Sen o kryształowych domach
i
J. McNeven, William Simpson, Crystal Palace w Hyde Parku, 1851 r., Victoria & Albert Museum w Londynie; zdjęcie: domena publiczna
Wiedza i niewiedza

Sen o kryształowych domach

Zygmunt Borawski
Czyta się 10 minut

Nie da się tego zaprojektować w dwa tygodnie – mówili. Samouk bez technicznego wykształcenia nie wymyśli stabilnej konstrukcji – sarkali. Nie wiemy, kto potrzymał Josephowi Paxtonowi piwo, ale każdy Brytyjczyk wie, czym był Crystal Palace.

Wiek XIX był stuleciem rewolucji, Napoleona, industrializacji i wystaw światowych. Pierwsza odbyła się w Londynie, w Hyde Parku, w 1851 r. z inicjatywy księcia Alberta, na co dzień męża królowej Wiktorii, do niedawna najdłużej panującej brytyjskiej monarchini. Za jej czasów Wielka Brytania stała się światowym imperium, które dzięki nowym rynkom zbytu szybko się bogaciło, a wskutek pędzącej rewolucji przemysłowej jego manufaktury i fabryki pełną parą wypuszczały nowe przedmioty. Pokazywano je szerszej publiczności na wystawach krajowych, z których najwspanialsze odbywały się w niespokojnej, lecz nadal imperialnej Francji. A że Brytyjczyków bardzo taka sytuacja uwierała (nie pierwszy raz w historii), postanowili pokazać Francuzom, że to ich produkty i ich wystawy są najlepsze na świecie. Tak zapadła decyzja o zorganizowaniu w Londynie pierwszej wystawy światowej. Powołano królewską komisję, która miała się zająć organizacją i zbiórką pieniędzy na ten cel. Jej przewodniczącym został książę Albert.

Trudne początki

Z początkiem 1850 r. komisja zorganizowała konkurs architektoniczny na tymczasowy pawilon wystawowy w Hyde Parku. Miał być prosty w konstrukcji, możliwie najtańszy, a jego elementy przystosowane do ponownego wykorzystania. Na konkurs przesłano 245 prac. Po trzech tygodniach obrad sąd postanowił wyróżnić tylko dwie, nie przyznając głównej nagrody i tłumacząc się tym, że żaden projekt nie spełnił wymogów. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że komisja postanowiła stworzyć własny projekt – hybrydę dwóch wyróżnionych prac. Jeżeli inne nie spełniały wymogów, to ta tym bardziej. Tymczasowy pawilon miał być z… cegieł, zwieńczony ogromną żelazną kopułą, większą od kopuły katedry św. Pawła. Dumni autorzy postanowili opublikować projekt w „The Illustrated London News”, wspominając przy okazji, że pod budowę pawilonu trzeba będzie wyciąć całą aleję drzew.

Na reakcję nie trzeba było długo czekać. Projekt został wyśmiany, a kwestię wycięcia drzew podniesiono nawet w parlamencie. Sam pomysł zorganizowania światowej wystawy również był źle widziany przez większość opinii publicznej. Lekarze przestrzegali przed zarazkami, które mogliby przywieźć cudzoziemcy. Pojawiały się głosy, że Hyde Park zamieni się w ogromne pole biwakowe, a pobliskie domy zostaną wynajęte przez agencje towarzyskie. Swoje do powiedzenia mieli też przedsiębiorcy, którzy lękali się, że Wielką Brytanię zaleje morze tanich zagranicznych produktów. Tymczasem do wystawy pozostał niecały rok.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Ogrodnik zbawiciel

Na ratunek imperium przybył niejaki Joseph Paxton, architektoniczny samouk, urodzony w 1801 r. w Bedfordshire syn rolnika, typowy self-made man, który wierzył przede wszystkim w siebie i moc ludzkiego intelektu. Karierę zaczął jako zastępca ogrodnika w Chiswick. Jego talent organizacyjny, inwencja twórcza oraz miłość do roślin zostały zauważone przez diuka Devonshire, który zaproponował mu posadę głównego ogrodnika w swojej posiadłości w Chatsworth. Paxton miał wtedy 23 lata. Po kilkunastu latach był już zarządcą wszystkich terenów diuka, a zarobione pieniądze regularnie inwestował, m.in. w kolej. Gdy skończył 40 lat, był już bardzo zamożnym człowiekiem, budowniczym szklarni, ogrodów botanicznych, fontann, mostów i jednej wzorcowej wioski. Założył nawet gazetę, której redaktorem był niejaki Charles Dickens.

