Siedem zasad zdrowia
i
„Rodzina Monet w swoim ogrodzie w Argenteuil”, Édouard Manet, 1874 r./MET (domena publiczna)
Promienne zdrowie

Siedem zasad zdrowia

Gabor Maté
Czyta się 14 minut

Kluczem do dobrej kondycji fizycznej jest nasze nastawienie do świata i do samych siebie. Nieocenioną wagę ma to, co czujemy, o czym i jak myślimy, czego pragniemy, a także na co i jak się gniewamy.

1. Akceptacja

Akceptacja oznacza po prostu gotowość do poznawania stanu rzeczy i godzenia się z nim. Obejmuje odwagę, która pozwala negatywnemu myśleniu wpływać na nasze rozumowanie, a zarazem nie dopuszcza do tego, by określało ono nastawienie względem przyszłości. Akceptacja nie wymaga przyjmowania zrezygnowanej postawy wobec niepokojących nas okoliczności, lecz obliguje do postrzegania spraw dokładnie takimi, jakie są w rzeczywistości, zamiast negowania ich. Stanowi sprzeciw względem głęboko zakorzenionego przekonania, że nie zasługujemy na to – albo nie jesteśmy „wystarczająco dobrzy” – aby być kompletną całością, rozumianą jako pełnia zdrowia.

Akceptacja to również cechująca się wyrozumiałością relacja z samym sobą. Oznacza ona odrzucenie podwójnych standardów, które aż nazbyt często pojawiają się w naszych kontaktach ze światem.

Wyrozumiała uwaga względem samego siebie nie oznacza automatycznego lubienia wszystkiego, a jedynie przyglądanie się sobie z taką samą nieoceniającą akceptacją, na jaką chcielibyśmy umieć się zdobyć w odniesieniu do każdej innej osoby, która cierpi i potrzebuje pomocy.

Informacja

Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich trzech treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

2. Świadomość

Każdy, kto chce się wyleczyć – lub zachować zdrowie – musi odzyskać utraconą zdolność do emocjonalnego rozpoznawania prawdy. Znakomicie zilustrował to neurolog Oliver Sacks w książce Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem. Przytacza w niej anegdotę opowiadającą o grupie pacjentów z afazją, którzy reagują na telewizyjne przemówienie ówczesnego prezydenta Ronalda Reagana.

Afazja polega na utracie zdolności mówienia lub rozumienia mowy. Jest następstwem ogniskowego uszkodzenia mózgu, na przykład w wyniku udaru. „Tak, był tam, ten stary Czarodziej, Aktor, ze swoją wypróbowaną retoryką, swoimi teatralnymi gestami, odwoływaniem się do emocji – a wszyscy pacjenci skręcali się ze śmiechu. No, nie wszyscy: niektórzy wyglądali na zdezorientowanych, paru na doprowadzonych do wściekłości, kilku na zalęknionych, ale zdecydowana większość świetnie się bawiła. Prezydent, jak zawsze, był wzruszający – ale ich najwyraźniej pobudzał głównie do śmiechu. Co myśleli? Nie potrafili go zrozumieć? Czy może raczej rozumieli aż za dobrze?”

Cierpiący na afazję pacjenci Sacksa reagowali na ton, mowę ciała i mimikę ­Reagana. Dostrzegali, że jego uczucia są niezgodne z wypowiadanym przesłaniem; innymi słowy, przejrzeli jego świadomą bądź nieświadomą grę. Odczytali rzeczywistość emocjonalną, a nie werbalną, którą prezydent potrafił wyczarować we włas­nym umyśle i z wielką wprawą przekazywać innym, podobnie jak on zamkniętym na własne emocje.

