Śnieżna rewolucja
i
zdjęcie: Marcin Kin
Promienne zdrowie

Śnieżna rewolucja

Wojtek Antonów
Czyta się 12 minut

Pierwsze narty Andrzej odziedziczył po dziadku: „Deski ledwo przypominały sprzęt, który znamy dzisiaj. Wszystko w rozsypce, wiązania musiałem przybijać gwoździami. W domu się nie przelewało, więc to mi musiało wystarczyć” – wspomina. Wychował się w małym gospodarstwie rolnym wraz z dziesięciorgiem rodzeństwa. „Mam siedem sióstr i trzech braci. Opiekowaliśmy się sobą nawzajem i pomagaliśmy w gospodarstwie. To nauczyło mnie szacunku do pracy, ale też tego, jak radzić sobie w różnych sytuacjach nieszablonowymi metodami”. 

Dość wcześnie, bo już w wieku dziewięciu lat, rozpoczął także karierę „biznesmena”. Zaczęło się spektakularnie, od interesu życia: „Udało mi się zamienić dwie paletki do ping-ponga i scyzoryk na narty i buty narciarskie” – wspomina. Buty i narty były za duże, ale te pierwsze wypchane gazetami, a te drugie skrócone piłą o prawie pół metra zapewniły mu najwcześniejsze narciarskie emocje na podhalańskich pagórkach. Wymiana okazała się początkiem wielkiej przygody, która dziś pozwala Jędrkowi na realizowanie projektów skialpinistycznych na najwyższym światowym poziomie. Nie wiadomo, czy druga strona transakcji okazała się talentem ping-pongowym.

Pik Pobiedy

W wieku 28 lat dopisał kolejny rozdział swojej historii: otrzymał Śnieżną Panterę, wyróżnienie alpinistyczne przyznawane za zdobycie pięciu siedmiotysięczników położonych w granicach dawnego ZSRR. Dokonał tego w rekordowym czasie, poprawiając wynik należący do utytułowanego himalaisty Denisa Urubki aż o 12 dni. Pomimo rozpadu Związku Radzieckiego Snieżnyj Bars to wciąż bardzo prestiżowe odznaczenie i poważne wyzwanie nawet dla najbardziej doświadczonych alpinistów. „Nie mów mi, ile razy byłeś na Evereście, powiedz, czy byłeś na Piku Pobiedy” – mówi rosyjskie przysłowie opisujące Szczyt Zwycięstwa (7469 m n.p.m.), najtrudniejszy z pięciu wierzchołków składających się na Panterę. 

zdj. Marcin Kin
zdj. Marcin Kin

Bargiel Pobiedę zdobył jako ostatnią. Wejście zajęło mu łącznie 17 godz., a na samym szczycie znajdowało się tyle śniegu, że nie był pewien, czy dotarł we właściwe miejsce. „Przez radio poprosiłem bazę, żeby sprawdzili na lokalizatorze, czy na pewno jestem tam, gdzie wszyscy chcieliśmy, żebym już był” – wspomina ze śmiechem moment, który oznaczał spełnienie marzeń i zakończenie trwającej ponad miesiąc, wyczerpującej i skomplikowanej logistycznie wyprawy. Teraz pozostał tylko zjazd na nartach do bazy i świętowanie z ekipą. „Zjazd był ciężki, a na dodatek w pewnym momencie wypięła mi się narta, która poleciała w dół. Nie było szans, żeby ją znaleźć, próbowałem schodzić, ale w śniegu po pas i licząc się z możliwością wpadnięcia w szczelinę zdecydowałem się pojechać na jednej narcie. Nieważne, w jakim stylu – chodziło o to, żeby dotrzeć na dół” – wspomina. Pomimo tych poważnych utrudnień Andrzej dotarł do obozu i zrealizował swój plan w rekordowym czasie 30 dni, w dodatku jako pierwszy zdobywca Śnieżnej Pantery, który z każdego z pięciu szczytów zjechał na nartach.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Śnieżna Pantera

„Najtrudniejszym elementem tego projektu była logistyka – opowiada Bargiel. – Gdy brałem udział w wyprawach w Himalaje, w ekipie były trzy–cztery osoby, teraz było to 13 osób. Poza tym mieliśmy prawie dwie i pół tony sprzętu filmowego, więc wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik, niestety, nie zawsze było…” – wspomina krytyczne momenty, gdy okazywało się, że obiecany śmigłowiec nie przyleciał lub pogoda nie pozwalała na jakiekolwiek działania. Poprzeczka była zawieszona wyjątkowo wysoko: po pierwsze, Andrzej za cel postawił sobie pobicie rekordu Urubki, po drugie – w trakcie wyprawy kręcono materiał filmowy, z którego powstał ośmioodcinkowy serial opowiadający o zdobyciu Śnieżnej Pantery. 

