Rzeczy, które wyrzuciliśmy
i
Liście herbaty, William McGregor Paxton, 1909 r., ze zbiorów The Metropolitan Museum of Art
Wiedza i niewiedza

Rzeczy, które wyrzuciliśmy

Anna Rembowska
Czyta się 6 minut

Na Facebooku algorytm prezentujący reklamy wybiera dla mnie wciąż strony z meblami w stylu vintage. Oglądam je z przyjemnością, choć do mojego mieszkania nic nowego się już nie zmieści, a nawet gdyby mogło, to nie pasowałoby do moich autorskich przeróbek IKEI – jak choćby pomalowanego ostatnio na kolor fuksji stołu (zmiany koloru z naturalnego bejcowanego drewna na róż nikt ze znajomych nie zauważył – czy to dlatego, że mój dom ewoluuje, ilekroć kupię sobie lub dziecku nowe farby?).

Nie da się ukryć, że branża vintage rośnie w siłę. Widzę to ostatnio choćby po prezentowanych mi – również przez Facebook – ofertach pracy zamieszczanych w dużej ilości przez portale zajmujące się katalogowaniem i sprzedażą „dóbr z przeszłością”. Sąsiedzi z dzielnicy na specjalnej stronie zamieszczają ogłoszenia o sprzedaży swoich starych rzeczy. Sprzedaje się wszystko: czy to stare maszyny do pisania, stroje, czy sprzęty domowe – i to wcale nie modernistyczne cacka, lecz meblościanki i regały z lat 70. i 80., które jeszcze niedawno każdy z nas najchętniej z pogardą wyrzuciłby na śmietnik. Ale wystarczyło niespełna 40 lat, żebyśmy zaczęli na powrót lgnąć do tego (obiektywnie) szkaradzieństwa. Dlaczego? Czy vintage to rzeczywiście trend, czy coś więcej, coś znacznie istotniejszego, co wykracza daleko poza upodobania estetyczne, szacunek dla kultury i tradycji materialnej, potrzebę zrównoważonego rozwoju przez recykling?

Niedawno zobaczyłam, że w mieszkaniu mojej mamy brakuje marokańskiego porcelanowego puzderka, w którym trzymała klipsy. Zapytałam, czy się potłukło, a mama odpowiedziała, że nie, że dała je koleżance w prezencie na urodziny. Nigdy bym się po sobie nie spodziewała takiej reakcji, ale zawrzało we mnie. Prawie z płaczem urządziłam awanturę, która ostatecznie sprowadzała się do tego: mimo że to był przedmiot należący do mamy i mogła z nim zrobić, co chciała, to mnie jego zniknięcie boli, bo była to jedna z nielicznych rzeczy, która po wielu przeprowadzkach była z nami od czasów mojego dzieciństwa. Mama chyba zrozumiała powagę mojego wybuchu szybciej niż ja sama, oferując, że poprosi koleżankę o zwrot tego przedmiotu i kupi jej coś w zamian. Oczywiście nie zgodziłam się – to byłoby kuriozalne, nie odbiera się nikomu raz danych prezentów. Ale od tego czasu sporo myślałam o mojej gwałtownej reakcji.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Od czasów mojego dzieciństwa wiele razy z mamą zmieniałyśmy mieszkania. Nie zawsze podróżowały z nami nasze meble, nie mówiąc o innych rzeczach, które nie służyły do codziennego użytku. Wiele z nich zostało gdzieś po drodze lub się zniszczyło. Część zostało rozdanych. Zawsze zazdrościłam znajomym, którzy mieszkali w domach jednorodzinnych mających strychy lub wolne pomieszczenia do magazynowania rzeczy, gdzie wchodząc po latach, mogą oni nagle lądować w innym świecie – jak najbardziej materialnym. Z mojego dzieciństwa nie zostało prawie nic. Ani jedna lalka. Ani jeden sweterek. Może trochę zdjęć i – jakimś cudem – trochę moich dziecięcych rysunków. Dlatego jedynymi nośnikami tamtego świata, którego czasem tak bardzo mi potrzeba, są te bardzo już nieliczne, drobne przedmioty, które były z nami, odkąd pamiętam. Czasem budzę się w nocy zapłakana, bo śni mi się nasze pierwsze własne mieszkanie. Wprowadziłyśmy się do niego, gdy miałam trzy lata, a przestałyśmy w nim mieszkać na stałe, odwiedzając je przez kolejne pięć lat tylko w weekendy, gdy miałam lat siedem. To było miejsce azyl. Tam miałam swój pierwszy własny pokój, którego przez kolejne kilka lat mi brakowało. Od momentu sprzedaży tego mieszkania minęło 26 lat, a ono ciągle mi się śni i zawsze budzę się z tych snów oszalała z tęsknoty. Kiedyś, kilka lat temu, usiadłam do komputera i z pamięci, która z każdym rokiem blednie i słabnie, odtworzyłam układ mieszkania i całe jego umeblowanie, kolory, przedmioty. Wszystko, co się jeszcze nie zatarło. Ten opis to dla mnie skarb, zwłaszcza że wiem, jak szybko potrafi zniknąć bezpowrotnie cały wszechświat.