Niemowlę ludzkie, podobnie jak zwierzęta, potrafi znakomicie wychwytywać prawdziwe sygnały emocjonalne. Tracimy tę zdolność wraz z nauką mowy, a dzieje się tak dlatego, że nasze bezpośrednie otoczenie wysyła nam sprzeczne sygnały. Usłyszane słowa znaczą jedno, a wskazówki emocjonalne coś całkiem innego. W przypadku takiej sprzeczności dwóch komunikatów jeden musi zostać wyparty. Na tej samej zasadzie, jeśli dziecko ma zeza, mózg odrzuca obrazy z jednego oka, aby nie dopuścić do podwójnego widzenia. O ile wada nie zostanie skorygowana, wykluczone oko po jakimś czasie stanie się ślepe. Tłumimy naszą inteligencję emocjonalną, chcąc uniknąć nieustannej wojny z najważniejszymi osobami w naszym życiu – wojny, której nie możemy wygrać. W taki oto sposób, rozwijając inteligencję werbalną, tracimy kompetencje emocjonalne. Jak się wydaje, u osób chorych na afazję proces ten zachodzi w odwrotnym kierunku. Tak jak u niewidomego w niewiarygodnym stopniu rozwija się zdolność odbierania bodźców słuchowych, u pacjenta z afazją wykształca się ponadprzeciętna umiejętność odczytywania rzeczywistości emocjonalnej.

Rzecz jasna, nie trzeba utracić umiejętności językowych, aby na nowo nauczyć się percepcji emocjonalnej. Aby jednak rozwinąć odpowiedzialną za nią część świadomości, należy ćwiczyć, stale zwracać uwagę na własne wewnętrzne stany i nabrać większego zaufania do owych płynących ze środka wrażeń niż do treści słów – tak swoich, jak i innych ludzi. Jaki jest ton głosu? A jego wysokość? Czy oczy są zwężone, czy szeroko otwarte? Czy uśmiech jest swobodny, czy wyraża napięcie? Co czujemy? Gdzie to czujemy?

3. Gniew

„Ja nie wpadam w gniew – oznajmia ­Woody Allen w jednym ze swoich filmów. – Ja hoduję w sobie guza”. O prawdziwości tej groteskowej uwagi świadczą przytoczone w niniejszej książce wyniki wielu badań z udziałem pacjentów onkologicznych. Przekonaliśmy się już, że wypieranie gniewu jest poważnym czynnikiem ryzyka w kontekście podatności na choroby, ponieważ zwiększa stres fizjologiczny organizmu.

Nie chodzi jedynie o to, że tłumienie gniewu predysponuje do choroby; wykazano również, że wyrażanie go sprzyja powrotowi do zdrowia lub przynajmniej przedłuża życie. Chorzy na raka, którzy potrafili rozgniewać się na swoich lekarzy, żyli dłużej niż spokojniejsi pacjenci.

Jak zatem rozwikłać dylemat gniewu? Jeśli szkodzi nam zarówno jego wyrażanie, jak i tłumienie, czy możemy żywić nadzieję na pozostanie w zdrowiu bądź powrót do niego?

Wypieranie gniewu i jego niekontrolowane przejawianie są przykładami nieprawidłowego uwalniania emocji, mogącego stanowić podłoże choroby. O ile w hamowaniu gniewu problemem jest brak ekspresji emocjonalnej, o tyle jego wybuchy stanowią kombinację tego samego nieprawidłowego tłumienia przeplatanego nieuregulowanym i przesadnym dawaniem mu upustu. Na temat tych dwóch pozornie przeciwstawnych sposobów radzenia sobie z problemami odbyłem fascynującą rozmowę z Allenem Kalpinem, lekarzem i psychoterapeutą z Toronto. Wskazał on, że zarówno wyparcie, jak i wściekłość świadczą o lęku przed prawdziwym przeżywaniem gniewu.

Kalpin uważa zdrowy gniew za uskrzydlający i odprężający, a jego prawdziwe przeżywanie opisuje jako „[…] doświadczenie fizjologiczne, bez jego uzewnętrzniania. Polega ono na przetaczającym się przez cały organizm przypływie energii połączonym z mobilizacją do ataku. Równocześnie następuje całkowity zanik wszelkiego niepokoju”.

