Śpiew czarnego łabędzia epidemii
i
Zaraza w Winterthur w 1328 r. (litografia) A. Corrodi, 1860 r., ; źródło: Wellcome Library
Opowieści

Śpiew czarnego łabędzia epidemii

Adam Węgłowski
Czyta się 8 minut

Pandemia na zawsze zmieni nasze życie – słyszymy wokół. Będzie miała konsekwencje ekonomiczne, bo miliony ludzi zostały bez pracy. Społeczne, ponieważ bezpośrednie relacje międzyludzkie zastępujemy namiastkami w rodzaju połączenia wideo na komunikatorze, pracy zdalnej i szkoły online. Kulturowe zaś chociażby takie, że zagraniczne wojaże staną się przyjemnością rzadką i kosztowną, a wielkie mecze i koncerty – niebezpiecznymi atrakcjami.

Jeśli zerknąć w głąb historii, to widać, jak wiele epidemie przyniosły zmian nieoczekiwanych: krótkoterminowych i długofalowych, geostrategicznych i dotyczących jednostek. Za sprawą plag zmieniały się życiowe filozofie, rozprzestrzeniały nowe trendy (nie zawsze światłe) i upadały mocarstwa. Libańsko-amerykański uczony Nassim Nicholas Taleb nazwał takie nieprzewidywalne wstrząsy rządzące naszym światem i życiem „czarnymi łabędziami”. Piękna nazwa jak na koronawirusa i inne paskudztwa!

Koniec imperiów

Biblii pojawienie się zarazy zazwyczaj traktowano jako boską karę, a przynajmniej tak przedstawiali ją liderzy Izraelitów. Jeśli dotykała naród wybrany – to za odstępstwa od wiary. Jeśli jego wrogów (np. Egipcjan) – to za prześladowania wyznawców Jahwe. Poddani faraona rewanżowali się opowieściami, jakoby Izraelici uciekający z Egiptu roznosili trąd i inne choroby. Te fake newsy podchwyciło później paru myślicieli z kręgu cywilizacji grecko-rzymskiej i stały się one jednym z przyczynków do rozwoju antysemityzmu.

Skoro już wspomnieliśmy o Grecji i Rzymie, to na ich historię kilkakrotnie wpływały wielkie epidemie. Choćby w 430 r. p.n.e., niedługo po wybuchu konfliktu między Atenami a Spartą, w którym stawką była hegemonia w świecie greckim. Do dziś nie wiemy, co zaatakowało: dżuma, tyfus, ospa czy może jakiś rodzaj gorączki krwotocznej. Choroba przybyła ponoć z Etiopii, przez Bliski Wschód. Gdy nawiedziła Ateny, zabiła tysiące mieszkańców, jedną czwartą populacji. Ci, co przeżyli, urągali olimpijskim bogom i żyli, jakby jutra miało nie być. Wśród ofiar plagi znalazł się słynny przywódca Ateńczyków Perykles. Gdyby przeżył, może wynik wojny byłby inny. A tak – wygrali Spartanie, Ateny zaś podupadły. W innym przypadku Ateńczycy staliby się tak potężni, że pewnie nigdy nie usłyszelibyśmy o Macedończykach i ich wodzu Aleksandrze.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Imperium Rzymskie zaraza dotknęła także u szczytu potęgi, w II w. n.e. Znów nie wiemy, jaka dokładnie była to choroba, wiadomo jedynie, że pojawiła się w 165 r. podczas kampanii wojennej prowadzonej na Bliskim Wschodzie przeciw Partom. Poprzez legionistów epidemia rozprzestrzeniała się na całe cesarstwo. Szalała do 180 r. Skutek: śmierć od kilku do kilkunastu milionów mieszkańców imperium, nawet może 20% populacji kraju. Kryzys wojskowy i ekonomiczny. Rozkwit magii i nasilenie prześladowania chrześcijan. A także zgon cesarza intelektualisty Marka Aureliusza podczas innej pechowej wojennej kampanii (pamiętacie początek filmu Gladiator?). Rzym nigdy już nie odzyskał potęgi sprzed tej epidemii.

Minęło kilkaset lat, nastało kolejne cesarstwo i kolejna plaga. W Bizancjum za panowania Justyniana Wielkiego wybuchła w 541 r. epidemia dżumy. Podobno w Konstantynopolu umierało codziennie nawet 10 tys. mieszkańców. Zaraza wygasła rok później, ale jej skutki ekonomiczne i polityczne wstrząsnęły nie tylko Cesarstwem Bizantyjskim, lecz także całym światem śródziemnomorskim i Bliskim Wschodem. Według jednej z hipotez długi czas niepokojów, niedostatku i beznadziei, który nadszedł po zarazie, wpłynął na religijne przemyślenia Mahometa i sukces islamu.

