoś. Gorączka wiedzy i mania dociekania nie opuszczały mnie przecież nigdy, nawet w godzinach największej radości czy bólu. On jednak jakby celowo nie podnosił głowy, tak że nie mogłem mu spojrzeć w ślepia.

I wówczas zbudziłem się, głęboko poruszony, szczęśliwy. Chociaż na krótko bowiem odzyskałem jakby swego dawnego kamrata. I patrzyłem nań jakże z bliska! Od długiego czasu żaden człowiek nie potrafił uradować mnie sobą tak jak ów zmarły przed tygodniami pies.

 

Tekst pochodzi z numeru 794/1960 r. (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum. 

Tego tekstu możesz również posłuchać w naszym dziale Multimedia.

 

Czytaj również:

Kociariusz
i
ilustracja: Marek Raczkowski
Przemyślenia

Kociariusz

Katarzyna Sroczyńska

Aaaa… Od nich się zaczyna. Są pierwszą żywą istotą, o której słyszymy jako niemowlęta. Ulubione zwierzęta niań, bohaterowie kołysanek jak świat długi i szeroki. Z dziecięcej wyobraźni bezszelestnie przemykają do rzeczywistości.

„Posiadanie jednego kota prowadzi do posiadania następnego” – tłumaczył Ernest Hemingway, który mieszkał z 40 przedstawicielami tego gatunku. Ludzie uważają, że koty mają nie jedno życie, ale siedem albo dziewięć, nam za to potrafią zapewnić wieczność. „Zbawiony zostanę tylko dzięki miłości do kocurów” – pisał Bohumil Hrabal. Zanim jednak nastąpi nieunikniony koniec, nadejdą zapewne długie jesienne wieczory. Może zechcą je Państwo spędzić w towarzystwie 13 kotów wybranych kocią łapą na chybił trafił. Swobodnie, niemal niezauważenie poruszają się one między światem dzikiej fantazji a udomowioną rzeczywistością. Bo przecież z kotami nigdy nie wiadomo.

Czytaj dalej