Powrót na bieżnię
Promienne zdrowie

Powrót na bieżnię

Piotr Stankiewicz
Czyta się 2 minuty

Przetruchtałem ostatnio 10 kilometrów – bez zatrzymania się. Ale czuję się, jakbym wygrał maraton. Dlaczego?

Sport jest bardzo ważną metaforą w życiu stoika. Starożytni też tak myśleli (chociaż preferowali metaforykę militarną – ale o tym nie dzisiaj), stąd u Epikteta wszystkie te gimnastyczne przenośnie, porównania starcia z losem do walki zapaśniczej. I owszem. Tylko z wytrwałości rodzi się wytrwałość (to już Miłosz, nie żaden Seneka), tylko z konsekwentnych ćwiczeń bierze się siła ciała i ducha. Podobieństwo jest znaczące.

I nie tylko na szczytach, ale też – zwłaszcza! – na nizinach. I w dołach. Ostatnio odniosłem małe i skromne zwycięstwo: udało mi się, po raz pierwszy od dłuższego czasu, przebiec 10 kilometrów bez zatrzymania. Zresztą, „przebiec” to chyba nadużycie – raczej było to „truchtanie”. Wymęczyłem dychę świńskim truchtem. Ale z punktu widzenia mojego rozwoju był to ważniejszy bieg niż ten przed niespełna rokiem, kiedy lekko przebiegłem dystans trzykrotnie dłuższy (dla porządku: 30,05 km, w 2 godziny i 45 minut, 28.08.2017). Dlaczego? Dlatego, że tamto, jak i inne szaleńcze wyczyny sezonu 2017, to były właśnie szczyty mojego biegania. Szczyty jak to szczyty: rzadkie, niedosiężne. Może imponujące, ale nierealne do powtórzenia codziennie. A teraz nie żadne zdobywanie szczytów przede mną, ale wydobywanie się z głębokich dolin. Ostatni kwartał to dla mnie, na froncie biegowym, okres rozprzężenia, kontuzji i ogólnej destabilizacji. Z czego powoli wychodzę – a to jest ważniejsze niż jakiekolwiek sukcesy odniesione wcześniej.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Stoicy uczą nas, że powinniśmy widzieć świat przez rzeczy zależne od nas, a wszystkie pozostałe traktować jak nieistotne dekoracje. Te dekoracje to – w tym wypadku – pobicie życiowego rekordu, przebiegnięcie imponującego dystansu czy w ogóle „bycie w dobrej formie”. To są bowiem rzeczy niezależne będące funkcją tyleż naszych wysiłków, co losu. Stąd też myśleć o nich – to będzie nie po stoicku. Chwalić się dobrym wynikiem w maratonie – to nie jest stoickie. Nie tylko dlatego, że samo chwalenie się jest złe, ale dlatego, że dojście gdziekolwiek, osiągnięcie czegokolwiek to nie jest tylko nasz wysiłek, ale również – przede wszystkim – łaskawość losu.

Z czego w takim razie będzie się cieszył stoik? Z każdego drobnego kroku – byle nie w miejscu. Z każdego minisukcesiku, mikropostępu. Radością stoika jest wysiłek maszerowania w dobrą stronę. Bo on właśnie od nas zależy. Złote medale są dobre na Instagram. Dużo cenniejsze jest trwałe wyjście ze strefy spadkowej. Dwa dobre skoki, jeden udany trening. Gestami stwarzamy niewidzialny sznur i wspinamy się. I trzyma nas.

Czytaj również:

Ile ode mnie zależy
i
„Śmierć Sokratesa”, 1777-1787, Jacques-Louis David; źródło: zbiory MET
Promienne zdrowie

Ile ode mnie zależy

Katarzyna Sroczyńska

„Z wszystkich rzeczy jedne są od nas zależne, drugie zaś niezależne. Zależne są od nas: sądy, popędy, pragnienia, odrazy i jednym słowem — to wszystko, co jest naszym dziełem. Niezależne natomiast są od nas: ciało, mienie, sława, godności i jednym słowem — to wszystko, co nie jest naszym dziełem. I dlatego te rzeczy, które od nas zależą, z natury są wolne i nie podlegają żadnym zakazom ani przeszkodom, te natomiast, które od nas nie zależą, nie przedstawiają żadnej wartości, spełniają służebną rolę i stanowią cudzą własność”.

Czytam te słowa – początek Encheirydionu, nauk Epikteta spisanych przez jego ucznia Flawiusza Arriana – i przypominam sobie, jaki bunt budziły we mnie i innych uczestnikach warsztatów poświęconych Epiktetowi podczas pierwszej lektury. Czy rzeczywiście mam wpływ na swoje emocje i popędy? Czy nie jest tak, że smutek, wściekłość, gniew, radość, lęk, irytacja przychodzą do mnie same, nie wiedzieć skąd? Że to reakcja mojego organizmu na to, co się wydarza?

Czytaj dalej