Page 18FCEBD2B-4FEB-41E0-A69A-B0D02E5410AERectangle 52 Przejdź do treści

O wiośnie mamy zielone pojęcie!

Kiedy wszystko się dopiero rodzi i rozwija, wiosenny „Przekrój” nadlatuje w pełnym rozkwicie! W najnowszym wydaniu piszemy z rozwagą o równowadze, z odwagą o strachu, z uwagą o bałtyckich krajach, z miłością o wróblach i z zachwytem o zieleni i porankach. Zachęcamy do czytania!

Kup wiosenny „Przekrój”!

188 stron do czytania przez trzy miesiące. „Przekrój” w nowym formacie jest wygodniejszy do przeglądania i idealnie mieści się w skrzynce pocztowej. Zamów i ciesz się lekturą – tylko tutaj w niższej cenie. Sprawdź!

Przekrój
Może znasz przyjemność, która płynie z obserwowania przedmiotów gwałtownie zmieniających temperaturę ...
2017-06-20 00:00:00
Radości na manowcach

Może znasz przyjemność, która płynie z obserwowania przedmiotów gwałtownie zmieniających temperaturę lub stan skupienia, na przykład kostek lodu wrzuconych do kawy? Albo szczęście zatrzymania w podróży, zawieszenia w nie-miejscu, kiedy nikt nie wie, gdzie jesteśmy?

Czyta się 12 minut

Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób” – zdanie otwierające Annę Kareninę stanowi całkiem poważną deklarację filozoficzną. To przecież nic innego jak stwierdzenie, że szczęście jest proste i nieodmienne, takie samo dla każdego i każdej z nas. Zdaniem Tołstoja różnorodność pojawia się dopiero w nieszczęściu, które jest zbłądzeniem na szerokie równiny smutków ubocznych, gdzie można się szwendać na tysiąc i jeden sposobów.

Nieoczywiste przyczyny smutku eksplorowałem na łamach „Przekroju” przed kwartałem. Dzisiaj natomiast proponuję coś bardziej optymistycznego, a mianowicie wędrówkę po ścieżkach nieoczywistych radości. Wyruszymy na nią z pogodą ducha pod rękę i wbrew Tołstojowi, z założeniem, że nie tylko smutek, ale też radość otwiera przed nami szerokie, nieoczywiste równiny, na których nie musimy się powtarzać. Z nadzieją na to, że są w szczęściu drogi, na których co dzień możemy trafić na coś nowego i które każdy i każda z nas może przemierzać na swój niepowtarzalny lub choćby własny sposób.

Foxprime – szczęście poranka, kiedy wstajemy grubo przed innymi i siadamy w ciszy i cieple do pracy, a stukanie w klawisze laptopa to jedyny dźwięk w kosmosie. Nic nie zdążyło się jeszcze zacząć ani w domu, ani na Twitterze, dzień jest idealnie czystym rejestrem, a my w niemal magiczny sposób wyskakujemy do przodu o kilka długości, zanim cokolwiek się wydarzy, zanim ktokolwiek zdąży przeszkodzić. A potem zauważamy, że jest dopiero dziesiąta rano... a my już mamy tyle zrobione!

Zamów prenumeratę cyfrową

Z ostatniej chwili!

U nas masz trzy bezpłatne artykuły do przeczytania w tym miesiącu. To pierwszy z nich. Może jednak już teraz warto zastanowić się nad naszą niedrogą prenumeratą cyfrową, by mieć pewność, że żaden limit Cię nie zaskoczy?

Potflow – przyjemność z obserwowania przedmiotów, które gwałtownie zmieniają temperaturę lub stan skupienia. Kamień z ogniska wrzucony do jeziora, kostki lodu wpadające do kawy, woda pryśnięta na rozgrzaną patelnię. Niby nic, ale jednak mieszka w tym Bóg, i nagle tak bladzi stają się wszyscy krytycy Tomasza, bo przecież ex motu, z przemiany, jest najsolidniejszym, najwspanialszym z dowodów.

Pecktone – kiedy nauczymy się nowej konstrukcji gramatycznej albo nieoczywistego idiomu w obcym języku, a potem słyszymy go w filmie albo w ustach native’a i brzmi właśnie tak, jak powinien, z absolutną zgodnością, dokładnie tak, jak się uczyliśmy. Idealne unisono z tym, co odruchowo dopowiedzieliśmy w myślach.

