Skąd miałem nie wiedzieć?  
i
ilustracja: Igor Kubik
Przemyślenia

Skąd miałem nie wiedzieć?  

Buddyzm, wstęp do szkoły polskiej (2)
Juliusz Strachota
Czyta się 7 minut

Szkoły buddyjskie odróżniałem po kolorach. Nie wiedziałem, którą wybrać – o poszukiwaniach i wyborze pisze w drugiej części naszego nowego cyklu Juliusz Strachota.

Postanowiłem zostawić buddyzm buddystom, a sam zająć się czymś poważniejszym.

Życie znów nie dotrzymało mojej obietnicy, ale najpierw leczeniem wszystkiego, co było u mnie do leczenia, zajęli się terapeuci od uzależnień i lęków oraz psychiatrzy.

Kiedy się nieco wykurowałem, moje życie stało się w pewien sposób otwarte i puste. Pustka, jaką napotkałem, była psychofizyczna. Nie byłem pewien, czy jest ona zła. Dziura po przeszłości, brak widoków na nowe, restart życia. Punkt zero. Można zacząć od nowa.

Podpowiadałem sam sobie, że może jednak teraz. Że to jest okazja. Zupełnie nie przeszkadzało mi, że religię traktuję jak terapię, ale też nie wiedziałem, czego innego należy od niej oczekiwać. Po co ludzie szukają religii, jeśli nie zmuszono ich do niej w dzieciństwie? Byłem przekonany, że to z lęku, i to z tego największego lęku, który nie ma jednostki chorobowej – lęku przed nieistnieniem. Bo całą resztę regulują przecież inne instytucje.

Chciałem zacząć medytować, natychmiast.

Kręciłem się po Internecie i nie wiedziałem, którą buddyjską szkołę wybrać. Odróżniałem je po kolorach. Do wyboru miałem trzy: zen – czarne, tajemnicze i eteryczne; therawadę, o której wiedziałem mało, oprócz tego, że była najstarszą zachowaną do dziś szkołą buddyjską (taką najbliżej nauk Buddy, gdzie mnisi noszą żółte lub pomarańczowe szaty); i wreszcie czerwony buddyzm tybetański, ale tam wrócić się wstydziłem. Poza tym, lama Ole Nydahl był w Wikipedii określany jako nauczyciel kontrowersyjny, a ja nie chciałem już w życiu żadnych kontrowersji.

Trening

Zadecydował przypadek, a zawsze wierzyłem w przypadki. Mój terapeuta uzależnień znał nauczyciela zen i dał mi namiary. Nauczyciel był łysy, miał ciuchy jak z Japonii – wtedy zresztą wydawało mi się, że tam wszyscy medytują – i mówił zupełnie inaczej niż inni ludzie. Nie był sprzedawcą mindfulness. Praktykował wiele lat u znanych nauczycieli i wzbudził moje zaufanie.

Z początku nie dał mi zbyt wielu zmieniających życie wskazówek. Zapowiadała się żmudna i dziwna robota. W wilgotnej piwnicy przy ulicy Tureckiej, która została przekształcona w zendo – salę do medytacji – kazał mi liczyć oddechy. Od jednego do dziesięciu. Jak się pomyliłem albo rozproszyłem myślą, musiałem zaczynać od nowa.

I tak robiłem raz w tygodniu na tak zwanej praktyce formalnej oraz codziennie w domu. Kupiłem sobie matę i poduszkę. Byłem adeptem zen. Ja i jeszcze kilka osób. Niektóre były początkujące jak ja i wydawały się zwyczajnie pokręcone, ale inne miały w sobie jakieś odmienne spektrum emocji i zachowań, które tak mnie kusiło. Radość. Pogodę ducha. Uczynność. Wdzięczność.

No i spokój!

Głęboko wierzyłem, że jest jakaś granica, za którą i ja znajdę się w stałej sferze spokoju. I będzie jak po xanaxie, tylko bez efektów ubocznych.

Liczyłem na to, więc uparcie liczyłem oddechy. Nie rozumiałem, ale liczyłem.

Istotą treningu zen jest dla mnie jego nieuchwytność, a jeśli co innego jest istotą, to niestety tego nie uchwyciłem. Tę nieuchwytność co jakiś czas się chwyta i ona powszednieje, przenika się z resztą codziennych zajęć, ale z początku to Wielka Tajemnica.