Czy obecna epidemia koronawirusa także dokona przetasowań na globalnej szachownicy? Zapewne. Zwłaszcza gdy najpotężniejsze, demokratyczne mocarstwo Zachodu z bólem zmaga się z pandemią, z którą rzekomo dość sprawnie i bezwzględnie poradziła sobie jego autorytarna konkurencja z Azji. To może prowokować niektóre umysły do nieoczekiwanych wniosków.

Lepsze życie po czarnej śmierci

Zmiany na arenie międzynarodowej zawsze wcześniej czy później mają wpływ na życie zwykłych ludzi. Czasem śmierć przyczynia się jednak do… odrodzenia. Tak było z dżumą, która dotarła do Europy w roku 1346. Rozpoczęła się kilka lat wcześniej w Azji Środkowej lub w Chinach. Stamtąd Jedwabnym Szlakiem czarna śmierć trafiła na Zachód, znacząc swój pochód milionami ofiar. Według współczesnych szacunków historyków sama Europa straciła 60% populacji, prawie 50 mln ludzi. Ponownie osiągnęła dawną liczbę mieszkańców dopiero półtora wieku później.

Wielkie miasta zamieniły się w gigantyczne umieralnie. Tylko bogaci, i to nieliczni, mogli wymknąć się do odizolowanych podmiejskich willi, ciesząc się świeżym powietrzem i zabijając czas niczym bohaterowie Dekameronu. W czasach czarnej śmierci, podobnie jak przy starożytnych epidemiach, zapominano o zasadach i surowej moralności. Ludzi grzebano w masowych grobach, bez księdza i modłów. Efekt? Jedni niepewni jutra pogrążali się w pijaństwie i rozpuście. Drudzy szli w stronę dewocji i moralizatorstwa. Jeszcze inni szukali winnych wśród Żydów i trędowatych – tym ostatnim przyszywano do ubrania żółte krzyże i kazano poruszać się po ulicach z ostrzegawczymi kołatkami.

Kiedy epidemia wygasła, zrodził się z niej, zwłaszcza na północy Włoch, całkiem inny świat. Stary porządek został podważony, bo na zarazę nie pomagały ani majątek, ani siła zbrojna, ani pozycja, ani gorliwa wiara. Ludzie zaczęli więc zastanawiać się, czy w okowach dawnych przyzwyczajeń nie tracili sensu i radości życia. Ba, w nowej sytuacji nagle okazało się, że mogą zmieniać siebie i świat dookoła. Po epidemii brakowało w Italii siły roboczej, wzrosły więc płace, a pracownicy stali się bardziej mobilni. I przedsiębiorczy: dawny biedny robotnik rolny mógł dorobić się majątku i nie przejmować się arystokratami. Głowę podnosiło pogardzane dotąd „pospólstwo”, podczas gdy wpływy i władza szlachetnych rodów wyraźnie słabły. Z kolei kler, który w czasach zarazy nagrzeszył przynajmniej tyle, co reszta społeczeństwa, stracił monopol na wszechwiedzę – i edukację.

Renesansowy humanizm skupiał się na człowieku, zadawał odważne pytania, uczył racjonalnego i krytycznego myślenia, śmiało sięgał do spuścizny starożytnej, doceniał wartość sztuki. Indywidualizm stworzył wielkich myślicieli, artystów i ich mecenasów, jak florenccy Medyceusze. A prądy z Włoch rozprzestrzeniły się po Starym Kontynencie, dając też impuls do wielkich zmian religijnych: reformacji.  

Rzucono też w kąt stare mapy. Niebawem rozbudzona wyobraźnia i apetyty Europejczyków (często zbyt żarłoczne, niestety) wypchnęły ich na ocean. Rozpoczęła się epoka wielkich odkryć geograficznych. Renesans jednak nie zatrzymał chorób. A dalekie podróże przyniosły… nową epidemię. Tragiczną dla mieszkańców Ameryk. W latach 1545–1576 zarazki ze Starego Świata uśmierciły miliony Indian. Z kolei w Europie pojawiła się kiła, rzekomo przywleczona przez marynarzy Kolumba (choć jej objawy widać już u postaci z wcześniejszego o kilka lat krakowskiego ołtarza mariackiego). Wstydliwa choroba płciowa zaprzęgła do pracy lekarzy i wynalazców. Ci zaczęli pracować m.in. nad kondomami – najpierw lnianymi, zawiązywanymi na wstążkę.

Niewolnicy, wampiry i James Bond

Dość szczególny wpływ na historię miała malaria na południowo-wschodnim wybrzeżu Ameryki Północnej. Kiedy na początku XVII stulecia usiłowali się tam zagnieździć koloniści z Anglii, dopadała ich właśnie ta wycieńczająca choroba. Na polach Wirginii nie było komu pracować. Europejczycy nie wytrzymywali, Indianie również. I wtedy ktoś zwrócił uwagę, że dużo odporniejsi są niewolnicy sprowadzani z Afryki. Tak amerykańskie Południe zamieniło się w krainę, której niewolnictwo przyniosło najpierw bogactwo, a potem wystawiło surowy rachunek. Warto jednak zauważyć, że pierwsza „czarna republika” – Haiti – zawdzięcza swoje powstanie antyfrancuskiej rebelii niewolników, podczas której wojska napoleońskie na Karaibach zdziesiątkowała epidemia żółtej febry.