„Kiedy doświadczasz zdrowego gniewu, nie dzieje się nic spektakularnego. Dostrzegasz zmniejszenie napięcia we wszystkich mięśniach. Usta otwierają się szerzej, ponieważ żuchwa jest bardziej rozluźniona, a zmniejszone napięcie strun głosowych przyczynia się do obniżenia tembru głosu. Opadają ramiona, zanikają wszelkie oznaki napięcia mięśniowego”.

Skoro gniew jest odprężający, co można powiedzieć o wściekłości? Kiedy jestem wściekły, moja twarz i mięśnie napinają się i z całą pewnością nie wyglądam na odprężonego. W tym miejscu dr Kalpin wprowadza najważniejsze rozróżnienie:

– Pytanie brzmi, czego naprawdę doświadczają ludzie, gdy się wściekają. Indagowanie ich w tej kwestii jest fascynujące. Jeżeli zapytasz o to w najprostszym ujęciu, większość osób opisze niepokój. Jeśli zapytasz, czego doświadczają w takiej chwili w kategoriach fizycznych czy też fizjologicznych, większość przytoczy różne objawy związane z niepokojem.

– Zgadza się – przyznałem. – Napięcie w głosie, płytki oddech i spięte mięśnie są oznakami niepokoju, a nie gniewu.

– Otóż to. Oni nie doświadczają gniewu na poziomie fizjologicznym, a jedynie go okazują.

Uzewnętrznianie emocji przez wybuchy wściekłości stanowi formę obrony przed lękiem, który u dziecka jest stałym towarzyszem gniewu. Gniew wywołuje lęk, ponieważ współistnieje z pozytywnymi uczuciami, miłością i pragnieniem kontaktu. Gniew jednak prowadzi do powstania napastliwej energii, przez co zagraża więzi. W doświadczaniu gniewu jest więc element zasadniczo wywołujący niepokój, nawet pod nieobecność zewnętrznego rodzicielskiego zakazu okazywania gniewu.

Ktoś, kto podświadomie boi się potęgi własnych agresywnych impulsów, ima się różnych form obrony. Jedną z nich może być wybuch, dzięki któremu cofamy się do okresu wczesnego dzieciństwa, kiedy radziliśmy sobie z trudnym do zniesienia nagromadzeniem gniewu przez wyrażanie go.

– Cała ta furia, krzyki, wrzaski czy nawet agresja fizyczna, wszystko, co robi taka osoba, ma służyć obronie przed doświadczaniem gniewu. To próba obrony przed zatrzymaniem go w sobie, gdzie może być intensywnie odczuwany. Wybuch ma więc chronić przed rzeczywistym doświadczaniem gniewu.

Innym sposobem na uniknięcie doświadczania gniewu jest wyparcie. Wyparcie i wybuch są zatem dwiema stronami tego samego medalu. Jedno i drugie reprezentuje strach i niepokój, a co za tym idzie, obydwa te zachowania wyzwalają fizjologiczne reakcje na stres, niezależnie od tego, jakich uczuć – bądź ich braku – jesteśmy świadomi.

***

Gniew nie wymaga agresywnego działania. Po pierwsze i najważniejsze, przekłada się on na proces fizjologiczny, którego należy doświadczyć. Po drugie, ma wartość poznawczą – dostarcza cennych informacji. Ponieważ nie istnieje w próżni, odczuwanie go musi być reakcją organizmu na konkretny sposób postrzegania jakiejś sytuacji. Może być odpowiedzią na stratę lub jej groźbę w relacji osobistej bądź sygnałem faktycznego albo spodziewanego naruszenia osobistych granic. Jeśli pozwolę sobie na odczuwanie gniewu i zastanowienie się nad jego przyczynami, mogę zyskać ogromną moc, nikogo przy tym nie krzywdząc. Zależnie od okoliczności, mogę ów gniew uzewnętrznić lub tego zaniechać. Najistotniejsze jest powstrzymanie się od prób tłumienia tego doświadczenia. Jeśli to konieczne, mogę postanowić okazać gniew słowami bądź czynami, lecz nie muszę wyrzucać go z siebie w formie niekontrolowanej furii. W przypadku zdrowego gniewu kontrolę nad sytuacją sprawuje jednostka, nie zaś jej nieokiełznane emocje.

