Robinsonada po polsku
i
zdjęcie: Maciej Wodzyński/Unsplash
Ziemia

Robinsonada po polsku

Zbigniew Święch
Czyta się 6 minut

Gdy niedoszły lekarz weterynarii, Henryk Victorini, przyjechał pierwszy raz w Bieszczady — nie było tu dosłownie nic. Jedynie zgliszcza starych domostw zarosłe kępami wysokich traw świadczyły, że niegdyś kwitło w tych wioskach życie, które tragicznie przecięła wojna. W niektórych partiach bieszczadzkich ostępów wyprzedzili Henryka pierwsi gospodarze — leśnicy, przybyli tu zaraz po żołnierzach.

Kiedy Henryk wraz z kilkoma kolegami zgłosił się do hodowlanego PGR, księgowy tylko zapytał:

— Victorini — to nazwisko, czy pseudonim?

Oddano im pod opiekę 500 sztuk bydła. Konwój na pastwiska trwał dwa dni — dotarli bezdrożami aż na Tworylne. Henryk uczył się obchodzenia z końmi i bydłem; bąki niemiłosiernie dokuczały ludziom i zwierzętom. Coraz częściej zdarzały się dramatyczne dla zwierząt spotkania z wilkami — dużo sztuk padło od ich kłów. A także od chorób. Trzeba było tłumaczyć się jesienią, po odprowadzeniu zwierząt do Ustrzyk… Podczas tych wypasów Henryk starannie obserwował bydło.

Okres pasterski — koczowniczy zakończył się w życiu Henryka efektownie: reżyser Wadim Berestowski przybył w te strony wraz z ekipą filmową, żeby nakręcić Rancho Texas. Henryk z kolegami zabawili się w kaskaderów. Wystąpili przed kamerą, przebrani za westernowych „zagończyków”.

— Temat zamerykanizowano, natomiast źle pokazano nasz okres pionierski — wspomni Henryk po latach. W 1959 roku film wszedł na ekrany, a po ekipie został niezły spadek w postaci baraków, w których założył bodaj pierwszą w Bieszczadach stację turystyczną, bowiem od roku pojawiać się poczęli pierwsi nieustraszeni turyści.

zdjęcie: Adam Bujak, archiwum nr 1584/1984 r.
zdjęcie: Adam Bujak, archiwum nr 1584/1984 r.

Zimą jednak nie było tu warunków do życia. Gdy zmęczony zasnął, w ognisku spaliły mu się ostatnie buty, które chciał wysuszyć. Nastąpił okres kryzysu i załamania. Henryk chciał raz na zawsze skończyć z górami, koniem i psem. Najpierw więc pozbył się psa, zaś ukochaną klacz, Donię, oddał do PGR; liczył, że gdy zarobi, to konia odkupi. Życzliwi, którzy zawsze zjawiają się w porę, doradzali mu, żeby się nie marnował w tej głuszy. Wyjdź z lasów — mówili — wracaj do ludzi…

Życie nie oszczędziło mu kolejnego ciosu: gdy szedł kiedyś w kierunku dworca kolejowego, w grupie koni przywiązanych do rampy zauważył Donię. Zawołał, odwróciła łeb. Podszedł bliżej i stwierdził ponad wszelką wątpliwość, że to jego umiłowana klacz: jeden ząb miała krótszy, utrącony. Konie te przeznaczane były na rzeź.

Ze złamanym sercem pojechał na Śląsk. Zatrudnił się jako biuralista. Mijały tygodnie i miesiące, pracował tylko po to, by zarobić. Drążyły go uporczywe myśli, ażeby powrócić.

— Miasto nie było dla mnie, wiedziałem, że wrócę, zew był silniejszy… — wspomina Henryk. — Miałem na Śląsku dziewczynę, niebawem obiecywano mi mieszkanie w blokach. Ale któregoś dnia po prostu wyjechałem. Wróciłem w Bieszczady.

