Pustka, której nie ma
i
Zdjęcie z Teleskopu Hubble’a, NASA/Rawpixel (domena publiczna)
Wiedza i niewiedza

Pustka, której nie ma

Carlo Rovelli
Czyta się 8 minut

Znamienity fizyk kwantowy opowiada o swoim spotkaniu z myślą buddyjskiego mędrca sprzed prawie 2 tys. lat oraz o tym, jak wiele mają sobie do zaoferowania Wschód i Zachód.

Nie natknąłem się na tę książkę przypadkiem. Rozmawiając z różnymi ludźmi o kwantach i ich związku z naturą, często słyszałem pytanie:

– A czytałeś Nagardźunę?

Gdy po raz enty padło sakramentalne: „A czytałeś Nagardźunę?”, zdecydowałem się w końcu na ten krok i postanowiłem przeczytać dzieło tego filozofa. Choć Nagardźuna nie jest powszechnie znany na Zachodzie, jego tekst filozoficzny, który tak mnie zaintrygował, w żadnym razie nie jest mętny czy nic nieznaczący. Jest to jedno z najważniejszych dzieł filozofii buddyjskiej, więc mój brak wiedzy o jego istnieniu wynikał tylko z tego, że nie znałem azjatyckiej filozofii (co nie jest rzadkością w przypadku mieszkańców Zachodu). Tytułem dzieła jest jedno z tych nieskończenie długich słów w sanskrycie – Mula-madhjamaka-karika – które tłumaczy się w różny sposób, między innymi jako Podstawowe wersy środkowej drogi. Przeczytałem je w angielskim przekładzie opatrzonym komentarzami jednego z amerykańskich filozofów analitycznych. Wywarło na mnie głęboki wpływ.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Zamek i smok

Nagardźuna żył w II w. n.e. Do jego tekstu, mającego obecnie wiele interpretacji i złożoną egzegezę, napisano niezliczenie wiele komentarzy. Takie starożytne teksty są dla nas interesujące między innymi dlatego, że na przestrzeni wieków odczytywano je na mnóstwo różnych sposobów i taka wielowarstwowa interpretacja wzbogaca ich znaczenie. Tak naprawdę w tego typu tekstach nie interesuje nas, co ich autor chciał pierwotnie przekazać, ale to, jak jego dzieło przemawia do nas obecnie i jaką wskazówkę może nam dać w dzisiejszych czasach.

Główną tezą książki Nagardźuny jest po prostu stwierdzenie, że nic nie istnieje samo w sobie, niezależnie od całej reszty. Zgodność z mechaniką kwantową od razu rzuca się w oczy. Oczywiście Nagardźuna nie miał pojęcia o kwantach i nie mógł sobie nawet wyobrażać czegoś na ich kształt – nie o to tu chodzi. Najistotniejsze jest to, że różni filozofowie prezentują oryginalne sposoby myślenia o świecie i możemy z nich swobodnie korzystać, jeśli okazują się przydatne. Punkt widzenia przedstawiony przez Nagardźunę może się okazać pomocny podczas rozważań o świecie kwantowym.

Skoro nic nie istnieje samo w sobie, to wszystko musi istnieć tylko w zależności od czegoś innego, w relacji do czegoś innego. Opisując niemożność niezależnego istnienia, Nagardźuna posługuje się terminem „pustka” (śunjata). Rzeczy są „puste” w tym sensie, że nie posiadają niezależnego bytu. Istnieją wyłącznie dzięki czemuś innemu – w funkcji innego obiektu, w odniesieniu do niego lub też z jego punktu widzenia.

Kiedy spoglądam na obłoki na niebie – że wezmę taki prosty przykład – widzę, powiedzmy, zamek i smoka. Czy zamek i smok naprawdę istnieją tam, na niebie? Oczywiście, że nie. Są wynikiem spotkania się chmur o różnym kształcie, które wywołały w moim umyśle określone wrażenia i myśli. Same w sobie są puste, nie istnieją. Jak na razie, nie ma tu nic nowego. Nagardźuna sugeruje jednak, że również obłoki, niebo, wrażenia i myśli w mojej głowie są w takim samym stopniu rzeczami powstającymi w wyniku spotkania z innymi obiektami, że także one są puste.