„Gniew jest energią, którą Matka Natura obdarza nas w dzieciństwie, aby umożliwić nam występowanie we własnym imieniu i zaznaczanie: ja się liczę – mówi terapeutka Joann Peterson. – Różnica między zdrową energią gniewu a krzywdzącą energią emocjonalnej i fizycznej przemocy polega na tym, że gniew respektuje granice. Występowanie we własnym imieniu nie narusza niczyich granic”.

4. Autonomia

Choroba nie tylko ma swoją historię, lecz także jakąś historię opowiada. Stanowi kulminację trwającej całe życie walki człowieka o samego siebie.

Z uproszczonego biologicznego punktu widzenia mogłoby się wydawać, że ostatecznym dążeniem natury powinno być fizyczne przetrwanie organizmu. Okazuje się jednak, że jej wyższym celem jest istnienie autonomicznej, samoregulującej się psychiki. Umysł i duch potrafią przetrwać nawet ciężki uszczerbek na ciele, ale uszczerbek na integralności i wolności psychicznej – jak pokazują niezliczone przykłady – sprawia, że ciało zaczyna zawodzić.

W ostatecznym rozrachunku choroba jest zatem kwestią granic. Z badań nad prognozowaniem ryzyka zachorowania wynika, że najbardziej zagrożone są osoby, których odrębność została poważnie naruszona, zanim zdążyły ukształtować autonomiczne poczucie własnej tożsamości. W 1998 roku w czasopiśmie „The American Journal of Preventive Medicine” opublikowano rezultaty badania o nazwie Adverse Childchood Experiences (niekorzystne doświadczenia z dzieciństwa). W przedsięwzięciu wzięło udział ponad dziewięć i pół tysiąca dorosłych osób. Okazało się, że występowanie w dzieciństwie stresorów takich jak wykorzystywanie emocjonalne i seksualne, przemoc, zażywanie narkotyków lub pojawiające się w rodzinie choroby psychiczne było skorelowane z ryzykownymi zachowaniami, dobrostanem i przyczyną śmierci przyszłych dorosłych. Dostrzeżono „silną proporcjonalną zależność” między dysfunkcjami w domu rodzinnym a stanem zdrowia dorosłego – oznacza to, że im mocniej dana osoba doświadczała w dzieciństwie problemów wynikających z dysfunkcji rodzinnych, tym bardziej podupadała na zdrowiu i tym większym była obciążona ryzykiem przedwczesnej śmierci z powodu raka, chorób serca, urazu lub innych przyczyn.

W przypadku dzieci najczęściej bywa tak, że granice nie tyle są naruszane, ile po prostu nie zostają wytyczone. Wielu rodziców nie umie pomóc dziecku w wyznaczaniu granic, ponieważ sami nie dokonali tego w okresie własnego dorastania. Możemy robić jedynie to, co znamy.

Bez wyraźnej granicy oddzielającej je od rodzica dziecko pozostaje uwikłane w relację z nim. Utworzona w ten sposób zależność staje się potem wzorcem nawiązywania relacji z resztą świata. Uwikłanie – które dr Michael Kerr określił brakiem wyodrębnienia – zaczyna dominować w intymnych związkach takiej osoby. Może ono przybrać dwie formy: wycofania połączonego z autodestrukcyjnym oporem wobec autorytetów lub chronicznego kompulsywnego sprawowania opieki nad innymi. U niektórych formy te mogą także współistnieć, w zależności od tego, z kim w określonej chwili dana osoba wchodzi w interakcje. Ponieważ sprzyjające zachorowaniu zdezorientowanie układu odpornościowego odzwierciedla niemożność odróżnienia tego, co własne, od tego, co obce, proces zdrowienia człowieka musi obejmować wyznaczenie bądź odzyskanie jego autonomicznych granic.