Wydzierżawił pusty „pałac” w Sokolu, niedaleko Soliny. Otworzył stację turystyczną, zerwał raz na zawsze z koczowniczym trybem życia. Zaczął uprawiać poletko, kosić okoliczne łąki. Rozpoczął wszystko od początku raz jeszcze. Powoli dorobił się krowy i konia, zaciągnął pożyczkę w SOP. Przyjechał brat, by mu pomagać. Potem zamieszkała razem z nim matka. Któregoś dnia przyszła wiadomość: będą robić zalew soliński, można podjąć pracę przy karczowaniu przyszłego dna jeziora. Ale przecież jego „pałac” był również na terenie przyszłego zbiornika! Całe miesiące pracował na karczowiskach, nieźle zarabiał, miejscowe władze widziały w nim poważnego partnera, który nie szukał łatwych zarobków, ani łatwych przygód. Kiedy złożył podanie o zakup ziemi i możliwość rozbiórki starego „pałacu”, uczyniono zadość jego życzeniom. Został panem na pagórkach Sokola, wykupił „pałac” i wziął się — wspólnie z bratem — do rozbiórki. Całymi tygodniami woził stare cegły i kamienie pod górę, na miejsce budowy przyszłego domu. Sprowadził kilku rolników-murarzy aż z brzozowskiego powiatu, ale ci długo nie zagrzali miejsca na tym odludziu, bo im brakowało… budki z piwem. Urywali się więc przez lasy, ścieżkami, 4 kilometry — do Teleśnicy na wino „patykiem pisane” i — nie wracali.

Wreszcie upragniony dom stanął. Na pięterku mieszkanie, na dole duże stajnie i obora. Niebawem też miało ziścić się największe marzenie Henryka:

— Całe życie pragnąłem, żeby mieszkać w dzikich górach i nad wielką wodą. Nie wiedziałem, jak to zrealizować, aż tu, któregoś dnia, woda sama przyszła pod mój dom.

zdjęcie: Adam Bujak, archiwum nr 1584/1984 r.
zdjęcie: Adam Bujak, archiwum nr 1584/1984 r.

Z czasem obora zapełniła się 30 sztukami wspaniałego bydła, Henryk dorobił się także czterech koni. Zaczął się okres prawdziwej przyjaźni ze zwierzętami. Nie tylko ze swoimi, bo dziwnym trafem tutaj właśnie miał pierwszy azyl sławny żubr Pulpit, który potem odbywał pamiętną samotną wędrówkę po południowej Polsce; odwiedzały Henryka całe stada dzików, jeleni, ba, nawet żmija uparła się zamieszkać pod jego łóżkiem i żyli nad podziw zgodnie. Pierwsze zasiewy stały się łupem dzików, ale Henryk Victorini nie miał do nich o to żalu. Nigdy nie polował, nigdy nie był kłusownikiem.

— Skąd ta wielka potrzeba życia na pustkowiu? — pytam Victoriniego.

— Kocham moje zwierzęta, kocham tę dziką, wspaniałą przyrodę, nie nudzę się nigdy. Od wiosny do jesieni mam swoje wielkie sianokosy. Ta ilość trawy świadczy o rozmiarach hodowli. Może to zabrzmi śmiesznie, ale umiem porozumiewać się z moim bydłem. Każda z krów zna swoje imię. Gdy zawołam — biegnie do mnie z drugiego wzgórza, jak pies. Zwierząt niczym nie krępuję, w oborze i stajni przez cały sezon nie ma drzwi. Krowy i konie swobodnie wchodzą i wychodzą, często nocują w polu, pod drzewem. W razie niebezpieczeństwa krowy porozumiewają się między sobą rykiem, a byki natychmiast zajmują pozycję obronną wobec intruza. Dopiero tu widać, jak wielki jest instynkt samozachowawczy stada.