Jędrek podchodzi do dokumentowania swoich wyczynów i współpracy z mediami w sposób wcześniej niespotykany w historii polskich wypraw górskich. „Wyjazd w góry w towarzystwie ekipy filmowej był dla mnie zupełnie nowym wyzwaniem. W pewien sposób byłem odpowiedzialny nie tylko za ludzi, lecz także za powodzenie całego projektu. Nie brakowało momentów, gdy byliśmy pewni, że się nie uda” – tłumaczy i dodaje: „Na szczęście udało mi się skompletować superekipę pod przewodnictwem Marka Dawida, reżysera, którego energia i wsparcie bardzo nam pomogły. Chcieliśmy zrobić dokument, który nie tylko pokazuje, jak zdobywam kolejne szczyty, ale też całą otoczkę, trudności, które nas spotkały, radość i frustrację, kulturę i ludzi spotkanych po drodze. Wszystko bardzo nowocześnie, z humorem, zdejmując ze zdobywania wysokich szczytów nimb męczeństwa i walki o życie. To przecież jest wspaniała przygoda!”.

Elbrus

O Bargielu zrobiło się głośno w 2010 r. podczas biegu na Elbrus – jednego z najbardziej prestiżowych górskich biegów na świecie. Zawodnicy mają do pokonania trasę długości 12 km, przy czym różnica poziomów wynosi 3242 m. Andrzej, startując tu po raz pierwszy, pobił rekord, który – podobnie jak w przypadku Pantery – należał do Denisa Urubki. Uzyskał rezultat 3 godz. i 23 min (o 30 min lepszy od Rosjanina). Dotarł na szczyt, zanim jeszcze pojawili się tam sędziowie niespodziewający się, że ktoś może okazać się tak szybki. Ekipa arbitrów chętnie skorzystała z pomocy Andrzeja przy rozstawianiu swojego stanowiska. Potem zakłopotani organizatorzy poprosili go jeszcze o powtórzenie ostatniego etapu biegu – chcieli nagrać zwycięski finisz.

zdj. Marcin Kin
zdj. Marcin Kin

Pytany, czy specjalnie uwziął się na rekordy Denisa Urubki, Bargiel odpowiada: „Denis jest wielki i jako himalaista nie powinien mieć żadnych kompleksów. Jego dokonania są imponujące. Przykro mi, że pozbawiłem go już dwóch rekordów, ale i moje wyniki w końcu ktoś kiedyś przeskoczy”.

Rewelacyjna forma podczas Elbrus Race nie wzięła się z niczego. Bargiel już w wieku 17 lat startował z seniorami, bo w swojej kategorii nie miał konkurencji. Kilkakrotnie zdobywał mistrzostwo Polski w narciarstwie wysokogórskim, zajmował wysokie lokaty w najważniejszych europejskich zawodach skialpinistycznych, jednak czuł się zmęczony – brakiem wsparcia i, co najważniejsze, środków finansowych do uprawiania sportu na odpowiednim poziomie. Pomimo sukcesów podjął decyzję o zakończeniu kariery zawodniczej. „Doszedłem do ściany – wspomina. – Do startów przygotowywałem się bez trenera, na zawody jeździłem sam – o ile oczywiście przed wyjazdem wszystko sam załatwiłem. Na tle ekip, z którymi miałem konkurować, było to niepoważne i wyraźnie wpływało na moje wyniki. W końcu z przetrenowania złapałem kontuzję, miałem chwilę, żeby wszystko przemyśleć. Powiedziałem wtedy: dziękuję”. 

Himalaje

Na szczęście na młodego zawodnika zwrócił uwagę Artur Hajzer, twórca i szef programu Polski Himalaizm Zimowy, który od razu wciągnął Bargiela do pierwszej wyprawy. „Artur naprawdę miał talent do organizacji wypraw i dużo się od niego nauczyłem” – Jędrek z nostalgią wspomina Hajzera, który w 2013 r. zginął na stoku Gaszerbrum I w Karakorum.