„Granice i autonomia są niezbędne dla zdrowia” – usłyszałem od terapeutki Joann Peterson. „Doświadczamy życia za pośrednictwem naszych ciał. Jeśli nie umiemy tych doświadczeń wyartykułować, nasze ciała mówią to, czego nie potrafią wyrazić umysły i usta” – mówi.

„Nasze granice komunikujemy nie tylko werbalnie – sądzę, że wyrażamy je także niewerbalnie, przez ekspresję energetyczną. Granice są niewidoczne i stanowią wynik wewnętrznego uświadomienia sobie tego, kim jestem. Proces ten rozpoczyna się od postawienia sobie pytania: »Czego pragnę w życiu i związkach; czego chcę bardziej, czego mniej, a czego nie chcę wcale; jakie stawiam ograniczenia?«. Tego rodzaju samookreślenie definiuje nasze wartości i pragnienia odczuwane w tym konkretnym momencie z uwzględnieniem własnego, wewnętrznego punktu odniesienia; poczucie umiejscowienia kontroli jest ulokowane wewnątrz nas samych”.

Autonomia polega zatem na rozwijaniu tego wewnętrznego centrum kontroli.

5. Więź

Więź stanowi ogniwo spajające nas ze światem. W najwcześniej stworzonych więziach zyskujemy lub tracimy zdolność do otwartości, troszczenia się o samego siebie i utrzymywania zdrowia; uczymy się doświadczać gniewu bądź bać się go i poskramiać. W tych wczesnych relacjach rozwija się lub obumiera nasze poczucie autonomii. Więź jest także niezbędna w procesie zdrowienia. Z wielu badań wynika, że najbardziej narażeni na choroby są ludzie samotni, pozbawieni kontaktów społecznych. Rokowania u osób cieszących się prawdziwym wsparciem emocjonalnym są lepsze, bez względu na rodzaj choroby.

Czasami łatwiej nam poczuć rozgoryczenie lub wściekłość, niż pozwolić sobie na przeżywanie bolesnego pragnienia kontaktu, które jako niespełnione jest pierwotną przyczyną gniewu. Za całym owym gniewem kryje się bowiem głęboka frustracja, związana z niezaspokojoną potrzebą prawdziwie intymnych relacji. Proces zdrowienia wymaga i zarazem przyczynia się do odzyskania tego rodzaju wrażliwości, która była powodem wcześniejszego emocjonalnego zamknięcia. Nie jesteśmy już bezradnymi dziećmi, uzależnionymi od innych; nie musimy się obawiać emocjonalnej wrażliwości. Możemy sobie pozwolić na uszanowanie powszechnej i wzajemnej ludzkiej potrzeby więzi oraz przeciwstawić się głęboko zakorzenionemu przekonaniu, które nieświadomie żywi wiele przewlekle chorych osób: że nie zasługujemy na miłość. Poszukiwanie więzi jest niezbędnym aspektem zdrowienia.

6. Asertywność

Oprócz akceptacji i świadomości, oprócz doświadczania gniewu i rozwijania autonomii, obok poszanowania zdolności do tworzenia więzi i świadomego poszukiwania kontaktu z ludźmi istnieje także asertywność: składana sobie i światu deklaracja mówiąca, że jesteśmy oraz jesteśmy tacy, jacy jesteśmy.

Wielokrotnie zetknęliśmy się z przekonaniem, które każe ludziom uważać, że jeśli nie pracują, doświadczają jedynie uczucia pustki; przerażającej próżni. W owym lęku przejawia się niesłuszne utożsamienie rzeczywistości ze zgiełkiem, bycia z działaniem, znaczenia z osiąganiem. Wydaje nam się, że autonomia i wolność oznaczają swobodę działania, postępowania i reagowania tak, jak chcemy. Asertywność w sensie przytoczonej wyżej autodeklaracji jest czymś głębszym niż ograniczona autonomia działania. Stanowi poświadczenie naszego istnienia, pozytywną ocenę siebie, niezależną od naszej przeszłości, osobowości, umiejętności czy tego, jak postrzega nas świat. Asertywność neguje podstawowe przekonanie, jakoby nasze istnienie wymagało jakiegoś uzasadnienia.