Savonaroglio – uczucie, że zbyt dużo się dzieje w świecie, kulturze i życiu, że za dużo wychodzi książek i seriali, że nie da się ich wszystkich przeczytać i obejrzeć, więc śnimy sobie igraszki z wolnością słowa i wyobrażamy sobie moratorium, cenzurę prewencyjną, która zatrzymałaby trzy czwarte wszystkiego tylko po to, żeby było mniej, prościej. I żeby dało się połapać.

Ghiöttboo – kiedy z własnej woli, bez nacisków i konieczności, robimy coś małego, za to długofalowego. Kiedy w styczniu wyrzucamy popsute lampki choinkowe i notujemy w kalendarzyku, że w listopadzie trzeba kupić nowe, albo kiedy latem oddajemy narty do naprawy. Wiadomo, że świat się nie zawali, jeśli o tym zapomnimy, ale dajemy sobie w ten sposób iluzję, że jesteśmy racjonalni i umiemy planować swoje życie z wyprzedzeniem.

Dropsugar – kiedy jesteśmy w podróży i wchodzimy do łazienki, która okazuje się tak zadbana i czysta, że nagle marzymy o załatwieniu wszystkich możliwych potrzeb fizjologicznych, mimo że zupełnie nie czujemy potrzeby, ale chcemy to zrobić dla samej frajdy skorzystania z cnoty schludności i dobrodziejstwa cywilizacji.

Screenfry – wolność radosna, kiedy uświadamiamy sobie, że tekst, który właśnie piszemy, nie będzie się musiał przedzierać przez sita wrogich recenzji i niechlujnych korekt, bo idzie na bloga albo Facebooka, albo do tak świetnych redaktorów, jak w „Przekroju”, i możemy pisać tak, jak chcemy, korzystać ze składni i semantyki, bo wiemy, że odpowiadamy sami za siebie, a jeśli będzie jeszcze redaktor z drugiej strony ekranu – to zrozumie.

Saymynamism – oglądanie serialu głęboko w nocy, kiedy nasz partner śpi i wszystko jest zrobione. Gdy to nie jest żaden wstydliwy grzech, ale zasłużona przyjemność, na niczym nieciążąca, czysta, wspaniała. Najlepiej to czuć w noce weekendowe, kiedy nie ma żadnych planów na jutro, a jeszcze lepiej w święta, kiedy się jest u rodziny, kiedy wszyscy już poszli spać i kiedy wiadomo, że następny dzień będzie tylko leniwym obżarstwem, bo po to przecież są święta, ten czas poza czasem. I można bez skrupułów powtarzać Breaking Bad do trzeciej nad ranem. I to jest szczęście.

Googoline – kiedy uświadamiamy sobie, że w ludziach można przebierać, a to, że raz wpadliśmy w takie czy inne rozdanie towarzyskie, nie znaczy, że musimy w nim trwać na zawsze. Nie musimy się już rozpaczliwie trzymać za kostkę tych, których raz poznaliśmy, a znajomi z liceum nie wyznaczają nam horyzontu towarzyskiego spełnienia. Nie jesteśmy zobowiązani do dozgonnej wyłączności i wierności komuś tylko dlatego, że raz go poznaliśmy. Googoline to zrozumienie, że w życiu powinniśmy raczej dobierać ludzi do spraw, a nie odwrotnie. Że nie na tym polega życie towarzyskie i uczuciowe, żeby raz zgrać się z wąską paczką znajomych i potem uporczywie ich przymuszać do kursu, który chcemy obrać, ale przeciwnie, że musimy trzymać się z tymi, którzy i tak idą tam, gdzie my.

Nutdial – kiedy czytamy autora z opcji politycznej przeciwnej niż nasza (bo tak trzeba, żeby się nie zasklepiać, nie zamykać w bańce pijącej sobie z dzióbków) i znajdujemy tam pomysły, na które moglibyśmy się zgodzić, i myślimy sobie, że może nie jest aż tak źle na tym najlepszym ze światów. Że może gdzieś między fanatyzmem a irracjonalnością wije się kręta ścieżka zdrowego rozsądku, na której można się jeśli nie spotkać, to choćby współpracować. I z protokołem rozbieżności, z niechętnych pozycji, z bardzo szorstkim uściskiem dłoni, ale jednak popychać sprawy do przodu.