Pomysł na wyjazd w Himalaje pojawił się w bardzo dobrym momencie, kiedy po zakończeniu przygody ze sportem Andrzej nie miał za bardzo planu, co robić dalej. Chętnie więc zgodził się na nowe wyzwanie. Podczas swojego pierwszego ataku na ośmiotysięcznik został cofnięty z wysokości 7600 m, jednak nigdy nie myślał o tym jak o porażce. „Na Lhotse szedłem z grupą, której szef stwierdził, że zawracamy. Warunki nie były trudne, mogłem iść dalej, ale byłem zbyt młody i niedoświadczony, żeby pójść sam. Odpuszczenie ataku na szczyt, często będącego uwieńczeniem miesięcznego oczekiwania w bazie, to najtrudniejsza rzecz, której trzeba się nauczyć w górach” – komentuje tamte wydarzenia. Następna wizyta w Himalajach zakończyła się już pełnym sukcesem i Andrzej Bargiel jako pierwszy Polak zjechał ze szczytu ośmiotysięcznika na nartach. 

zdj. Marcin Kin
zdj. Marcin Kin

Wyjazd na Lhotse zweryfikował także wyobrażenia o romantycznym zdobywaniu gór i stanowił zderzenie z tzw. turystyką himalajską. „Dziś bazy pod Mount Everestem zakładają specjalne firmy eventowe, rocznie na szczyt może wejść nawet kilkadziesiąt osób, a obsługa klienta jest kwestią ceny” – opowiada. Nie boi się głośno mówić, że Himalaje nie są takie trudne, trzeba tylko być odpowiednio przygotowanym. „W górach liczy się sprawność i szybkość. Im szybciej wejdziesz i zejdziesz, tym bezpieczniej. Nie ma wtedy ryzyka, że zaskoczy nas zmiana pogody czy dolegliwości związane z brakiem tlenu”. Andrzej przekonuje, że przy odpowiedniej wydolności na 8000 m można wejść i zjechać z nich w czasie poniżej 24 godz.

Rewolucja

Nowy styl, w jakim Andrzej Bargiel zdobywa góry, polega na szybkich atakach z wykorzystaniem sprzętu narciarskiego – zarówno podczas podejścia, jak i zjazdu ze szczytu. W 2014 r. zdobył liczący 8050 m n.p.m. Broad Peak i pierwszy w historii zjechał z niego na nartach. „Zejście paradoksalnie może być dużo bardziej niebezpieczne niż podejście. Organizm jest wyczerpany, jest zimno, może przyjść załamanie pogody i nie ma co tracić czasu – na nartach jestem w stanie szybko i sprawnie wrócić do bazy” – wymienia zalety skialpinizmu Andrzej. Choć sam jest ostrożny w nazywaniu tego, co robi, „rewolucją”, to jego wyniki mówią same za siebie. Skialpinizm i zdobywanie najwyższych szczytów świata z wykorzystaniem nart to przyszłość.

Tam, gdzie są lwy

Zdobycie Broad Peak i zjazd z góry, podobnie jak wcześniej w przypadku Sziszapangmy (8046 m n.p.m.) jest częścią kolejnego dużego przedsięwzięcia Andrzeja Bargiela: Hic sunt leones. „Tak nazwałem swój pięcioletni projekt, którego celem jest zjazd na nartach z najtrudniejszych szczytów Ziemi. Dosłownie znaczy to »tu są lwy« i jest starożytnym określeniem terenów niezbadanych. Chcę zaliczyć nie tylko kolejne ośmiotysięczniki (włącznie z Mount Everestem), lecz także najbardziej wymagające szczyty, m.in. Grenlandii, Japonii, Alaski i Andów” – mówi, podkreślając jednak, że nie o samo zdobywanie gór chodzi: „To bardzo proste, wszystkie wyzwania realizuję po to, żeby później zjeżdżać ze szczytów na nartach. To jest nagroda i największa radość”.

…w domu najlepiej

Choć mierzy wysoko, to jako swoje ulubione miejsce do chodzenia po górach wymienia Tatry. „Ludzie, którzy mówią, że to niskie góry, i nie widzą w Tatrach wyzwań, chyba po prostu nigdy w nich nie byli” – twierdzi. Na wiele ścian wraca już od kilku lat. „Poza tym naprawdę nie przepadam za nocowaniem w namiotach, wolę we własnym łóżku. Tatry dają możliwość wyjścia w góry z samego rana, zrobienia niesamowitego podejścia i wieczornego powrotu do domu”. Jędrek jest prawdziwym fanem Kasprowego Wierchu. Latem trenuje, wbiegając na szczyt, czasem po kilka razy w ciągu dnia, wprawiając podchodzących w normalnym tempie turystów w osłupienie, gdy mija ich po raz trzeci. Zimą jeździ. „Mamy tu takie piękne tereny do jazdy na nartach, szkoda tylko, że nie można o tym za bardzo opowiadać” – puszcza oko. Za jazdę poza trasami na Kasprowym można dostać słony mandat.