Nie wymaga ani akcji, ani reakcji. Chodzi wyłącznie o bycie, niezależne od działania.

Asertywność można zatem uznać za całkowite przeciwieństwo działania, nie tylko w wąskim znaczeniu odmowy zrobienia czegoś, czego zrobić nie chcemy, lecz także w rozumieniu rezygnacji z samej potrzeby działania.

7. Afirmacja

Afirmacja to stwierdzenie pozytywne, dążenie do określonej wartości. Istnieją dwie podstawowe wartości, które – jeśli tylko będziemy je szanować – mogą nam pomóc w wyzdrowieniu i osiągnięciu wewnętrznej harmonii.

Pierwszą jest własna twórcza jaźń. Przez wiele lat po tym, jak zostałem lekarzem, byłem zbytnio napędzany własnym pracoholizmem, by zwracać uwagę na siebie czy swoje najgłębsze pragnienia. W owych rzadkich chwilach, kiedy pozwalałem sobie na bezczynność, doskwierał mi jakiś delikatny niepokój, lekki ucisk w dołku – ledwie odczuwalne trzepotanie. W głowie zaś odzywał się wtedy słaby szept: pisz. Początkowo nie umiałem stwierdzić, czy to natchnienie, czy prozaiczna zgaga. Ale im dłużej wsłuchiwałem się w ten komunikat, tym stawał się głośniejszy: muszę pisać, muszę wyrażać się słowem pisanym nie tylko po to, by mogli mnie usłyszeć inni, lecz także dlatego, bym mógł usłyszeć sam siebie.

Uczono nas, że bogowie stworzyli człowieka na swój obraz. Każdy ma potrzebę tworzenia. Ekspresja twórcza może wypływać licznymi kanałami: może wyrażać się poprzez pisanie, malarstwo czy muzykę, przez innowacyjność w pracy i na wiele innych wyjątkowych dla każdego człowieka sposobów – czy będzie to gotowanie, ogrodnictwo, czy sztuka dyskursu społecznego. Chodzi o to, by tę potrzebę szanować, ponieważ ma uzdrawiający wpływ na nas samych i na innych, a zaniedbanie jej zabija ciało i ducha. Kiedy nie pisałem, dusiłem się w milczeniu.

„To, co jest w nas, musi się wydostać – uważał Hans Selye – w przeciwnym bowiem razie możemy wybuchnąć nie wtedy, kiedy trzeba, albo beznadziejnie zapętlić się we własnych frustracjach. Wielką sztuką jest wyrażanie swojej witalności za pośrednictwem określonych kanałów i w tempie, jakie przewidziała dla nas natura”.

Druga wielka afirmacja dotyczy samego wszechświata, a więc naszego związku ze wszystkim, co istnieje. Założenie, że jesteśmy odcięci, sami i pozbawieni kontaktu, jest toksyczne, ale bez względu na to, z jakim okrucieństwem i konsekwencją traktowało nas życie, stanowi ono jedynie gorzką iluzję, jest elementem patologicznej biologii przekonań.

Pod względem fizycznym łatwo zauważyć, że poczucie oddzielenia od wszechświata jest fałszywe; nie jesteśmy „prochem, który w proch się obróci”, lecz prochem ożywionym. Nasza świadomość stanowi część wszechświata jedynie tymczasowo, a mimo to nigdy nie jest od niego odrębna. Nieprzypadkowo słowo „poszukiwanie” tak często pada w odniesieniu do pracy duchowej.

„Szukajcie, a znajdziecie” – rzekł jeden z wielkich nauczycieli. Odkryciem jest już samo poszukiwanie, ponieważ żarliwie szukać można jedynie tego, o czym wiemy, że istnieje.