Jednak geniusz Paxtona został zauważony przy innej okazji. Oto w 1837 r. pewien brytyjski podróżnik przywiózł z Gujany do Anglii piękną wodną lilię. Dbał o nią bardzo, ale roślina nie rosła do oczekiwanych rozmiarów i nie kwitła. Paxton, dowiedziawszy się o tym, poprosił podróżnika o jeden liść i zawiózł go do Chatsworth. Wstawił do basenu z podgrzewaną wodą i skonstruował specjalną maszynę, która wprawiała wodę w ruch. Efekt był natychmiastowy: lilii namnożyło się co niemiara, osiągały nawet do 1,5 m średnicy, na dodatek wszystkie rozkwitły. Paxton nazwał je Victoria regia i jedną z nich sprezentował samej królowej. Pojawił się jednak nowy problem – basen zaczął robić się zbyt mały i trzeba było wybudować nową szklarnię. Pewnego dnia Paxton postawił na jednej z lilii swoją małą córkę. Okazało się, że liść ani drgnął. Ogrodnik zaczął studiować jego strukturę. Unerwienie liścia zainspirowało go do wykonania dachu szklarni na szkielecie z siatki długich i grubych oraz krótkich i cienkich belek. Konstrukcja okazała się tak wytrzymała, że natychmiast ją opatentował.

W 1850 r. Joseph Paxton był już bogatym, wpływowym i dobrze sytuowanym obywatelem. Na początku czerwca, wiedząc o problemach z projektem pawilonu, odwiedził Henry’ego Cole’a, członka komisji królewskiej, mówiąc, że miałby pomysł, jak go zbudować. Cole zażądał, by Paxton dostarczył gotowy projekt, włącznie z detalami, w ciągu dwóch tygodni. „Wystarczy mi dziewięć dni” – odpowiedział Paxton. Po latach miał wspomnieć, że komisja uznała go wtedy za niespełna rozumu.

Jeden szkic

Po kilku dniach intensywnych rozmyślań i wizyt w Hyde Parku w trakcie spotkania zarządu jednej z firm, w której miał udziały, Paxton wziął kawałek papieru oraz pióro i zaczął szkicować. Narysowanie pawilonu zajęło mu kilka minut. Miał być w całości zbudowany ze szkła i żelaza, w pełni prefabrykowany, lekki i – co najważniejsze – tani oraz prosty w budowie i montażu. Paxton zaprojektował go jako prostopadłościan o wymiarach 560 × 137 m i powierzchni 76 000 m², z płaskim dachem podzielonym na pięć schodkowo obniżających się naw. Gdyby nie wybitna inżynierska intuicja i doświadczenie, które Paxton zdobył, budując szklarnie dla diuka Devonshire, pawilon nigdy nie powstałby w takim tempie. Wystarczyło wziąć wcześniejsze schematy i je powielić.

Chociaż projekt zrobił świetne wrażenie, komisja była nastawiona sceptycznie. Jej członkowie – znani architekci, inżynierowie i historycy sztuki – nie byli skorzy zaufać amatorowi. Paxton dobrze o tym wiedział i opublikował projekt we własnej gazecie, prezentując w przekonujący sposób jego uniwersalność, prostotę i innowacyjność. Opinia publiczna była zachwycona. Komisji nie pozostało nic innego, jak zlecić projekt Paxtonowi. Z jedną modyfikacją: skoro pawilon miał być ogromną szklarnią, nie było już potrzeby wycinania drzew. Poproszono zatem Paxtona, by zaprojektował transept o kolebkowym sklepieniu, wyższy od środkowej nawy o 13 m, aby pomieścić piękne i stare wiązy. Całość robót wyceniono na 150 tys. funtów – tyle, ile kosztowały same materiały pod budowę pawilonu zaprojektowanego przez komisję. W przetargu udało się jeszcze zejść z ceny o połowę, bo obiecano firmie budowlanej, że kiedy pawilon zostanie rozmontowany, będzie mogła zabrać całe szkło i elementy konstrukcji.

Teraz pozostało się tylko śpieszyć.