zdj. Marcin Kin
zdj. Marcin Kin

Jako lokalny aktywista jest mocno zaangażowany w działalność promującą świadomość ekologiczną na Podhalu, a zwłaszcza w walkę z nielegalnym paleniem śmieci w domowych kominkach. „Najgorsze jest to, że ludzie myślą, że robią dobrze – nie wyrzucają przecież śmieci do lasu, tylko je palą. Jeszcze dużo wody w Dunajcu upłynie, zanim zrozumieją, że to nie jest dobry pomysł” – martwi się Andrzej, który obecnie mieszka w Zakopanem, gdzie stężenie benzopirenu kilkunastokrotnie przekracza dopuszczalne normy, osiągając wartość wyższą niż w najbardziej zanieczyszczonej stolicy świata – New Delhi. „W 2015 r. wziąłem udział w produkcji klipu wideo zwracającego uwagę na zagrożenie, jakim jest smog w podhalańskich dolinach. Benzopiren to trucizna, która niepostrzeżenie wnika do naszych płuc, powodując raka, zawały, astmę, depresję. W Zakopanem każdy jest biernym palaczem wypalającym ponad 3 tys. papierosów rocznie!” – alarmuje. Według Bargiela, aby zmienić tę sytuację, potrzebne są zakrojona na dużą skalę edukacja mieszkańców Podhala, inwestycja w wymianę pieców na ekologiczne, a także wykorzystanie naturalnych źródeł termicznych do ogrzewania domów. „Tak samo jak w górach, najważniejszy jest oddech. Niestety, w Zakopanem oddycha się coraz ciężej. Czas to zmienić”.

Odpoczynek w drodze 

Andrzej jest człowiekiem, który bardzo mocno wierzy w swoje możliwości. Po wzięciu udziału w dwóch narodowych wyprawach był gotowy do realizacji własnych projektów. „Do polskich himalaistów trzeba mieć szacunek. Cały świat zna nasz wkład w historię zdobywania najwyższych szczytów – ekipa z Korei, którą spotkałem pod Lhotse, miała książkę o Jerzym Kukuczce, po koreańsku. Traktowali ją jak Biblię – wspomina. – Jestem jednak następnym pokoleniem i szybko zorientowałem się, że na większość problemów, które mamy do rozwiązania w górach, patrzę inaczej niż moi starsi koledzy”. Dzięki temu spojrzeniu miał szansę powstać tak spektakularny projekt, jak Śnieżna Pantera, który umiejętnie łączy wyczyn sportowy z obecnością w mediach i ponownie kieruje uwagę kibiców w stronę wysokich gór. 

Choć twarz Andrzeja widnieje na billboardach w centrum Warszawy, on sam podchodzi do tego z dystansem. „Żeby zarobić na narty, musiałem ciężko pracować: odśnieżałem dachy, malowałem kominy. Dziś, żeby móc przygotować następną wyprawę, muszę mieć dobry kontakt z mediami i sponsorami”. Wyprawy Bargiela to w gruncie rzeczy skomplikowane przedsięwzięcia, wymagające doskonałej organizacji. „Na każdym wyjeździe odpowiadam za kilkanaście osób – wsparcie alpinistyczne, filmowców, fotografa. Cały czas coś się dzieje, robimy zdjęcia, nagrywamy wywiady czy po prostu trenuję.Dużo biorę na siebie, ale tak czuję siępewniej. Tak naprawdę odpoczywam dopiero wtedy, kiedy już zostanę sam i atakuję szczyt”.

Czytaj również:

Latający cyrk Travisa Rice’a
Promienne zdrowie

Latający cyrk Travisa Rice’a

Wojtek Antonów

Każdy sport ma swoje gwiazdy – te mniejsze i te największe. Nie inaczej jest w świecie snowboardingu, w którym Travis Rice i jego ekipa są najjaśniejszą konstelacją, od lat wyznaczającą poziom tego, co człowiek może zrobić na desce. Choć nie występują na igrzyskach olimpijskich i w pucharze świata, to ich wyczyny – uwiecznione przez najlepszych twórców filmów o sportach ekstremalnych – rozpalają wyobraźnię milionów fanów na całym świecie.

Filmów snowboardowych nie kręci się w ciągu miesiąca, sezonu czy nawet dwóch lat. W 2008 r. premierę miał That’s It, That’s All, który był trzęsieniem ziemi nie tylko jeśli chodzi o produkcje pokazujące jazdę na desce, lecz także w ogóle w kategorii filmów sportowych. Curt Morgan i jego Brain Farm weszli w góry ze sprzętem, jakiego tam jeszcze nie było, kręcąc stabilne, panoramiczne ujęcia. Wykorzystali nowatorskie systemy żyroskopowe i najnowsze kamery, wcześniej zarezerwowane do pracy nad wysokobudżetowymi reklamami.

Czytaj dalej