Prawdziwy początek jesieni
i
Nagły podmuch, fot. Jeff Wall (zdjęcie numeru jesiennego kwartalnika "Przekrój")
Promienne zdrowie

Prawdziwy początek jesieni

Anna Rembowska
Czyta się 5 minut

Zastanawiałam się nad tym, kiedy kończy się lato. Czy pod koniec sierpnia, kiedy wieczorne światło zmienia kolor na bursztynowy, a noce są coraz chłodniejsze? Czy wtedy, kiedy dzień staje się krótszy i nagle ze zdziwieniem konstatujemy, że o 21.00, a potem o 20.00 jest już ciemno, a nam przestaje się chcieć wychodzić z domu wieczorami? Albo kiedy zaczyna się rok szkolny, rano korki na ulicach, a z drzew spadają kasztany? Czy wtedy, gdy nagle wszyscy bez powodu zaczynamy się czuć zmęczeni i senni, a do aptek ustawiają się kolejki po witaminy na wzmocnienie?

Wiem, że to zjawisko dociera do stosunkowo niewielkiej liczby odbiorców, żyjących tylko w dużych miastach, ale dla mnie jesień zaczyna się, kiedy znajduję w skrzynce na listy katalog IKEA. Przez wiele lat IKEA była dla mnie tym, czym Tiffany dla Holly Golightly, bohaterki opowiadania Trumana Capote’a. Holly, gdy miała gorszy dzień, spędzała całe godziny w tym jubilerskim sklepie, oglądając klejnoty. Obcowanie z luksusem przynosiło jej skołatanym nerwom ukojenie, a jej samej – namiastkę poczucia bezpieczeństwa.

Dziś synonimem bezpieczeństwa i luksusu stało się własne, choćby najmniejsze mieszkanie, a jeśli nie własne, to urządzone tak, żeby można było poczuć się w nim jak u siebie. Nie trzeba mieć dużo pieniędzy: nieważne, czy to będzie kolejny mebelek, świeczka czy ramka – do IKEA pielgrzymujemy przecież po poczucie przytulności, ładności, normalności i swojskości. Urządzając nawet najmniejszy pokój, urządzamy dla siebie świat.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Długo myślałam, jakim słowem mogłabym opisać tę jesienną potrzebę, którą budzi katalog IKEA, i myślę, że jest nią schronienie. Jego wagę, a właściwie to, dlaczego właśnie jesienią zaczyna być dla nas tak ważne, zrozumiałam wiele lat temu podczas wakacji w Grecji. Był początek września, susza i upały. Pod Olimpem schły gaje oliwne, a chodząc wśród figowców brodziło się stopami w suszonych owocach. Przyjechałam z Polski, gdzie lato już zmierzchało, do słońca i upału, których w takim natężeniu nie zaznałam nigdy wcześniej. Wtedy uświadomiłam sobie różnicę między kulturami południa i północy. Na południu najważniejsze jest, żeby skryć się przed słońcem, którego żar zabija i miesza zmysły. Chyba nikt nie opisał tego lepiej niż Albert Camus w Obcym, którego główny bohater popełnia morderstwo na przypadkowym człowieku przez „promień słońca, który go oślepił”. O ile na południu, by się schronić, wystarczy kawałek dachu, cienia, na północy potrzeba już ścian, podłogi, okien i wszystkiego innego, co pozwoli przetrwać głód, chłód, ciemność i kilkumiesięczną śmierć przyrody, która przestaje wtedy sprzyjać ludziom i zwierzętom.

Pomimo mody na minimalizm wicie gniazda jesienią, ocieplanie go i wyposażanie w kolejne udogodnienia „na zimę” to czysty instynkt. To również powrót do życia, za którym tęsknimy, nawet jeśli nie zaznaliśmy go nigdy, skupionego na naszych biologicznych, pierwotnych potrzebach. Do życia, którego już nie doświadczamy w miastach, samochodach, wśród nigdy niegasnących świateł. Duńskie pojęcie hygge, mimo że w nachalny sposób lansuje pseudoideę obudowaną bardzo grubo chęcią sprzedania jak największej ilości ładnych rzeczy, bazuje na tym instynkcie: potrzebie światła, ciepła, towarzystwa i wspólnoty, więzi, jednoczenia się przeciwko nieprzyjaznym żywiołom. Dlatego hygge sprzedaje tak skutecznie całą masę produktów. Tym skuteczniej, im ciemniej i zimniej na zewnątrz.

Katalog IKEA to także przedmiot z kręgu hygge, obietnica zaspokojenia tych pragnień. Kolorowe książeczki, które znajdujemy w skrzynkach, czasem w kilku egzemplarzach, przekazujemy dalej, znajomym, a czasem nawet wieziemy do rodziny, która na co dzień nie ma dostępu do sklepów z żółto-niebieskim logo. Znam ludzi, którzy nie wyrzucają nawet starych numerów. Żeby przeglądać je ciemnymi wieczorami w fotelu, popijając herbatę i napawając się myślą o tym, jak jeszcze przytulniej będą mogli urządzić swoje kilka metrów. Gdyby firma wypuściła ozdobną taśmę do ogacania okien na zimę, pewnie wielu kupiłoby ją i nakleiło na swoje podwójne, hermetyczne, plastikowe, szczelne okna, żeby poczuć, że symbolicznie zabezpieczyli swoje ognisko domowe przed nadciągającą zimą, w dodatku samodzielnie, co w mikroskali czyni z nich ludzi, którzy mogą przeciwstawić się nieprzyjaznej naturze. Nie wspominając już o estetycznym wymiarze tej czynności.