Hoglobe – uświadomienie sobie, że przynajmniej części z nas się udało. Że choć ogólnie rację ma Magazyn Porażka, a życie Polaka jest klęską, to jednak nie jest nią dla wszystkich, bo przecież wystarczy pogrzebać w Facebooku i zobaczymy znajomych, którzy są właśnie w rejsie do Rio, pracują dla Google’a w Australii albo przynajmniej piją kawę na LAX. Świat się otworzył i przynajmniej niektórym z nas się z tego udało skorzystać, a byle szczypta tego to i tak więcej, niż kiedykolwiek marzyli nasi rodzice.

Fluxscape – szczęście zatrzymania w podróży, zawieszenia w nie-miejscu, wyrwania z życia, kiedy jesteśmy w trasie, ale zatrzymujemy się gdzieś na dodatkowy dzień, przedłużamy pobyt, bo chcemy odpocząć albo po prostu przetrzeźwieć po intensywnych melanżach. Mamy wolną dobę i nikt nie wie, gdzie jesteśmy, bo od poprzednich ludzi już wyjechaliśmy, a do nowych jeszcze nie dotarliśmy. Jesteśmy wolni i niezależni, możemy robić, co chcemy, zaciągnąć zasłony, znowu się upić albo zakochać. A najlepiej wyłączyć komórkę i pójść oglądać zachód słońca nad połoniną. Nikt i nic nas wtedy nie dosięgnie, będzie to spacer, z którego nikt nas nie odwoła – tylko my sami.

Dropplasma – chwila, w której to, skąd się z kimś znamy, przestaje być istotną częścią tej znajomości. Dropplasma to nagły skok, kiedy wszystko się kompresuje, ujednorodnia i nagle to głupie pytanie „skąd się znamy” przestaje być ważne, a każdy staje się na nowo i po prostu człowiekiem, bez całej tej żmudnej i męczącej historii, którą za sobą ciągnie. I każdy staje się znów czystą obietnicą i nadzieją, wezwaniem do przyjaźni, miłości, przygody.

Winopolis – kiedy jest wiosna lub lato, a my widzimy zakochaną parę nastolatków, pod żaglem, na spacerze, w kawiarni, kiedy oni się przytulają, mają te naście lat i ku sobie, i wszystko jeszcze przed nimi, i już im prawie zaczynamy zazdrościć, ale przypominamy sobie, że choć nie mamy już szesnastu lat, to jesteśmy w fantastycznym związku i czujemy się w nim u siebie. I nagle przypominamy sobie, że nikomu niczego nie zazdrościmy, przeciwnie, to nam zazdroszczą, bo wiemy, że prawdziwa miłość istnieje, że da się ją znaleźć i że wszystko inne jest bez znaczenia.

Blitzlock – kiedy „od zawsze” mieliśmy poczucie, że jesteśmy wiecznie i nieodwołalnie out, że nigdy nie wiemy, jakie są trendy i o czym się mówi, kiedy o wszystkim, co jest in, dowiadujemy się dopiero z Facebooka i z hucznej konferencji prasowej, kiedy nigdy, przenigdy nie jesteśmy w tym węższym gronie, które wie zawczasu, przygotowuje i rozdaje karty... Aż przychodzi ten jeden jedyny raz, kiedy splotem Kieślowskiego przypadku, intuicji i bogini wie czego jeszcze wpadamy w samo centrum wydarzeń. I nagle znajdujemy się tam, gdzie najbardziej być należy i warto, i ze zdumieniem spostrzegamy, że wiatr historii wieje naszym halsem.

Potsword – kiedy słyszymy słowo lub wyrażenie precyzyjnie nazywające problem, przeczucie czy intuicję, z którymi się kłopotaliśmy od dawna, ale nie wiedzieliśmy, jak się nazywa. I nagle wszystko składa się w całość i ląduje na swoim miejscu. Czy to będzie „mansplaining”, „klasizm” czy „prześniona rewolucja” – każde z nich sprawia, że przeskakuje w nas iskra, coś klika i wszystko staje się prostsze. Znika ta męcząca, uporczywa świadomość, że rzeczy nie są na swoim miejscu. Wyparowuje poczucie, że jest z nami coś nie tak, że widzimy i czujemy coś, czego inni nie widzą. Bo skoro to ma nazwę, to znaczy, że inni też widzą. I że nie jesteśmy sami ze swoimi przeczuciami, więcej, że mamy rację – i od początku mieliśmy.