Nie zawsze jednak trwała sielanka w Sokolu, bywały również chwile dramatyczne. Jak wspominają matka i siostra Henryka, parokrotnie był on w ciężkich opałach. Raz, gdy wóz pełen drewna przewrócił się, spadł w przepaść i przygniótł Henryka, kiedy indziej znów, zimą, podczas wielostopniowego mrozu, gdy Henryk szedł przez zamarznięte jezioro i wpadł do wody po załamaniu się tafli. Zanim zdołał powrócić do Sokola, ubranie na nim zamarzło na kość i matka musiała je rozcinać, żeby zdjąć. Dostał wtedy 40-stopniowej gorączki i zdawało się, że ta przygoda zakończy się tragicznie.

Niedawno konie zaprzęgnięte do kosiarki spłoszyły się, ze wzgórza spadły do jeziora, i kosiarka pociągnęła je na dno. Po utonięciu dwóch ukochanych koni Henryk długo nie mógł przyjść do siebie…

Do Sokola można się dostać łodzią albo piechotą przez las z Teleśnicy-Sanny. Żaden mechaniczny środek transportu lądem się tu nie przedostanie. Henryk dwa razy w tygodniu jedzie wierzchem do sklepu, czyni zakupy, a gdy ma jeszcze coś do załatwienia np. w Ustrzykach — przytracza koniowi worki do siodła, zdejmuje uzdę i, klepiąc wierzchowca, mówi doń jak do wiernego psa:

— Zanieś pani jedzenie do domu, ja wrócę jutro.

I koń posłusznie pędzi ścieżką przez lasy, a nie radzę nikomu próbować odebrać mu owych worków!

Blisko dwadzieścia lat tkwi już Henryk Victorini na tym swoim odludziu, licząc czas od spędu do spędu, czyli czekając na tzw. święto dyszla. Z żalem rozstaje się z bydłem, a wracając ze skupu, przywozi coś miłego żonie i dzieciom (w tym roku doczekał się bowiem drugiego potomka). Czasem przyjedzie matka, czasem siostra czy brat, latem zaglądną ciekawscy turyści.

Ale większą część roku państwo Victorini spędzają w Sokolu sami. Najbliższym sąsiadem — w Rajskiem — (godzinę łodzią, 20 km lądem) jest sławny pułkownik Pawłusiewicz, ten sam, który odrodził „ogara karpackiego”. Do niedawna mieszkał tu również sam generał Zygmunt Berling.

— Prądu elektrycznego nie mam, zresztą wolę lampę czy świecę — mówi Henryk Victorini. — A nagrodę za niedostatki cywilizacyjne płacą mi same Bieszczady. Idealną ciszą i czystą wodą jeziora.

rysunek z archiwum, nr 1584/1984 r.
rysunek z archiwum, nr 1584/1984 r.
 

Tekst pochodzi z numeru 1584/1975 r. (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum

Czytaj również:

Uzależnieni od ziemi – rozmowa z Adamem Robińskim
i
Połoniny w Bieszczadach, zdjęcie: Marek Piwnicki; źródło: Unsplash
Ziemia

Uzależnieni od ziemi – rozmowa z Adamem Robińskim

Grzegorz Przepiórka

Problem w tym, że ludzie dzisiaj są słabo zakorzenieni, przez co dialog z otoczeniem w naszej kulturze stał się czymś obcym. Moglibyśmy uczyć się od drzew, które nieustannie komunikują się z ziemią i innymi organizmami, m.in. poprzez zjawisko mikoryzy. One są uzależnione od ziemi, a ziemia w jakiś sposób jest uzależniona od nich – mówi Adam Robiński, autor książek Hastry i Kiczery. Rozmawiał Grzegorz Przepiórka

Grzegorz Przepiórka: W Bieszczady wysłała cię Monika Sznajderman, szefowa Czarnego. W przypadku takiego miejsca chyba się nie odmawia.

Czytaj dalej