Śmierć stoika?
i
Uroczystości pogrzebowe Johna McCaina, 30 sierpnia 2018 r., zdjęcie w domenie publicznej
Pogoda ducha

Śmierć stoika?

Piotr Stankiewicz
Czyta się 5 minut

Ostatnie dni w światowych, a przynajmniej amerykańskich mediach upłynęły pod znakiem umierania, śmierci, a potem pogrzebu Johna McCaina. Z wielu powodów chciałoby się napisać, że była to śmierć stoika. Dlaczego? I dlaczego warto postawić znak zapytania?

W życiu i śmierci Johna McCaina wyraźnie brzmi wiele nut stoickich. Za młodu żołnierz i przez pięć i pół roku jeniec wojenny w Wietnamie, którego nie złamały tortury i który nie dał się skusić na wcześniejsze zwolnienie po protekcji. Samo to jest już najzupełniej stoickie, a Wietnam daje podtekst dodatkowy – bardzo podobne doświadczenie tamtejszej niewoli ma za sobą James Stockdale, jedna z ważniejszych postaci we współczesnym ruchu stoickim. Doświadczenie celi w Hanoi nie jest dla nas, dzisiejszych stoików, przykładem z księżyca.

W dalszej części życia McCain zajął się polityką i szybko wypłynął na jej najgłębsze wody. Przez cztery lata był członkiem Izby Reprezentantów, a przez 31 – członkiem amerykańskiego Senatu. Dwukrotnie – w latach 2000 i 2008 – startował w wyścigu o najwyższy urząd w USA. Za drugim razem przegrał dopiero w ostatecznym starciu z Barackiem Obamą. Stoicyzm, zwłaszcza w tej wersji rzymskiej, mocno zabarwionej propaństwowością, cnotą cywilną i służbą polityczną, przystawia pieczęć i poświadcza zgodność.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Swoiście stoicką strunę poruszyła jednak przede wszystkim śmierć McCaina i wiele rzeczy wokół niej. Zaprzestanie leczenia na ostatniej prostej, pełny godności i skromności list pożegnalny do narodu („dwukrotnie miałem zaszczyt uznać zwycięstwo mego konkurenta w wyborach na prezydenta”), wszystko to pasuje do stoickiego obrazka. Szczególnie uderzyło mnie jednak, jak skrupulatnie zaplanował McCain własną śmierć, pogrzeb i wszystko, co wokół tego. Dopiero po fakcie okazało się, że spotkania w tej sprawie odbywały się w gronie zaufanych współpracowników od miesięcy (świadkowie donosili, że były przerażająco wręcz trzeźwe i pragmatyczne, jakby chodziło o planowanie pogrzebu kogoś innego), a Obama przyznał, że już w kwietniu McCain zadzwonił do niego i poprosił o wygłoszenie mowy nad trumną. Zaiste, spokój i dystans godne stoika.

Przede wszystkim jednak, okazało się, że McCain wszystko zaplanował tak, żeby wbić pożegnalną szpilę Donaldowi Trumpowi. Do rzeczonych mów pogrzebowych zaprosił Obamę i George’a W. Busha, czyli dwóch ludzi, którzy zaprzepaścili jego marzenia o prezydenturze (samo w sobie pięknie stoickie). Zaproszenia na pogrzeb nie dostał natomiast urzędujący prezydent… co samo w sobie było konkretną i jednoznaczną wiadomością zza grobu.

Można to oczywiście oceniać różnie, w zależności od własnych upodobań politycznych. Jednak czytelnikowi Seneki, Epikteta i Marka Aureliusza trudno pozbyć się natrętnego wrażenia, że takie quasi-pośmiertne manewry są czymś, co – zmieniając kilka historycznych dekoracji – można by wyczytać u nich właśnie, szczególnie chyba u Seneki, mistrza rozważań o trudnym przecięciu stoickiej cnoty i politycznej aktywności. Jest to historia uderzająco wręcz senekańska: nawet i własną śmierć obrócić na dobre, żeby dać przykład, pokazać, że wola stoika wszystkim, nawet i Wielką Ukoicielką Polityków może pokierować w zadaną stronę. Wszystko może być materią dla twórczego działania cnoty prywatnej i politycznej – to już Marek Aureliusz – nawet własna śmierć.