Freespark – kiedy uświadamiamy sobie, że w relacjach międzyludzkich każdy jest dla każdego kimś trochę innym. Nasz chłopak nigdy nie będzie dla nas tym, kim jest dla swojej matki, a my nie jesteśmy dla Zuzy z pracy tym, kim jesteśmy dla Lidii, którą znamy od liceum. Dla naszego brata jesteśmy jedną osobą, ale zupełnie kimś innym dla przygodnego kochanka czy nowo poznanego kolegi. I to się powtarza wobec wszystkich i dla każdego, a więc w grupie 10 osób mamy tak naprawdę 10 x 10,czyli stu ludzi, i tak w nieskończoność. Wszyscy jesteśmy Światowidami o tysiącu możliwych twarzy i to nie jest bynajmniej smutne, bo przypomina, że bezmiar możliwości międzyludzkich jest jeszcze szerszy, niż się wydaje.

Fliondese – kiedy po latach wracamy do dawnej fascynacji, do pisarza, autora czy artysty, i odkrywamy, że choć my posunęliśmy się w latach, to oni przecież nie, i to nie dlatego, że dawno nie żyją, ale dlatego, że są wiecznie młodzi, że to wszystko, co wzięliśmy kiedyś od nich, było szalenie ważne i że gdyby nie oni, to nie bylibyśmy teraz tam i tym, kim jesteśmy. A jeżeli jesteśmy od nich dalej, to nie dlatego, że się odsunęliśmy, ale właśnie dlatego, że oni odegrali swoją rolę. I nie ma wstydu z powodu tamtych fascynacji, nie ma faryzejskiego gumkowania przeszłości. Jest tylko wdzięczność.

Kilokill – kiedy zapominamy, od jak dawna nie jemy mięsa, nie palimy papierosów czy unikamy innego świństwa. Minęło już tyle czasu, że te daty zlewają się w jedno, a lata prasują w pamięci. I spływa miód na serce, że jednak jakiś postęp jest możliwy i że nie jesteśmy tak znowu do końca na łasce zimnej wódki czy innej ucieczki przed samym sobą.

Friendmod – kiedy uświadamiamy sobie, że cały ten strach przed friendzoną jest grubo przereklamowany, bo to nie jest wcale zła opcja, bo lepiej być przyjaciółmi na dziesięciolecia, niż kręcić w burzliwych niedozwiązkach przez kwartał.

Shotslot – gorzkosłodka ambiwalencja, kiedy odwiedzamy miejsce, w którym kręcono nasz ukochany film czy serial, i ono okazuje się zupełnie banalne, kompletnie nie przystając do tego, co pamiętamy z ekranu. Remiza w Gościeńczycach pod Grójcem, w której Smarzowski kręcił Wesele, okazuje się zeuropeizowaną salą do wynajęcia, a centrum handlowe, gdzie Saul Goodman miał swoje biuro, najzwyklejszym parkingiem, po którym hula wiatr i nad którym nie powiewa nadmuchiwana Statua Wolności. Nic nie jest jak w filmie i to jest ta gorzka połowa pigułki. Ale i tak przeważa ta słodka, bo nic lepiej nie dowodzi magii kina i sztuki w ogóle niż to, że z miejsc tak banalnych potrafi wyczarować coś tak niezwykłego.

Lynxmole – kiedy uświadamiamy sobie, że ktoś, kogo bardzo lubimy, ma w sobie jedno małe coś, które kojarzy nam się z kimś, kogo z kolei bardzo nie lubimy. Coś maleńkiego, może kolor oczu, może tembr głosu, może gest. Jest to na tyle małe, że tej lubianej osoby nam nie obrzydzi, przeciwnie, czujemy z całkowitą pewnością, że dzięki tej przyjaźni ów brzydki gest zostanie wkrótce odzyskany i stanie się z powrotem dobry.

Lifttip – kiedy wchodzimy w nowy obieg życia, kompletnie nam dotychczas nieznany. Kiedy chcemy brać ślub, jechać w świat, najlepsza przyjaciółka oznajmia, że jest w ciąży, a pracodawca dzwoni, że jednak tak. I nagle otwiera się coś nowego i trochę nie wiemy, z czym to się je, ale nie wiemy tylko przez chwilę, bo wiemy przecież, że tam jest jakaś procedura działania i wystarczy ją poznać i że ją zaraz poznamy. I wiemy, że zegar już ruszył i że są nowe światy – i że owszem, są do zdobycia.