Jastrzębie Wellingtona

Budowę rozpoczęto 30 lipca 1850 r. Przez pierwsze dwa miesiące wyrównywano teren i wylewano betonowe fundamenty pod żeliwne kolumny, które nie tylko miały trzymać konstrukcję, ale także służyć jako rury spustowe. Długość wszystkich kolumn wynosiła ponad 54 km! Prędkość, z jaką wznoszono pawilon, zachwycała. Paxton odnotował w dzienniku, że trzy kolumny i dwa dźwigary stawiano w 16 minut. Oprócz konstrukcji ros­ła też liczba zatrudnionych robotników. Pod koniec roku były ich już 2 tys. Gdy kończono jedno piętro, natychmiast stawiano kolejne. Całą stalową konstrukcję zbudowano bez rusztowań, jedynie za pomocą drewnianych dźwigów. Gdy 4 grudnia zaczęto stawiać żebra szklanej kolebki transeptu, cała reszta żelaznej konstrukcji już stała i armia ludzi zaczęła pokrywać pawilon szkłem. Brytyjskie manufaktury mogły wtedy produkować tafle o maksymalnej wielkości 124 × 25 cm. Paxton użył tych wymiarów do stworzenia uniwersalnego modułu, na bazie którego zbudowano cały pawilon. W sumie złożono go z 3300 żeliwnych kolumn, 1128 żeliwnych pilastrów elewacyjnych i 2224 belek o rozpiętości od 7,4 do 22 m. Wykorzystano 5500 ton kutego żelaza, 3500 ton żeliwa, 83 000 m² szkła, które ważyło ponad 400 ton; 54 km rur drenarskich, 48 km rynien i 325 km szprosów okiennych. Prasa ochrzciła budynek mianem Kryształowy Pałac.

Peter Berlyn, Charles Fowler, George Measom, Crystal Palace w Hyde Parku, 1851 r.; zdjęcie: domena publiczna
Peter Berlyn, Charles Fowler, George Measom, Crystal Palace w Hyde Parku, 1851 r.; zdjęcie: domena publiczna

Wszystko było już prawie gotowe, gdy pojawił się niespodziewany problem – kilka wróblich rodzin zagnieździło się w drzewach pod szklanym dachem. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że ptaki wypróżniały się na konstrukcję. Jeżeli Brytyjczycy mieli dobrze wypaść w oczach świata, było to nie do zaakceptowania. Trutki nie zadziałały, a z powodu wszechobecnego szkła użycie strzelb nie wchodziło w rachubę. Legenda głosi, że gdy o problemie dowiedziała się królowa Wiktoria, kazała posłać po bohatera wojen napoleońskich, księcia Wellingtona. Ten zaś miał rzec: „Proszę skorzystać z jastrzębi, Ma’am”. Wystawę można było otworzyć na czas.

Świat pod szklanym dachem

Na tydzień przed inauguracją Londyn był już pełen turystów ze wszystkich zakątków świata. Brakowało wolnych pokoi w hotelach i pensjonatach. Gazeta „The Morning Chronicle” zaczęła publikować artykuły również w języku niemieckim i francuskim, a większość sklepów szczyciła się personelem, który mógł obsłużyć klientów w (prawie) każdym europejskim języku. Uruchomiono nawet najstarsze i nieużywane dorożki. Na wypadek zamieszek do miasta sprowadzono pięć pułków kawalerii i siedem batalionów piechoty. Dodatkowe 6 tys. policjantów postawiono w stan gotowości. W całym mieście pojawiły się też afisze ostrzegające przed kieszonkowcami.

1 maja 1851 r. do Hyde Parku przybyło prawie pół miliona ludzi, jednak zaledwie 30 tys. z nich mogło uczestniczyć w oficjalnym otwarciu wystawy. Przy pawilonie postawiono rząd armat, by oddać salut na cześć królowej. Dziennik „The Times” przestrzegał przed wystrzałami ze względu na szklaną powłokę pawilonu, która mog­łaby rozbić się na kawałki i zmienić VIP-ów w „mielone mięso”. Na szczęście obyło się bez stłuczonych szyb. Gdy królową wprowadzono do pawilonu, rozpostarł się przed nią wspaniały widok: ogromny, 30-metrowy transept o przeszklonym sklepieniu przykrywał dwa wielkie, wiekowe wiązy, pod którymi roztaczała się rewia kolorów, materiałów, kwiatów, roślin i przedmiotów z całego świata. Odśpiewano hymn narodowy, książę Albert wygłosił krótkie przemówienie, arcybiskup Canterbury odmówił modlitwę, a następnie rodzinę królewską oprowadzono po budynku. Zagrały fanfary i wystawa została oficjalnie otwarta.