Jak przebiega taki trening? Opróżnia się umysł medytacją. Śpiewa się rzeczy zabawne i niezrozumiałe. Nic nie kapujesz, a śpiewasz. Ćwiczy się koany, które brzmią na przykład tak:

Mnich zapytał kiedyś mistrza Zhaozhou: Czy pies ma naturę buddy?
Mistrz odpowiedział: Mu!

Jak zatrzymasz dźwięk dzwonu dzwoniącego na kościelnej wieży?

Schowaj się w filarze.

Pochłonięty lotem ptaków patrzy, nie myśląc.

Raz zagadki, a raz jakieś wyrwane zdania. Co z tym zrobić? Nie wiedziałem i omawiałem to na każdym spotkaniu z mistrzem. On zadawał mi pytania, które nie pomagały. Na przykład: Gdzie jest Mu, kiedy kierujesz samochodem?

Z reguły odpowiadałem jakimś świetnym żartem, ale nauczyciel nie był zadowolony. Pierwszy koan przerabiałem rok, aż któregoś dnia usłyszałem, że może już starczy, i dostałem kolejny. I zupełnie nie wiedziałem dlaczego. Czułem, że już machnął na mnie ręką. Że nie dałem rady.

Śpiewy wydawały mi się wyjątkowo głupie. W miarę podobała mi się medytacja, choć nie powodowała ona jakichś niezwykłych doświadczeń. Na początku nie wiedziałem jeszcze, że buddyści na Wschodzie nie mają takiej medytacyjnej obsesji jak buddysta w Warszawie.

Choć sam trening zen wydaje się z początku inny niż wszystko inne, i to służy bardzo prozaicznej sprawie: wyzwoleniu od cierpienia. Czyli czemu? – dopytywałem na początku, ale odpowiedzi nie padały albo do mnie nie trafiały. Później sam je odnajdowałem.

Medytacja frustrowała (bo ciągle pojawiały się myśli), jednak szybko zaczęła dawać efekty. Ja je zauważałem. Nie bardzo umiałem je nazwać, bo były nowe, ale cieszyłem się, że są. Nie wiedziałem też, jak należy gadać z nauczycielem zen, żeby nie wyjść na głupka. Nie był on bowiem instruktorem ani terapeutą, ani lekarzem, był zupełnie nieznanym mi typem postaci – odwoływał się do spraw, do których nikt w moim otoczeniu wcześniej się nie odwoływał. Podejrzewałem, że tak właśnie wygląda mędrzec. Pogodny, spokojny, spontaniczny, nieprzewidywalny.

Dziś podejmę próbę, żeby nazwać te pierwsze efekty, choć wszystko się trochę wymknie. Zen jest o doświadczaniu, a nie o nazywaniu – mówił mi nauczyciel i dodawał, żebym nie czytał już żadnej książki o buddyzmie. Trochę oszukiwałem, bo nie wspomniał nic o Wikipedii.

Po trzech miesiącach siedzenia na poduszce spostrzegłem, że w ciągu dnia nie wybiegam myślami już tak bardzo w przód. Było to o tyle korzystne, że wybieganie moje w przód służyło lękowi i kazało mi się zajmować na przykład tym, że za tydzień skończą się już pieniądze i w związku z tym należało się martwić już dziś. Nie umiałem się jeszcze w tej chwili obecnej rozgościć, ale ją zauważałem. To też była nowość, że umysł nie musi się aż tak rozpraszać, chwiać i wyruszać co i raz. Lęk kiedyś płynął równolegle z moim czasem, a teraz zostawały z niego coraz rzadsze punkty na osi. Kłujące, ale nie przytłaczające.

Zniknęły myśli. No może nie całkiem zniknęły, ale przestały formować się w długie łańcuchy, w których jedna myśl uruchamiała drugą, przez co po pięciu minutach i godzinie wciąż tkwiłem w świecie, do którego wcale nie chciałem wchodzić, ale do którego, nie wiadomo kiedy, jakoś samo się weszło. Otóż teraz, nagle już wiedziałem, kiedy jest ten moment, i potrafiłem zrezygnować z pierwszej lub jednej z pierwszych myśli prowadzących nie tam, gdzie trzeba. Nie musiałem myśli blokować, nauczyłem się je porzucać.