Kolejne epidemie pojawiały się, wygasały i wracały. Ludzkie nieszczęście wykorzystywali oszuści, cudotwórcy i medycy sięgający po tak „skuteczne” metody, jak puszczanie chorym krwi czy zalecanie palenia tytoniu. Ich wpływy zaczęto ograniczać w wiekach XVIII i XIX. To czas ospy, tyfusu, gruźlicy, cholery – ale także dynamicznego rozwoju nauki. Badacze identyfikowali zarazki, pracowali nad szczepionkami, zwracali uwagę na higieniczny tryb życia i zalecali podróże do uzdrowisk.

Lecz zarazy wciąż pokazywały pazury. Zwłaszcza w warunkach wojennych, np. w 1812 r. Napoleon Bonaparte stracił w Rosji więcej żołnierzy na skutek epidemii tyfusu niż w walkach z carskimi armiami! Brakowało też edukacji. Powszechnie uważano, że kąpiel zwiększa ryzyko zarażenia, więc bycie brudasem stało się sposobem na „zdrowe” życie! Z kolei na zapadłych wsiach w Europie Wschodniej długo jeszcze brano gruźlików, kaszlących krwią, za potencjalne wampiry. Gdzieniegdzie atakowano lekarzy i pielęgniarki jako roznosicieli zarazków. Całkiem jak dziś – bo przesądy związane z epidemiami mimo upływu wieków mają się, niestety, dobrze. Niegdyś obwiniano o szerzenie zaraz innowierców, rzekomo zatruwających studnie, oraz czarownice spiskujące z diabłem. Gdy w latach 80. XX w. na Zachodzie rozprzestrzeniał się wirus HIV, próbowano wykreować AIDS na chorobę narkomanów i homoseksualistów. Fakty były inne, ale dopiero z czasem dotarły do opinii publicznej. Ostatecznie epidemia AIDS wpłynęła zarówno na większą ostrożność w relacjach seksualnych (nawet James Bond zaczął mieć w filmach mniej okazjonalnych partnerek!), jak i na otwartość w rozmowach o sprawach obyczajowych.

W ostatnich latach najbardziej obawialiśmy się epidemii choroby przypominającej znane z Afryki makabryczne wirusowe gorączki krwotoczne – jak ebola. Nieco nieoczekiwanie zaatakował nas jednak koronawirus. Wydawałoby się, że z tragicznej pandemii grypy hiszpanki 100 lat temu wyciągnięto wniosek, że przy takim globalnym zagrożeniu uratują nas tylko dyscyplina i dobrze wyposażona publiczna ochrona zdrowia – i nagle w roku 2020 okazało się, że w niektórych krajach szpitale są tak niedofinansowane, że ledwo zipią! Może więc wcale nie uczymy się na przebytych chorobach?

Pytanie, czy po pandemii COVID-19 świat będzie inny i pójdzie w takim kierunku, jaki sobie wyobrażamy. Bo „czarne łabędzie” latają czasami, jak chcą. Po zamachach z 11 września 2001 r. świat miał się uporać z terroryzmem, Zachód miał próbować lepiej zrozumieć islam, a Hollywood – przestać kręcić odmóżdżające strzelanki. Skończyło się na jeszcze większej ilości strzelania i ograniczaniu wolności obywatelskich. Po kryzysie z lat 2007–2009 finansiści mieli zostać pociągnięci do odpowiedzialności, bogaci być bardziej empatyczni, a politycy – mniej skorumpowani. Nic z tego. Trudno więc być prorokiem w dobie epidemii.

 

Czytaj również:

Wirus lęku
i
ilustracja: Karyna Piwowarska
Promienne zdrowie

Wirus lęku

Robert Rient

Robert Rient: Dlaczego w trakcie pandemii warto oddzielać strach od lęku?

Martyna Goryniak: Strach to fizyczna i emocjonalna reakcja na sytuację, która realnie nam zagraża. Lęk może dawać podobne objawy fizyczne, ale nie ma źródła w zewnętrznym zagrożeniu tylko w nierozwiązanych i nieświadomych wewnętrznych konfliktach oraz związanych z nimi stłumionych uczuciach. Osoby, które przeżywają lęk, racjonalizują go, by znaleźć pozornie obiektywne zagrożenia, jednak to nie one są prawdziwym źródłem tego stanu. Pandemia, którą przeżywamy, jest dla wielu źródłem strachu, wiąże się z nią rzeczywiste zagrożenie, ale aktywizuje również nasze lęki.

Czytaj dalej