Co prawda mamy w perspektywie radosne Boże Narodzenie, ale czas nadchodzących ciemności i chłodu raczej negatywnie wpływa na nasze samopoczucie. Tonizująca, energetyzująca siła natury wiosną i latem skutecznie odpręża nas i odciąga od trudnych rozważań, natomiast tych kilka ciemnych miesięcy sprawia, że czujemy się bezbronni i potrzebujemy wymościć sobie przytulną norę, w której przeczekamy „zły” czas. Naklejanie, składanie, skręcanie, i najważniejsze, czyli efekt pracy naszych własnych rąk podnosi poczucie sprawczości. To prawie tak, jakbyśmy sami z bali postawili dom, na który zaraz spadną liście, a potem śnieg. Jesień przynosi nowe „rozdanie afektywne”, bo to właśnie wtedy zaczynamy, tracąc powoli ciepło lata, szukać poczucia bezpieczeństwa.

Pamiętam jesienne popołudnia, kiedy byłam dzieckiem. Wracałyśmy z mamą z przedszkola, było już ciemno. W kiosku ruchu na rogu mama kupowała mi dziecięce gazety „Świerszczyk” i „Płomyczek”. Gdy byłyśmy już w domu, najbardziej interesowały mnie ich strony z twardej tektury, na których były narysowane i obwiedzione przerywaną linią z symbolem nożyczek elementy przedmiotów, które po wycięciu składało się w trójwymiarowe konstrukcje: domki, auta, zwierzątka. Mam przyjaciółkę, która jako dziecko myślała, że kiedy się złoży wszystkie elementy w całość, powstanie prawdziwy dom albo prawdziwe zwierzątko. To, że nigdy się tak nie stało, przypisywała z żalem temu, że ani razu nie udało jej się idealnie wyciąć tych elementów nożyczkami. Ale potrzeba budowania, wyczarowywania nowych przestrzeni i bytów własnymi rękami zostaje i dojrzewa chyba w każdym z nas. I budzi się, kiedy na dworze szaruga.

Gdy zaczyna się jesień, wymieniamy dzieciom garderobę, z której wyrosły latem, kupujemy biurka, bo właśnie zaczynają szkołę, albo piętrowe łóżko z biurkiem na dole, bo przecież mamy mało miejsca, a poza tym… można z niego zrobić domek. Można pomalować ścianę farbą tablicową, żeby rysować na niej kredą, albo farbą magnetyczną, żeby przyczepiać kolorowe magnesy i rysunki, można, ręcznie nawet, szyć wieczorami patchworkową narzutę, z kilku kijów i płótna ciętego z koła zrobić tipi, a w środku zapalić lampki choinkowe, można dziergać na drutach ochraniacze na kubki, ciepłe skarpetki i szale, oprawiać w ramki liście i zioła znalezione i ususzone pod koniec lata, robić z bibuły i słomek łowickie pająki pod sufit albo żurawie z origami. To wszystko sprawia, że nasze domy zyskują inny wymiar i nowe przestrzenie, nawet na najmniejszym metrażu. Należy tylko użyć własnych rąk i wyobraźni. Nie trzeba samemu zbudować domu, wystarczy schronić się i zadomowić w nim na nowo. Witaj jesieni! Hej, höst!

Czytaj również:

Królestwo za orzechy
i
zdjęcie: Wouter Supardi Salari/Unsplash
Dobra strawa

Królestwo za orzechy

Dominika Bok

Przypominają kształtem ludzki mózg i znakomicie wpływają na pamięć, koncentrację oraz nastrój. Żeby były lepiej przyswajalne, warto namoczyć je przed spożyciem albo – w wersji dla zaawansowanych smakoszy – wytłoczyć z nich olej.

Sama nazwa orzecha włoskiego sugeruje, że ta roślina szczególnie lubi ciepło – typowe dla południowej Europy. Rzeczywiście w wyjaśnieniach etymologicznych jest trochę prawdy, gatunek ten można było spotkać w naszej – całkiem słonecznej wówczas – strefie klimatycznej, zanim nastała epoka lodowcowa, a wraz z nią doszło do wymarcia dużej części flory. Kiedy jednak orzech na dobre zadomowił się po raz wtóry na naszych terenach, doszło do zabawnej pomyłki. Tak naprawdę przywędrował on bowiem nie z Półwyspu Apenińskiego, lecz z Bałkanów przez Wołoszczyznę (górzystą krainę w Rumunii). Nie bez powodu w starych książkach kucharskich do dziś wśród wielu innych ingrediencji znaleźć można w przepisach „orzechy wołoskie”. Dolejmy jeszcze trochę oliwy do ognia tej językoznawczej historii: w Anglii orzechy włoskie nazywane są English walnut, Persian walnut, a czasami – kamień z serca – tylko walnut. Tyle określeń na jednego niepozornego orzeszka! Chociaż czy rzeczywiście tak niepozornego?

Czytaj dalej