A ja, czy ja istnieję, stojąc tu i spoglądając na gwiazdę? Nie, nawet ja nie istnieję. Zatem kto obserwuje tę gwiazdę? Nikt, powiada Nagardźuna. Oglądanie gwiazdy jest elementem zbioru oddziaływań, który zwykłem nazywać swoim „ja”. „To, co artykułuje język, nie istnieje. Krąg myśli nie istnieje”. Nie istnieje żadna ostateczna, tajemnicza substancja podstawowa, która byłaby prawdziwą esencją naszego istnienia i wymagała wyjaśnienia. „Ja” nie jest niczym innym jak ogromnym zbiorem wzajemnie połączonych zjawisk, które tworzą moje „ja”, a każde z nich od czegoś zależy. Stulecia rozważań zachodnich filozofów na ten temat i na temat natury świadomości rozwiewają się jak poranna mgła.

Żadnej esencji

Podobnie jak w wielu obszarach filozofii i w znacznej części nauk ścisłych Nagardźuna odróżnia dwa poziomy: konwencjonalną, pozorną rzeczywistość, z jej zwodniczymi i subiektywnymi przejawami, i rzeczywistość ostateczną. Dokonane przez niego rozróżnienie prowadzi nas jednak do nieoczekiwanych wniosków: ową ostateczną rzeczywistością, esencją wszystkiego, jest nieobecność, pustka. Taka rzeczywistość nie istnieje.

Każda metafizyka poszukuje substancji podstawowej, esencji, od której wszystko może zależeć – punktu wyjścia, z którego wszystko się bierze – Nagardźuna sugeruje natomiast, że taka ostateczna substancja, taki punkt wyjścia… nie istnieje.

W filozofii zachodniej pojawiły się nieśmiałe sugestie przyjęcia podobnego kierunku rozważań, ale podejście Nagardźuny jest radykalne. Nie odrzuca idei konwencjonalnego, zwyczajnego istnienia. Przeciwnie, bierze ją pod uwagę w całej jej złożoności, uwzględniając wszystkie jej poziomy i przejawy. Można ją badać, obserwować, analizować i zredukować do bardziej podstawowych pojęć. Jednak zdaniem Nagardźuny poszukiwanie ostatecznego substratu nie ma sensu.

Różnica między takim poglądem a na przykład realizmem strukturalnym wydaje się oczywista: mogę sobie wyobrazić, że Nagardźuna dopisałby do współczesnego wydania swojej książki krótki rozdział zatytułowany „Wszystkie struktury są puste”. Istnieją tylko wtedy, gdy myślimy o uporządkowaniu czegoś innego. Używając jego języka, moglibyśmy powiedzieć: „ani nie są uprzednie względem obiektów, ani nie są nieuprzednie względem obiektów; ani nie są i takie, i takie; ani też, w końcu, nie są jednym lub drugim”.

Iluzoryczność świata, jego sansara, jest ogólnym zagadnieniem obecnym w całym buddyzmie. Uświadomienie sobie tej iluzoryczności jest równoznaczne z osiągnięciem nirwany, wyzwolenia i piękna. Dla Nagardźuny sansara i nirwana są jednym i tym samym. Oba te stany są pozbawione własnego istnienia. Nie istnieją.

Czy więc jedyną rzeczywistością jest pustka? Czy właśnie ona, mimo wszystko, jest ostateczną rzeczywistością? Nie, pisze Nagardźuna w najbardziej zdumiewającym rozdziale swojej książki. Każda perspektywa istnieje tylko we wzajemnej zależności z czymś innym, nie ma żadnej ostatecznej rzeczywistości – i to dotyczy również jego punktu widzenia. Nawet pustka jest pozbawiona esencji – jest konwencjonalna. Nie może się ostać żadna metafizyka. Pustka jest pusta.

Nagardźuna zostawił nam wspaniałe narzędzie pojęciowe do rozważania relacyjności świata kwantowego. Możemy myśleć o wzajemnych zależnościach bez powoływania się na istnienie jakiejś autonomicznej esencji. Prawdę mówiąc, wzajemne zależności – i to jest najważniejsza koncepcja Nagardźuny – wymagają od nas, byśmy całkowicie zapomnieli o autonomicznych esencjach.