14 tys. producentów (z czego połowa z Wielkiej Brytanii) wystawiło ponad 100 tys. wyrobów. Były tam maszyny rolnicze, produkty spożywcze, meble, wynalazki techniczne, środki medyczne, tkaniny, kwiaty, diamenty, biżuteria, lokomotywy, piece, lampy, a także skafander nurkowy, sztuczne kończyny, laska spacerowa z małym neseserkiem na lekarstwa, sztuczny nos ze srebra, elektryczne zegarki i telegrafy, teleskopy, coś, co tajemniczo nazwano „przenośną zupą” (przesłane z Rosji) i wiele innych wspaniałych rzeczy.

Wystawa trwała do 11 października 1851 r. W ciągu sześciu miesięcy odwiedziło ją ponad 6 mln ludzi, w tym ponad ¼ mieszkańców imperium brytyjskiego, średnio 42 tys. osób dziennie. Pewnego dnia przez pawilon przewinęło się nawet ponad 110 tys. zwiedzających. Były toalety, ale tak mało, a kolejki do nich tak długie, że można było stracić kilka godzin na samym czekaniu. Organizatorzy zadbali też o strefy relaksu i odpoczynku, gdzie niejaki pan Schweppes sprzedawał kawę, herbatę oraz wodę mineralną (poszło milion butelek!).

Jeszcze trudniejszy koniec

Organizatorzy wystawy zarobili ponad 280 tys. funtów, równowartość dzisiejszych 37 mln funtów szterlingów. Z tego 5 tys. zapłacono Josephowi Paxtonowi, a resztę przeznaczono na zakup gruntów w celu postawienia budynku, który pomieś­ciłby produkty i podarunki uznane przez komisję za gustowne. Tak powstał trzon kolekcji późniejszego Victoria & Albert Museum, dziś największego zbioru sztuki i rzemiosła artystycznego na świecie. Na ziemiach zakupionych przez komisję zbudowano później również Muzeum Historii Naturalnej, Muzeum Nauki, Królewską Szkołę Artystyczną i wiele innych instytucji.

Philip Henry Delamotte, Crystal Palace w Sydenham, 1854 r.; Smithsonian Libraries w Waszyngtonie
Philip Henry Delamotte, Crystal Palace w Sydenham, 1854 r.; Smithsonian Libraries w Waszyngtonie

Zanim pawilon rozmontowano, Joseph Paxton stworzył spółkę, by odkupić go od firmy, która już szykowała się do przetworzenia części materiału. Na terenie, który kupił na południu Londynu, w 1852 r. rozpoczęto budowę drugiego, jeszcze większego „kryształowego pałacu”. Służył on londyńczykom do 30 listopada 1936 r. Tego dnia w pawilonie wybuchł pożarł, którego nie udało się ugasić nawet 400 strażakom. Żeliwna konstrukcja złożyła się jak domek z kart.

Autor Kryształowego Pałacu zmarł w 1865 r. Bardziej niż szklanych domów, symbolu nowoczesności w czasach Paxtona i Żeromskiego, potrzebujemy dziś tak niekonwencjonalnych geniuszy, którzy odważą się tworzyć na masową skalę budynki z przetworzonych i dających się przetworzyć materiałów i zasilane odnawialnymi źródłami energii.

 

 

 

Czytaj również:

Pałace dla gołębi
i
Daniel Mróz – rysunek z archiwum, nr 770/1960r.
Przemyślenia

Pałace dla gołębi

Aleksandra Kędziorek

Trudno w to dziś uwierzyć, ale dawno temu, za czasów Marii Antoniny, gołębie były obiektem pożądania, a wymyślne gołębniki dowodziły wysokiego statusu społecznego ich właścicieli.

W sztucznej wiosce, którą Maria Antonina poleciła wybudować w pobliżu pałacu wersalskiego, by w wolnych chwilach bawić się w wieśniaczkę i karmić ptactwo okruchami ciast, wśród licznych zabudowań gospodarskich stanął okazały gołębnik. A nie każdy w przedrewolucyjnej Francji mógł sobie pozwolić na taką budowlę! Le droit de colombier, czyli prawo do posiadania gołębnika, było zarezerwowane dla królów, kleru i szlachty, nadawane jako przywilej wybranym właścicielom ziemskim. Liczba i rozmiary gołębników oraz dozwolona ilość hodowanego w nich ptactwa były ściśle uzależnione od wielkości posiadanego majątku. A skoro stały się symbolem społecznego statusu, starano się też, by były jak najbardziej okazałe. Informację o posiadanych gołębnikach zamieszczano w ślubnych kontraktach, a sprzedając posiadłość, zachwalano ilość produkowanych w nich rocznie gołębich odchodów.

Czytaj dalej