Wszystko, co dotąd powiedziałem, to jednak tylko powierzchnia, gra dość podstawowych w naszej stoickiej tradycji skojarzeń. Prawdziwa treść filozoficzna leży głębiej. Punktem wyjścia (scil. wejścia) do niej jest czyjś wpis na Twitterze, że, streszczając, świetnie by było, gdyby każdy miał dostęp do takiej opieki lekarskiej, jaką miał McCain. Mógł on się wszakże spokojnie skupić na byciu z bliskimi, na planowaniu pogrzebu, no i na knuciu przeciwko Trumpowi. Ani on, ani jego rodzina nie musieli wystawać pod drzwiami lekarzy ani drżeć o rachunki, jakie przyjdą za leczenie.

Tweet pochodził ze Stanów i oczywiście odnosił się do specyficznego amerykańskiego kontekstu, tj. do sporu o powszechną opiekę medyczną. Można tu jednak dostrzec też pewien głębszy sens. Bo faktycznie, łatwo być stoikiem, kiedy leczenie i opieka są ogarnięte, a rodzina nie staje przed wyborem, czy sprzedać dom, by kupić morfinę. Weźmy kontrprzykład: stoika, który umiera pod mostem. Sam, bez opieki, bez niczego. Czy jemu byłoby równie łatwo? Na pewno nikt by o tej samotnej śmierci nie usłyszał i nie byłoby mowy o zbudowaniu narracji, którą przejmie się pół świata. Czy jednak rozstanie się z życiem w tak niemiłych warunkach zewnętrznych (pomyślcie tylko, pod mostem gdzieś w Polsce, zimno, kartony i smród, poeta milczy, pada deszcz) w ogóle uniemożliwia zrobienie tego po stoicku? To jest właśnie dobrze postawione pytanie filozoficzne.

Odpowiedź ortodoksyjnych stoików jest jasna: nie, nie uniemożliwia, bowiem stoicyzm jest właśnie sztuką totalnej niezależności od warunków zewnętrznych. O to właśnie chodzi, że wygodne łoże śmierci w Arizonie, szałas bezdomnego gdzieś w Polsce czy brudna cela w Wietnamie – wszystko to równie dobre okoliczności, by umierać. Czy nas to przekonuje? To jest pytanie, które sięga do samego rdzenia – mówiąc Cyceronem – paradoksów stoickich. Pozostawię je tu celowo bez odpowiedzi (stąd ten znak zapytania). Ale oto jedna istotna podpowiedź. Otóż teza o zupełnej niezależności od warunków zewnętrznych będzie na pewno o wiele mniej przekonująca, jeżeli czyjś stoicyzm będziemy utożsamiać z udanym opowiedzeniem światu o sobie jako o stoiku. Czyli tak, jak ja to właśnie zrobiłem.

Czytaj również:

Królestwo za orzechy
i
zdjęcie: Wouter Supardi Salari/Unsplash
Dobra strawa

Królestwo za orzechy

Dominika Bok

Przypominają kształtem ludzki mózg i znakomicie wpływają na pamięć, koncentrację oraz nastrój. Żeby były lepiej przyswajalne, warto namoczyć je przed spożyciem albo – w wersji dla zaawansowanych smakoszy – wytłoczyć z nich olej.

Sama nazwa orzecha włoskiego sugeruje, że ta roślina szczególnie lubi ciepło – typowe dla południowej Europy. Rzeczywiście w wyjaśnieniach etymologicznych jest trochę prawdy, gatunek ten można było spotkać w naszej – całkiem słonecznej wówczas – strefie klimatycznej, zanim nastała epoka lodowcowa, a wraz z nią doszło do wymarcia dużej części flory. Kiedy jednak orzech na dobre zadomowił się po raz wtóry na naszych terenach, doszło do zabawnej pomyłki. Tak naprawdę przywędrował on bowiem nie z Półwyspu Apenińskiego, lecz z Bałkanów przez Wołoszczyznę (górzystą krainę w Rumunii). Nie bez powodu w starych książkach kucharskich do dziś wśród wielu innych ingrediencji znaleźć można w przepisach „orzechy wołoskie”. Dolejmy jeszcze trochę oliwy do ognia tej językoznawczej historii: w Anglii orzechy włoskie nazywane są English walnut, Persian walnut, a czasami – kamień z serca – tylko walnut. Tyle określeń na jednego niepozornego orzeszka! Chociaż czy rzeczywiście tak niepozornego?

Czytaj dalej