Poszedłbym na miasto
i
ilustracja: Igor Kubik
Przemyślenia

Poszedłbym na miasto

Opowieści z czasów zarazy
Maciej Stroiński
Czyta się 3 minuty

Największe zgęszczenia ludzkie, znane jako miasta, są obecnie „odwołane”. Może dlatego, że Wuhan to również miasto. Dzisiaj rolą miasta jest nie spełniać swojej funkcji, nie gromadzić ludzi. Wszyscy mają być u siebie, stacjonować na osiedlu prawie jak na zamku, my home is my hotel and my hospital.

Nic nie ciągnie do śródmieścia. Kina zamknięte, knajpy zamknięte, no, wszystko zamknięte, a najgorzej, że teatry, ale – jak się okazuje – „bez tej miłości można żyć” (Wisława Szymborska). Strindberg pytał w Do Damaszku: „Jak żyć bez muzyki?”; odpowiemy mu po latach, że wystarczy YouTube, jeżeli komuś nie wadzi wieść swe życie przed ekranem.

Mieszkam w mieście po to, by nie mieszkać na wsi. Tam już mieszkałem – tam się wychowałem. „Idiotyzm życia wiejskiego” (wyrażenie Marksa) znam z własnego doświadczenia. Wakacje „na łonie” mnie nie pociągają i chyba na zawsze pozostanę wiejskim chłopcem, dla którego jechać w lasy, nad jeziora albo w góry, to jak nie pojechać nigdzie. Życie jest gdzie indziej – w miejscach z rynkiem i teatrem. No i Houston, mamy problem, teraz bowiem tymczasowo, ale wszędzie jest jak na wsi i nigdzie nic się nie dzieje. W końcu naprawdę mieszkamy w tak zwanej globalnej wiosce. To już nie jest metafora!

Wiem – co to za problem? Odpowiedź brzmi, że „problem pierwszego świata”, który być może skończy się na wiosnę, ale czemu oprócz dużych nie można mieć też małych problemów? Mój niewielki kłopot dotyczy energii, którą w marcu odcięliśmy, a ponownie w październiku, dla celów zdrowotnych: energii społecznej. Czemu więc się dziwić, że wybucha na ulicach. W takich warunkach co robić, jak nie wybuchać? Poszedłbym na riot, nawet gdybym nie popierał – dla samego wydarzenia, dla „dziania się rzeczy”, zgrupowania ciał i twarzy, to znaczy półtwarzy schowanych za maską. Jak śpiewa wczesna Adele w swej boskiej piosence typu hołd dla miasta pod tytułem Hometown Glory: „I like it in the city when two worlds collide. / You get the people and the government, / Everybody taking different sides. / Shows that we ain’t gonna stand sh…, / Shows that we are united, / Shows that we ain’t gonna take it!”.

Najfajniejszą częścią życia w tym lub innym mieście jest życie na mieście. Wychodzenie z domu, by było inaczej jakoś, patrzenie na obcych ludzi, jedzenie przy nich obiadu, oglądanie przedstawienia, wiadomo. Kiedyś szło się na miasto, tak jak telefon włącza się do ładowarki. Obecnie najlepiej oszczędzać baterię.

Są w literaturze ludzie nieuleczalnie zakochani w miastach, nawet ze szkodą dla siebie. Na przykład siostry Prozorow ze sztuki Czechowa, które szczerze chcą „do Moskwy”, a im bardziej tam nie jadą, tym im duszniej na prowincji. W dramacie Bernharda jednej bohaterce miasto szczerze szkodzi, ale tylko w mieście jest to, co uwielbia: „Pani profesorowa zawsze nienawidziła Wiednia / tylko teatr kochała / Jak nie będzie miała teatru / to nic już nie będzie miała” (Plac Bohaterów, tłum. Grzegorz Matysik). A za czym najbardziej tęskni Virginia Woolf w powieści Godziny? Za powrotem do stolicy. „Lepiej od nadmiaru wrażeń oszaleć w Londynie niż w Richmond oszaleć z nudów” (Cunningham, Godziny). Refrenem tej książki są słowa z Pani Dalloway: „Życie – i Londyn – i ta chwila w czerwcu”. Dla niej Londyn znaczy: życie.

Mieszkam w Krakowie, dzielnica Krowodrza. Gdy mnie wymęczy przebywanie w domu, wychodzę na byłe miasto. „Ubieram” perfumy choćby dla kurażu. Na Rynek nie idę, po co; tam dopiero widać, jak bardzo nic teraz nie ma. Wolę na Aleje imienia Trzech Wieszczów, mam 15 minut pieszo (trzy na hulajnodze), siadam na przystanku, siedzę. Najchętniej w godzinach szczytu, w piątek po południu, a to znaczy w środku nocy, bo mamy grudzień–styczeń. Na tych śmierdzących Alejach, królowych polskiego smogu, dopóki nie zbanowano ogrzewania węglem. O dawnym dymie w powietrzu przypomina sadza na frontach kamienic, a tymczasem siedzę, patrzę. Sznurek samochodów, korek, czasem nawet ktoś zatrąbi – to zostało z życia w mieście, dopóki nie wróci życie. Parki, tramwaje, jedzenie na dowóz. Można powiedzieć, że tęsknię za wszystkim.

ilustracja: Igor Kubik
ilustracja: Igor Kubik

Szanowni Czytelnicy!

Czeka nas trudny i niepewny czas. Wierzymy, że wspierając się nawzajem, przetrwamy tę jesień i tę zimę, i każdą następną porę, która postawi przed nami kolejne wyzwania. Dlatego zachęcamy Was do dzielenia się swoimi doświadczeniami i opowieściami kwarantannowymi oraz strategiami przetrwania. Najciekawsze teksty będziemy publikować na naszych łamach.

Tekst powinien mieć maksymalnie 4 tysiące znaków ze spacjami i zostać wysłany na adres [email protected]. W temacie wiadomości prosimy o wpisanie hasła „Opowieści z czasów zarazy”.

Z wyrazami szacunku,

Redakcja przekroj.pl

Czytaj również:

Matka Polka 2.0
i
ilustracja: Igor Kubik
Przemyślenia

Matka Polka 2.0

Opowieści z czasów zarazy
Paulina Małochleb

Moim głównym odkryciem czasu pierwszego lockdownu była nieprzekładalność doświadczenia: single i ci, którzy mają dorosłe dzieci, spędzali ten czas radykalnie inaczej niż rodzice dzieci małych. I nie chodzi mi tu o waloryzowanie i rywalizację na życiowe utrudnienia. Zwłaszcza że dni i jednej, i drugiej grupy sprowadzały się do wspólnego marzenia, żeby ten (każdy) cholerny dzień wreszcie się skończył.

O ile single cierpieli na nadmiar czasu, przerost ciszy, poczucie samotności i przerażającą, zasiedlającą każdy dzień nudę, o tyle rodzice małych dzieci cierpieli na niedomiar czasu, hałas rywalizujący z halą ocynowni w latach 60., multitasking wymuszony równoczesnym pisaniem maila w celach zawodowych jedną ręką i budowaniem wieży z klocków drugą. Ich doświadczenia były zatem dokładnie odwrotne.

Czytaj dalej