Po nagłej śmierci mojego dziadka, ponad 30 lat temu, zszokowana rodzina zlikwidowała zawartość jego mieszkania w ciągu kilku dni, wyrzucając lub rozdając – często prawie obcym ludziom – całe jego życie. Zniknęły meble, narzędzia rzeźbiarskie i farby, prawie ludzkiej wielkości kukiełki na sznurkach, które dla mnie wyrzeźbił, osobiste przedmioty, stosy pudełek od zapałek, starych kasztanów, szklanych buteleczek po wodzie kolońskiej, wytarte składane nożyki, domowe wina i przetwory, ubrania… Kiedy kilka lat temu umarła babcia, wzięłam z jej mieszkania sweter, który jej kupiłam i który włożyła zaledwie kilka razy, broszkę i naszyjnik z Jabloneksu, których nigdy nie włożę, i zieloną bluzkę w białe romby z dziurką. Trzymam te rzeczy w zamykanym pudełku razem z aktem zgonu babci, który jakimś sposobem wylądował u mnie. Bardzo rzadko otwieram pudełko i wącham jego zawartość, chcąc wierzyć, że zawsze będzie miała zapach babci. Kiedy przypadkowo niania mojego syna przyszła do nas z plecakiem we wzory bardzo podobne do tych na bluzce babci, rozpłakałam się, próbując jej wytłumaczyć, dlaczego tak patrzę na jej plecak… Kilka miesięcy temu straciłam najbliższego przyjaciela. Kiedyś wyprał kilka swoich fantastycznych koszul w zbyt wysokiej temperaturze. Dał mi je, choć na mnie były wciąż bardzo oversize. Nosiłam je wiele lat z przyjemnością. Od dwóch miesięcy te koszule to jeden z nielicznych materialnych śladów jego istnienia, które mi po nim zostały.

Słownik języka polskiego PWN podaje, że vintage to „wino z dobrego rocznika”, jak również „stare, markowe rzeczy; też: moda na takie rzeczy”.

Dla mnie moda na vintage to nie w pełni uświadomiona potrzeba połączenia się z przeszłością. Niekoniecznie naszą własną, często taką, jaką chcielibyśmy mieć. Vintage to tożsamość, pragnienie tożsamości. To rzeczy, które wyrzuciliśmy, nie rozumiejąc jeszcze, jaką mają dla nas wartość, bo ta przychodzi po latach i jej aspekt finansowy nie jest bynajmniej najważniejszy. Rozumiem ludzi, którzy na stronach dla kolekcjonerów, w desach i na pchlich targach poszukują obsesyjnie brakującego do serwisu spodeczka pod filiżankę. Nie dlatego, że pragną kompletować porcelanę. Raczej dlatego, że chcą naprawić wspomnienie, odbudować rzeczywistość, do której ziszczenia się, choćby metaforycznego, brakuje tego jednego spodeczka. Wiele razy obiecywałam sobie, że odkupię od obecnych właścicieli to moje pierwsze mieszkanie, mieszkanie mojego dzieciństwa, i niezależnie od tego, w jakim będzie stanie, odtworzę je na podstawie opisu, który zrobiłam. To się pewnie nigdy nie stanie, ale marzę o tym.

Przedmioty przenoszą światy. Trwają dłużej niż my. Vintage to przeszłość, czyli metafizyka. Dlatego mam drugie pudełko, w którym przechowuję malutkie kapciuszki mojego synka, śpioszki, pierwszy obcięty pukiel jego włosów, laurkę, którą dostał na drugie urodziny od kumpli ze żłobka, smoczek, za rezygnację z którego „wróżka smoczuszka” zapłaciła mu drewnianym wielopoziomowym parkingiem dla samochodzików. Na jego pierwszy Dzień Dziecka, dwa miesiące po jego urodzeniu, kupiłam mu książkę kucharską Agnieszki Kręglickiej dla dzieci z przepisami, które stanowią dla mnie odzwierciedlenie najlepszej domowej kuchni i smaków dzieciństwa. Napisałam dedykację i podpisałam się: MAMA.

Gdy będzie dorosły, ta książka będzie już vintage. Mój syn dostanie swoje „pudełko z przeszłością”, kiedy przyjdzie czas. Zrobi z nim, co zechce – może gdzieś odłoży, ale może będzie chciał je zatrzymać. A gdy czasem będzie je otwierał, nie będzie tęsknił tak bardzo jak ja za tym, czego już nie ma, bo jego vintage rzeczy z pudełka ukoją go i utulą, tak jak mnie mój plik z opisem domu, w którym mieszka już dawno ktoś inny.

Czytaj również:

Między światami
i
„Mama czekająca w kuchni na powrót moich braci", 2023 r.; fot. dzięki uprzejmości artysty i Polana Institute
Doznania

Między światami

czyli obrazy i czasy Patryka Różyckiego
Stach Szabłowski

Nieprzypadkowo już w tytule niedawnej wystawy w Polana Institute malarz Patryk Różycki przedstawiał się jako dziecko swoich rodziców. Kwestia pochodzenia oraz relacje z bliskimi odegrają zasadniczą rolę w tym, co artysta ma do pokazania.

Trwająca do końca stycznia 2024 r. wystawa nosiła tytuł Syn maluje nasze życie. Różycki pokazywał na niej 37 obrazów, każdy jest kadrem z biografii artysty i losów jego rodziny. Dlaczego mamy interesować się historią Różyckich? Jest poruszająca – już sam ten fakt mógłby wystarczyć, żeby warto było ją poznać. Chodzi jednak o coś więcej. To dzieła tak osobiste, że momentami wprawiają w zakłopotanie. Jakbyśmy zrobili o jeden krok za daleko w świat cudzych intymnych doświadczeń, bolesnych wspomnień, niewyrównanych emocjonalnych rachunków.

Czytaj dalej