Spotkanie z Neptunem
i
ilustracja: Karyna Piwowarska
Pogoda ducha

Spotkanie z Neptunem

Piotr Stankiewicz
Czyta się 4 minuty

Statek kosmiczny Voyager 2 spóźnił się (ponoć) na spotkanie z Neptunem o 86 sekund. A i my czasem jesteśmy niepokojąco punktualni. W jakich sytuacjach? I – przede wszystkim – czemu niepokojąco? 

Z jednej z ulubionych książek dzieciństwa (każdy ma swoje skrzywienia) zapamiętałem zdanie, które brzmiało mniej więcej tak: „Po 144 miesiącach i 5 dniach lotu, po pokonaniu 6 miliardów kilometrów »Voyager 2« spóźnił się na spotkanie z Neptunem o 86 sekund”. Precyzja zdumiewająca, godna osiągnięć mechaniki nieba (aż chciałoby się, żeby i mechanika naszej duszy poddawała się tak precyzyjnym przewidywaniom). Bo faktycznie, te 144 miesiące i 5 dni to mniej więcej 380 milionów sekund. Jakim ułamkiem tychże jest owe 86 sekund? To jest… 0,00002%. Z taką dokładnością Voyager trafił w punkt w niebie, w jaki zaplanowano, że trafi.

Oczywiście zdumiewająca dokładność. To jakby strzelić z łuku z Warszawy do Krakowa i trafić Mickiewicza na rynku w oko. Niewątpliwie to jest ta skala dokładności i precyzji, z którą spotykamy się chyba wyłącznie w astronomii z astronautyką właśnie, może jeszcze w fizyce cząstek i innych (nielicznych) obszarach świata, gdzie matematyka hula sobie w sposób względnie niepowstrzymany.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Dlaczego w ogóle o tym piszę? Co to ma wspólnego ze stoicyzmem i z ziemskim życiem w ogóle? Wspomniane zdanie przypomniało mi się pod koniec sierpnia, właśnie przypadał mi deadline pewnego większego projektu… Ale wejdźmy od razu w szczegóły z precyzją Voyagera. 31 sierpnia to był piątek, a więc koniec urzędowania do godziny 17.00. Wysłałem, co miałem wysłać, w nocy ze środy na czwartek, kwadrans po północy – czyli 40 godzin i 45 minut przed upływem terminu. Co w tym niezwykłego? Nic. Ale przypomniałem sobie, że termin 31 sierpnia zaproponowałem sam (i został on zaakceptowany), a stało się to – sprawdzam, sięgnąwszy do korespondencji – 17 marca o 14.08. Innymi słowy, w marcu zaproponowałem termin odległy o 4010 godzin… i trafiłem weń z dokładnością do 1,02%. Nie to co Voyager, ale jednak blisko. Dlaczego właściwie tak?

Ten fakt można opowiedzieć dwojako (każda rzecz ma dwa uchwyty, jak powiedział Epiktet). Z jednej strony, można się zachwycić umiejętnością przewidywania – w końcu z dokładnością do jednego procenta przewidziałem, ile czasu zajmie mi to zadanie. Z drugiej jednak, można się nieco przerazić tym, jak bardzo nasza ludzka natura uniemożliwia nam zrobienie czegokolwiek wcześniej niż wyznaczony termin.

Między ustaleniem deadline’u a jego upływem minęło pięć i pół miesiąca: w tym dwa urlopy i z pięć innych wyjazdów. Były górki, dołki, było wszystko. W samym sierpniu dwa razy wybuchały lokalne pożary i dwa razy je gasiłem. Wszystko to niepostrzeżenie i niepowstrzymanie prowadziło do tego, że oddałem całą rzecz półtorej doby przed terminem. Po pół roku. Nie dało się inaczej? Nie dało się wcześniej? Skąd ja właściwie wiedziałem, że akurat te dwa pożary wybuchną i że akurat tyle czasu zajmie walka z nimi, że zmieszczę się z lekkim zapasem? Metafizyka czy automerytokracja?

Oczywiście nie ma tu żadnego twardego determinizmu i ciemnego losu, a jest tylko specyfika umysłowości człowieka. Tak po prostu jesteśmy skonstruowani, że nasz charakter staje się naszym przeznaczeniem, a wszelka praca rozlewa się na cały ten czas, na który jest zaplanowana. Jest to siła wielka a tajemnicza, tendencja, której nie powstrzymają nawet najwięksi tytani. Bo i faktycznie: ogarniętą, zorganizowaną osobę poznamy raczej po tym, że deadline’ów nie przekracza… Wyprzedzenie ich jest zgoła niemożliwe – temu nie podoła nikt. Pomyślcie zresztą: jeśli ktoś powie, że pracę zaplanowaną na pół roku zrobił w kwartał, powiemy raczej, że pierwotny plan był źle wyznaczony, niż że ktoś się sprawnie sprężył. Jakkolwiek liczyć – martwa linia naszym przeznaczeniem. Nie przeskoczymy jej, ale możemy się zawsze starać być po jej właściwej stronie.

Czytaj również:

Królestwo za orzechy
i
zdjęcie: Wouter Supardi Salari/Unsplash
Dobra strawa

Królestwo za orzechy

Dominika Bok

Przypominają kształtem ludzki mózg i znakomicie wpływają na pamięć, koncentrację oraz nastrój. Żeby były lepiej przyswajalne, warto namoczyć je przed spożyciem albo – w wersji dla zaawansowanych smakoszy – wytłoczyć z nich olej.

Sama nazwa orzecha włoskiego sugeruje, że ta roślina szczególnie lubi ciepło – typowe dla południowej Europy. Rzeczywiście w wyjaśnieniach etymologicznych jest trochę prawdy, gatunek ten można było spotkać w naszej – całkiem słonecznej wówczas – strefie klimatycznej, zanim nastała epoka lodowcowa, a wraz z nią doszło do wymarcia dużej części flory. Kiedy jednak orzech na dobre zadomowił się po raz wtóry na naszych terenach, doszło do zabawnej pomyłki. Tak naprawdę przywędrował on bowiem nie z Półwyspu Apenińskiego, lecz z Bałkanów przez Wołoszczyznę (górzystą krainę w Rumunii). Nie bez powodu w starych książkach kucharskich do dziś wśród wielu innych ingrediencji znaleźć można w przepisach „orzechy wołoskie”. Dolejmy jeszcze trochę oliwy do ognia tej językoznawczej historii: w Anglii orzechy włoskie nazywane są English walnut, Persian walnut, a czasami – kamień z serca – tylko walnut. Tyle określeń na jednego niepozornego orzeszka! Chociaż czy rzeczywiście tak niepozornego?

Czytaj dalej