Szukając przez długie lata „ostatecznej substancji”, fizycy brali pod uwagę materię, cząsteczki, atomy, pola, cząstki elementarne… a nawet zapuścili się w niebezpieczne rejony relacyjnej złożoności kwantowej teorii pola i ogólnej teorii względności. Czy to możliwe, że dawny filozof indyjski stworzył narzędzie pojęciowe, które pozwala nam wyjść z tej trudnej sytuacji?

Pochwała niepewności

Tak to już jest, że uczymy się zawsze od innych, od tych, którzy się od nas różnią. Mimo że Wschód i Zachód prowadzą dialog już od tysięcy lat, wciąż mają sobie coś ciekawego do powiedzenia. Jak dobre małżeństwo.

Fascynacja myślą Nagardźuny wykracza poza pytania stawiane przez współczesną fizykę. W jego punkcie widzenia jest coś, co przyprawia nas o zawrót głowy. Jego przemyślenia doskonale współbrzmią ze znaczną częścią zachodniej filozofii, zarówno klasycznej, jak i tej najnowszej. Z radykalnym sceptycyzmem Hume’a, z demaskowaniem źle stawianych pytań w pracach Wittgensteina. Wydaje mi się jednak, że Nagardźunie udało się ominąć pułapki, w które wpadło tak wielu filo­zofów postulujących istnienie różnych punktów wyjścia – wszystkie one w dłuższej perspektywie czasu okazały się nieuzasadnione. Nagardźuna mówi o rzeczywistości, o jej złożoności i zrozumiałości, ale chroni nas przed wpadnięciem w pojęciową pułapkę polegającą na poszukiwaniu ostatecznych podstaw.

Metafizyczna ekstrawagancja nie leży w jego naturze. On woli umiar. W ten sposób daje wyraz temu, że zastanawianie się nad ostateczną podstawą wszystkiego jest równoznaczne ze stawianiem pytania, które być może po prostu nie ma sensu.

Nie oznacza to końca badań. Przeciwnie, świadomość tego faktu nas wyzwala. Nagardźuna nie jest nihilistą negującym rzeczywistość świata ani sceptykiem zaprzeczającym temu, czego udało nam się o niej dowiedzieć. Świat zjawisk możemy skutecznie badać i stopniowo powiększać naszą wiedzę. Możemy szukać cech ogólnych. Jest to jednak świat wzajemnych zależności i zdarzeń losowych, nie powinniśmy więc szukać możliwości wyprowadzenia go z Absolutu.

Uważam, że jednym z największych błędów ludzkości jest upieranie się przy tym, że dawaniu wyjaśnień musi towarzyszyć całkowita pewność. Motorem napędzającym rozwój wiedzy nie jest pewność, ale kompletny jej brak. Dzięki przejmującej świadomości naszej ignorancji stajemy się otwarci na wątpliwości i możemy się dalej uczyć, coraz sprawniej zdobywając wiedzę. Właśnie na tym polegała zawsze siła naukowego myślenia, myślenia zrodzonego z ciekawości, buntu i potrzeby zmiany. Nie istnieje żaden trwały fundament, żaden pewny punkt zaczepienia – filozoficzny lub metodologiczny – którego moglibyśmy się uchwycić, wyruszając po nową wiedzę.

Istnieje wiele różnych interpretacji tekstu Nagardźuny. Różnorodność jego możliwych odczytań wskazuje na witalność tej myśli i dowodzi, że starożytne teksty w dalszym ciągu mogą do nas przemawiać. Podkreślmy jednak raz jeszcze, że wcale nie interesuje nas to, co naprawdę myślał przeor indyjskiego klasztoru niemal dwa tysiące lat temu – to jego sprawa (lub zadanie dla historyków). Dla nas najciekawsza jest siła idei emanująca dzisiaj z pozostawionych przez niego dzieł. To, jak te pisma, wzbogacone komentarzami gromadzonymi na przestrzeni wielu pokoleń, mogą otwierać nowe obszary myślenia, gdy przecinają się z naszą kulturą i naszą wiedzą. Takie jest znaczenie kultury. Jest to niekończący się dialog, który nas wzbogaca, pozwalając wykorzystywać doświadczenie, wiedzę i nade wszystko wymianę myśli.