Wielu ludzi pracuje nad sobą w aspekcie psychologicznym, nie otwierając się przy tym na własne potrzeby duchowe. Inni z kolei dążą do uzdrowienia, idąc tylko drogą duchową – w poszukiwaniu Boga lub uniwersalnego Bytu – nie zdając sobie sprawy z wagi poszukiwania i rozwijania samego siebie. Zdrowie opiera się na trzech filarach: ciele, psychice i duchowym połączeniu. Ignorowanie dowolnego z nich przyczynia się do zaburzenia równowagi i rozwoju choroby.

***

W tradycji sufickiej przekazuje się słynną przypowieść o żyjącym ponoć w XII wieku naszej ery mulle Nasruddinie – który gra w niej rolę głupca i mędrca zarazem – szukającym czegoś na czworakach w świetle ulicznej lampy. „Czego szukasz?” – zapytali go sąsiedzi. „Swojego klucza” – odparł. Dołączyli więc do poszukiwań, systematycznie przetrząsając każdą piędź ziemi w zasięgu światła. Nikomu nie udało się znaleźć klucza. „Chwileczkę, Nasruddinie – zreflektował się ktoś w końcu. – Gdzie zgubiłeś ten klucz?”. „U siebie w domu”. „To dlaczego szukasz go tutaj?” „To oczywiste! Tu, w świetle lampy, lepiej widzę”. [Ten akapit został przeniesiony z innego rozdziału książki, s. 286 – przyp. red.].

***

Jeżeli w procesie zdrowienia będziemy szukać tylko w łatwo dostępnych miejscach, znajdziemy zwykle to, co Nasruddin i jego sąsiedzi w świetle ulicznej lampy: n i c. Nasruddin, występujący tu w roli głupca, zdawał się o tym nie wiedzieć. W roli mędrca i nauczyciela rozumiał to doskonale.

Nasruddin, głupiec i mędrzec, mieszka w każdym z nas.

rysunek z archiwum, nr 231/1949 r.
rysunek z archiwum, nr 231/1949 r.

Fragment książki Gabora Maté Kiedy ciało mówi nie. Koszty ukrytego stresu, wyd. Czarna Owca, Warszawa 2022.

Czytaj również:

Wioska szczęśliwych ludzi
i
ilustracja: Karyna Piwowarska
Pogoda ducha

Wioska szczęśliwych ludzi

Sylwia Niemczyk

Kiedy w wakacje turysta zgubi się na szlaku francuskich winnic, może przypadkiem (czy może raczej: szczęśliwym trafem) odkryć miejsce, które na całym świecie wcale nie kojarzy się z winem, tylko z powidłami śliwkowymi i piękną ciszą. Niedaleko Bordeaux już od 40 lat znajduje się słynne Plum Village, czyli Śliwkowa Wioska – ośrodek założony przez wietnamskiego mistrza zen Thicha Nhata Hanha i mniszkę Chan Khong. Wtulony w krajobraz, jest jedną z największych buddyjskich wspólnot w Europie.

Żeby opowiedzieć historię śliwkowej osady, trzeba cofnąć się do burzy gradowej, która latem 1981 r. ogołociła okoliczne winnice. Właściciel jednej z nich potraktował to jako znak od losu. Jeszcze tego samego roku zamknął winnicę i odsprzedał ziemię garstce uśmiechniętych Wietnamczyków, których mistrz już wtedy był jednym z najważniejszych działaczy pokojowych na świecie. To właśnie z powodu swoich działań na rzecz pokoju Thich Nhat Hanh miał od lat 70. zakaz wjazdu do własnego kraju. Tak jak wielu­­­ ­bud­dystów, którzy w drugiej połowie XX w. ­opuścili­ Azję z powodu wojen i prześladowań, schronienie znalazł we Francji. Marzył o miejscu, w którym buddyjska społeczność będzie mogła medytować, uprawiać ziemię, żyć w harmonii ze sobą i z naturą, przyjmować przybyszów z całego świata. Można powiedzieć, że tamta burza gradowa wprost spadła mu z nieba!

Czytaj dalej