Stoicka MaBeNa
Przemyślenia

Stoicka MaBeNa

Piotr Stankiewicz
Czyta się 4 minuty

MaBeNa – ten dziwny byt, wymyślony na początku stycznia przez prof. Zybertowicza, unosi się gdzieś w międzyświecie między realną polityką a planowaniem strategicznym. Ale jeśli odrzeć MaBeNę z wymiaru politycznego, będzie to świetny przykład tego, jak działa stoicyzm.

Czym w ogóle jest MaBeNa? Tym, którzy dotąd nie wiedzieli, wyjaśniam: jest to Maszyna Bezpieczeństwa Narracyjnego, czyli proponowana instytucja (czy też mechanizm lub taktyka), która szybko, sprawnie i korzystnie dla Polski odpowiadałaby za kryzysy wizerunkowe na arenie międzynarodowej.

Cokolwiek sądzimy o tym pomyśle w sensie politycznym, warto zwrócić uwagę, że stoicyzm to nic innego jak taka prywatna MaBeNa. Cały sens tego, co Marek Aureliusz pisze o „życiu wyobrażeniami” i „budowaniu właściwych wyobrażeń”, da się zgrabnie wyrazić językiem mabenicznym (nie mylić z memicznym). Jak? Prześledźmy krok po kroku.

Informacja

Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Oto coś się dzieje w świecie: na przykład czyjś fanpage na Facebooku robi większe zasięgi niż nasz. Czysty ludzki odruch jest taki, żeby z tego powodu posmutnieć. Poczuć ukłucie, przynajmniej szpileczkę. Nie zaprzeczajcie – wiecie, o co mi chodzi. Ale tutaj od razu wchodzi fundamentalny stoicki paradoks: wydarzenia zewnętrzne nie wpływają na nas bezpośrednio, nie definiują nas, nie dotykają, nie decydują o tym, co się z nami dzieje, nie rozstrzygają o tym, czy jesteśmy szczęśliwi czy nie. Co więc decyduje i rozstrzyga? Narracja, jaką sobie o tym stworzymy. Opowieść, w którą to wszystko włożymy. Czyli właśnie nasza MaBeNa.

A więc czyjś fanpage ma więcej lajków. Czy to mnie smuci? Jeśli smuci, to nie sama statystyka, ale dopiero sposób, w jaki ją sobie opowiem. Bo czego tak naprawdę się spodziewam, jeżeli zaczynam ją sobie opowiadać po linii „nic mi się nie udaje…”? Nic przecież dziwnego, że prowadzi to w prostej linii do myśli „życie jest porażką” i „nie warto jest robić nic”. I tutaj właśnie przychodzą w sukurs stoicy: boli, zniechęca, odciąga od życia nie sam fakt, że czyjś fanpage działa lepiej, ale właśnie te wszystkie wnioski i wnioseczki, które z tego – bezpodstawnie! – wyciągamy.

I odpalamy naszą MaBeNę. Musimy nauczyć się nie wyciągać z faktów tych złych, bolesnych, autodeprecjonujących narracji. Nie gnębić się, nie dołować, nie dokładać sami sobie. Zamiast tego czeka całe możliwe mnóstwo narracji pozytywnych, począwszy od tych, które sytuację banalizują („to tylko Facebook, nie ma się czym przejmować”), przez te, które aktywnie wskazują, że nasze jednak górą („może tamci mają więcej zasięgów, ale to tylko dlatego, że wrzucają głupie memy”), aż po przypomnienie własnego przywileju („są tysiące fanpage’ów, którym poszło dużo gorzej niż moim”). To od nas i tylko od nas zależy, którą z tych opowieści wybierzemy. Pod tym względem jesteśmy całkowicie wolni.

A na koniec dodatkowa magiczna wskazówka. Otóż rozbudowany podręcznik o tym, jak i jakie te opowieści mamy sobie układać, nie jest wcale potrzebny. Kluczem do wszystkiego jest bowiem samo zdanie sobie sprawy z tego, że liczą się narracje, a nie fakty. Chodzi o to, żeby zrozumieć, że każdy nosi w głowie własną MaBeNę – a reszta już pójdzie sama. Innymi słowy, samo uświadomienie sobie możliwości MaBeNy jest równoznaczne z puszczeniem jej w ruch.

PS: Trzeba też pamiętać, że to nie jest li tylko operacja czysto umysłowa – MaBeNa absolutnie nie wyklucza faktycznego, aktywnego działania, żeby zewnętrzny stan rzeczy zmienić. Jako dowód i przykład tegoż: wspomniane fanpage’e to „Sztuka życia według stoików” i „Myślnik Stankiewicza” – na które serdecznie zapraszam.

Czytaj również:

Królestwo za orzechy
i
zdjęcie: Wouter Supardi Salari/Unsplash
Dobra strawa

Królestwo za orzechy

Dominika Bok

Przypominają kształtem ludzki mózg i znakomicie wpływają na pamięć, koncentrację oraz nastrój. Żeby były lepiej przyswajalne, warto namoczyć je przed spożyciem albo – w wersji dla zaawansowanych smakoszy – wytłoczyć z nich olej.

Sama nazwa orzecha włoskiego sugeruje, że ta roślina szczególnie lubi ciepło – typowe dla południowej Europy. Rzeczywiście w wyjaśnieniach etymologicznych jest trochę prawdy, gatunek ten można było spotkać w naszej – całkiem słonecznej wówczas – strefie klimatycznej, zanim nastała epoka lodowcowa, a wraz z nią doszło do wymarcia dużej części flory. Kiedy jednak orzech na dobre zadomowił się po raz wtóry na naszych terenach, doszło do zabawnej pomyłki. Tak naprawdę przywędrował on bowiem nie z Półwyspu Apenińskiego, lecz z Bałkanów przez Wołoszczyznę (górzystą krainę w Rumunii). Nie bez powodu w starych książkach kucharskich do dziś wśród wielu innych ingrediencji znaleźć można w przepisach „orzechy wołoskie”. Dolejmy jeszcze trochę oliwy do ognia tej językoznawczej historii: w Anglii orzechy włoskie nazywane są English walnut, Persian walnut, a czasami – kamień z serca – tylko walnut. Tyle określeń na jednego niepozornego orzeszka! Chociaż czy rzeczywiście tak niepozornego?

Czytaj dalej