Nie jestem filozofem, lecz fizykiem, prostym specjalistą od mechaniki. I ten prosty specjalista od mechaniki zajmujący się kwantami dowiedział się od Nagardźuny, że można myśleć o przejawach obiektów bez zastanawiania się, czy dany obiekt istnieje sam w sobie, niezależnie od tego, jak się ujawnia.

Pustka Nagardźuny pozwala nam również przyjąć postawę etyczną, która oczyszcza atmosferę z dojmującego niepokoju. Uświadamiając sobie, że nie istniejemy jako autonomiczne byty, możemy uwolnić się od uciążliwych powiązań i cierpienia. Właśnie z powodu jej nietrwałości, z powodu braku jakiegokolwiek absolutu chwila obecna ma znaczenie i jest cenna.

Patrząc z punktu widzenia istoty ludzkiej, dochodzę do wniosku, że Nagardźuna opisuje spokój, lekkość i oślepiające piękno świata. Jesteśmy niczym innym jak tylko obrazami obrazów. Rzeczywistość, włącznie z nami, jest zaledwie cienką, delikatną zasłoną, za którą… nie ma nic.


 

Fragment książki Carla Rovellego Helgoland. Sens kwantowej rewolucji, JK Wydawnictwo, Łódź 2021. Tytuł i śródtytuły zostały dodane przez redakcję „Przekroju”.

Czytaj również:

Energio, płyń!
i
"Świetliki w Ochanomizu", Kobayashi Kiyochika, 1879 r./LACMA (domena publiczna)
Żywioły

Energio, płyń!

Szymon Drobniak

Trudno uchwycić, czym jest. Najprościej zdefiniować ją jako zdolność do zrobienia czegoś, pchnięcia w ruch. I obserwować różne jej manifestacje podczas, dajmy na to, letniej włóczęgi po Bieszczadach.

Powietrze naładowane jest latem, drży i szamocze się na tle nieba. Ledwo oddycham, przed oczami zalewanymi falami ciepłego potu wyrasta zielony, łagodny garb. Suliła, gdzieś między Rzepedzią a Baligrodem. Jej zbocza pokrywa kładziona gorącym wiatrem, hucząca od owadów, pachnąca ziołami łąka. Niebo jest bezchmurne, metalicznie niebieskie. Przesączona słonecznym żarem kopuła nieboskłonu nakrywa wszystko dookoła dusznym kloszem. Z ciężkim westchnieniem opadam w gęste trawiaste odmęty. Pode mną – mokra, przyjemnie chłodna ziemia. Czuję, jak wysysa ze mnie nadmiar ciepła, a wraz z nim senne zmęczenie. Na wysokości moich oczu – nieustannie poruszający się kalejdoskop splątanej roślinnej zieloności. Powoli zasychające na cienkich łodygach strączki cieciorek. Ostre i szorstkie źdźbła śmiałków darniowych (spotkanie z nimi zbyt łatwo kończy się strużką słodkiej krwi na skaleczonym liściem palcu). Perfidne storczyce kuliste, uzurpatorki z premedytacją upodabniające się do zasobnych w nektar gatunków. Znad mojego ramienia wylatuje leniwym ślizgiem złoty paź królowej – oszalał chyba, jak nic zaraz spłonie w słonecznej pożodze. Ale nie, frunie dalej, skacząc po leniwych falach wrzącego powietrza. Nad tym wszystkim: sinusoida Bieszczadów. Gdyby w jakiś sposób można było zobaczyć na własne oczy strukturę kosmosu, tak właśnie by wyglądała. Garbaty krajobraz to wgniecenia i wyniesienia gigantycznych mas gwiezdnych i planetarnych, ulepionych z materii kul odciskających się w czasoprzestrzeni jak nasze plecy w sypkim piasku. Z bliska krajobraz drży i faluje pod wpływem wiatru. To mniejsze rzeczki i strumienie energii, już nie masywne wgniecenia, lecz delikatne rysy i ruchome zmarszczki.

Czytaj dalej