I zaczęły się w moim życiu piękne okresy, które spędzałem bezmyślnie.

Całe życie sądziłem, że myśli albo uczucia to ja. A wtedy zrozumiałem, że to są samodzielne zjawiska. Dzieją się bez mojej kontroli, wychodzą skądś tam, napędzają jedno drugie, z reguły nie mają żadnego sensu, bywają natarczywe, przysłaniają to, co dzieje się tu i teraz, a co najważniejsze nie są mną.

To było bardzo dziwne.

Co zatem jest mną? Tego nie wiedziałem. I tu wkroczył nauczyciel, z którym omawiałem postępy. Podpowiedział mi, że zmierzam w bardzo dobrym kierunku. Że powinienem wiedzieć jak najmniej.

I znów – olśnienie. Całe życie udawałem, że wiem, jak działam ja i jak świat działa, a przecież nie wiem. To dopiero było odkrycie. Na całą masę pytań, które zadawali mi ludzie i które zadawałem sobie ja, odpowiadałem wreszcie zgodnie z prawdą: NIE WIEM!

Mniej nagle miałem zdania. Przestawałem się mądrzyć, posiadać opinie. Był to bardzo powolny proces. Wciąż jestem mistrzem oceniania innych, ale jednak już nieco zdegradowanym. Może jeszcze dziesięć lat praktyki i będzie naprawdę dobrze.

Nie ma nic do osiągnięcia, jest tylko czas do zagospodarowania – powtarzał mi nauczyciel. To przy moim wiecznym niespełnieniu, ujemnym poczuciu własnej wartości i złamanej samoocenie okazało się wyzwalające. Tylko czas do zagospodarowania. Nie warto się szarpać, bo za kolejnym rogiem nie czeka uleczenie.

Przyszedł też taki dzień, że przemijanie wydało mi się super. Wcześniej odbierałem je zupełnie odwrotnie i wynikało to z mojego prywatnego dyskomfortu. Kiedy w skali mikro zacząłem dostrzegać, że myśl się pojawia i znika, uczucie się pojawia i znika, a potem pojawia się kolejne, to zaczęło się to rozciągać na przemijanie w skali makro. Z tego małego, niepozornego dość działania po latach rozwinęło mi się coś, co nazwałbym fascynacją przemijaniem. Śmiertelnością. Znikaniem. Powoli niwelował się opór przed nieistnieniem, którego tak się bałem. Natrętne myśli o śmierci obumierały.

Przestałem też chcieć przedmiotów. Rozbroiły, podkopały mi się pragnienia.

No dobra, stop. Wiadomo, że nikt nie chce przedmiotów, tylko doświadczenia, które za nimi ma się kryć, ale dotarło do mnie, że za spełnianiem pragnień nie ma zaspokojenia, tylko jest bardzo chwilowa pragnień nieobecność. Która mija wyjątkowo szybko.

No dobra, teraz już naprawdę stop. Religia sprowadziła mi się sama do redukcji napięć i to mnie trochę niepokoiło. Religia zrobiła mi się podejrzanie prywatna.


Zapraszamy do przeczytania pierwszej części cyklu: Buddyzm, wstęp do szkoły polskiej.

Kolejna część ukaże się za dwa tygodnie, 2 marca.

Czytaj również:

Najważniejsze drzewo świata
i
ilustracja: Igor Kubik
Doznania

Najważniejsze drzewo świata

Buddyzm. Wstęp do szkoły polskiej (1)
Juliusz Strachota

„Naukami Buddy zainteresowałem się 20 lat temu – nie wiedziałem dokładnie dlaczego”. Pisarz Juliusz Strachota opowiada o swojej wielorakiej duchowej ścieżce w pierwszej części naszego nowego cyklu.

Siedzę pod drzewem, pod którym Budda osiągnął oświecenie. Najważniejsze miejsce dla buddystów z całego świata. Drzewo rośnie w samym centrum zespołu świątynnego Mahabodhi w indyjskiej miejscowości Bodh Gaja. Jakim cudem przetrwało do dziś? Odpalam Wikipedię, z której wynika, że tak naprawdę to czwarty bezpośredni potomek tamtego konkretnego drzewa. Czyli dość pokrętna sprawa. To samo i nie to samo drzewo jednocześnie.

Czytaj dalej