Jiorgei – kiedy mówimy swoim rodzicom, że zostaną dziadkami, i oni się bardzo cieszą, a w tej radości jest i taka nuta, że nie tylko oni na to czekali, ale także nasza z nimi relacja na to czekała, bo dotychczasowy stosunek rodzice – dzieci się już trochę wyczerpał i potrzebne jest nowe pokolenie na scenie, żeby otworzyć w tej sztuce nowy akt. Mówimy, że zostaną dziadkami i babciami, i od razu po nich widać, że oni czekali na to dużo bardziej, niż mówili. I czuć, że te ostatnie lata, zanim się wnuki pojawiły, to była już trochę stagnacja, w którą wkradały się rzeczy dziwne i niepotrzebne. A teraz wszystko wybuchnie z nową siłą i znowu będzie tak, jak było kiedyś, te dwie czy trzy dekady temu – będziecie siadać razem do śniadania, mleko się będzie rozchlapywać na stół i będzie wspaniale.

Novacente – kiedy mimo obciążeń czasowych, deadline’ów i palących obowiązków, umiemy nie zrezygnować z rzeczy małych i niekoniecznych, tych, które wydawałoby się, że są pierwsze do odcięcia. Wciąż mamy przestrzeń na zorganizowanie niespodziankowej imprezy czy założenie śmieszkowego fanpage’a. To oczywiście na wiele się nie zda i niczego nie zmieni, ale dla nas znaczy wiele, bo to jest dowód, że wciąż jesteśmy twórczy i proaktywni, że wciąż mamy czas i siłę otwierać nowe wątki. Że wciąż mamy w sobie dość woli mocy, że jesteśmy w ofensywie, że nie wyczerpujemy się w biernym spełnianiu obowiązków i bieganiu od pożaru do pożaru.

Bulletrouté – kiedy pokłócimy się z przyjaciółmi, może nawet jakiś czas się nie odzywamy i myślimy już o sobie najgorzej, ale potem któraś ze stron przypomina sobie, że jest jeszcze poziom głębszy i jedna kłótnia o politykę nie unieważnia tego, że oni będą świadkami na naszym ślubie, a my chrzestnymi ich dzieci. I że tam, w głębi, płynie rzeka porozumienia i choćby płynęła bez słów, to jednak sprawia, że będziemy się przyjaźnić do śmierci.

Synalluo – potsword, który zachodzi wewnątrz tego słowniczka, czyli moment, gdy jedna z radości ubocznych jest tym dokładnie, co czuliśmy zawsze, ale nie umieliśmy nazwać. I już wiemy, że warto było kupić i że warto będzie kupować „Przekrój” i że jakieś tam porozumienie jest jednak możliwe, bo są rozsiani na świecie ludzie, którzy myślą podobnie i że istnieją, jak widać, te niteczki nieoczywistego porozumienia, które się snują gdzieś hen, ponad i poza wszystkim.

Realmline – stan umysłu tuż po przebudzeniu, ten czysty, niezmącony, wspaniały, zanim sobie jeszcze przypomnimy o wszystkich problemach i smutkach ubocznych. A nawet gdy sobie już o nich przypomnimy, o tym, co trzeba, i o tym, co nie wyszło, to widzimy z tą jedyną poranną klarownością, że jednak rację mają stoicy, że to tylko od nas zależy, jak rozwiniemy ten dzień i to życie, i którędy je poprowadzimy na kładeczce między ubocznym smutkiem a uboczną radością.

myslnikstankiewicza.pl

 

Data publikacji:

Piotr Stankiewicz

Autor m.in. książki „Sztuki życia według stoików”, portalu stoickiego na Facebooku i bloga „Myślnik Stankiewicza". Związany ze stoicyzmem, z międzynarodowym zespołem „Modern Stoicism” i z Uniwersytetem Warszawskim. Nie pije, pisze.

okładka
Dowiedz się więcej

Prenumerata
Każdy numer ciekawszy od poprzedniego

Zamów już teraz!

okładka
Dowiedz się więcej

Prenumerata
Każdy numer ciekawszy od poprzedniego

Zamów już teraz!