Porażka po stoicku
i
„Bitwa pod Waterloo” Jan Willem Pieneman 1824, domena publiczna
Pogoda ducha

Porażka po stoicku

Piotr Stankiewicz
Czyta się 4 minuty

Czy tego chcemy, czy nie – porażki i rozczarowania towarzyszą nam w życiu. Jako stoik dodam, że czy tego chcę, czy nie, wciąż dobrze ma się przekonanie, że stoicyzm to przede wszystkim sztuka dzielnego znoszenia trudnych wyroków losu (mimo moich wysiłków, by pokazać, że stoicy mają do zaoferowania dużo więcej). Zmierzmy się więc wreszcie z tym tematem: jak znosić porażki po stoicku?

Smak porażki zna każdy, nawet (zwłaszcza?) urodzeni zwycięzcy. Nie ma ludzi, którzy nigdy się niczym nie rozczarowali, których życie w ten czy inny sposób nie przeczołgało. Porażka, wzięta w szerokim znaczeniu, jako rozczarowujące zderzenie oczekiwań z realiami, jest ultraludzkim, powszechnym doświadczeniem. Wie o tym „Magazyn Porażka”, wiedział o tym Kołakowski. Doświadczył jej każdy i każda. Różnica tkwi w tym, jak je znosimy.

Zacznijmy od tego, że samo powiedzenie sobie „W mojej mocy nie jest to, czy wygram, czy przegram, ale w 100% ode mnie zależy, jak się do tego odniosę”, to już jest, by tak rzec, wielkie zwycięstwo nad porażką.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Ważne jest, by nie bać się do tego przyznać, jasno to sobie powiedzieć. Wbrew temu, co się niektórym wydaje, mówienie o jednej porażce nie przyciąga następnych – jeżeli oczywiście opowiadamy o niej po stoicku, a nie w sposób potępieńczo-narzekańczy. A więc tak, o porażkach warto mówić, ale trzeba umieć to robić.

Problem z porażką, i każdą przegraną, jest podobny do problemu z cierpieniem czy doświadczeniem zła w ogóle. Zawężają one nasze horyzonty i zwracają ku samym sobie. Przestajemy widzieć cokolwiek poza naszym własnym bólem czy rozczarowaniem. Zamknięcie horyzontu sprawia oczywiście, że boli nas tylko mocniej – i kółko się zamyka, czy raczej my się w nim zamykamy.

Najważniejsze, by się temu przeciwstawić. Ale jak rozerwać tę spiralę autoupupienia? Dobrym sposobem jest zmiana perspektywy. Możemy pójść na spacer, wyjechać na weekend, ale możemy też zmienić perspektywę, z jakiej patrzymy na świat. Jak wiecie, nie jestem zwolennikiem tzw. kosmicznej perspektywy, czyli wmawiania sobie, że skoro nasze porażki niewiele znaczą w perspektywie kosmosu, to nie powinniśmy się nimi przejmować. Ale czemu nie zmienić punktu widzenia we własnym życiu? Moja książka nie sprzedaje się dzisiaj tak, jak bym chciał? No dobrze, ale czy dziś wciąż boli mnie to, że 15 lat temu nie dostałem się na takie studia, na jakie planowałem? Wtedy wydawało mi się to ostateczną klęską, a teraz? Dzisiaj nie pamiętam już w sumie, gdzie tak naprawdę studiowałem. A więc czy za kolejne 10 czy 15 lat nie będzie podobnie? Czy dzisiejsze rozczarowania nie zrelatywizują się, nie zbledną? Pewnie tak. Czemu więc nie przyspieszyć nieuniknionego i przestać się nimi przejmować już dzisiaj?

Gdybym miał zaś podać Wam tylko jeden ze sposobów stoików – najważniejszy dla mnie w tej dziedzinie – to byłaby to kwestia wyobrażeń. Wyobrażeń, narracji, opowieści, jaką snujemy o sobie i zdarzeniach w naszych życiu. Ponoszę porażkę, coś mi nie wyszło. To fakt. Ale istotniejsze od faktu jest pytanie: w jaką moją opowieść o samym sobie tę porażkę wkładam? W jakim myśleniu mnie ona utwierdza? Jeżeli jest ona dla mnie kolejnym dowodem, że jestem przegrywem, nic mi się nie udaje, że „Piotrusiowi znowu nie wyszło”, tak jak mówiła pani P. w podstawówce – to zginąłem. Temu trzeba się przeciwstawić za wszelką cenę. Wszystko jest lepsze niż to. Doświadczenie porażki ma być częścią naszej opowieści o pokonywaniu przeszkód, hartowaniu charakteru, drodze przez trudności do celu – wtedy stanie się budujące i wzmocni nas, zamiast pogrążyć.

I właśnie – „częścią opowieści”. Znacie pewnie ten podział, że żałoba ma kilka etapów. Najpierw zaprzeczenie, potem gniew, dalej targowanie się z losem, potem depresja, wreszcie akceptacja. Ale jest jeszcze coś, co pozwala tę wyświechtaną „akceptację” lepiej rozumieć – tym czymś jest integracja. Żałoba staje się przepracowana wtedy, kiedy z traumatycznego, unikalno-wstrząsającego wydarzenia zmieni się w punkt na linii naszego życia, graniczący z innymi w nim zdarzeniami, wkomponowany w nurt. Z porażką jest w sumie podobne, choć oczywiście skala nie musi być tak wysoka jak przy stracie kogoś bliskiego. Doświadczenie porażki włączamy („integrujemy”) w bieg naszego życia i w tym sensie staje się ono „częścią nas”. I paradoksalnie, właśnie wtedy nie będzie nas już definiować, bo zostanie włączone w inne doświadczenia i szerszą opowieść o naszym życiu. Im szybciej – a na pewno im bardziej świadomie się to stanie – tym lepiej.

Czytaj również:

Dewitalizacja
i
"Widok na Amsterdam z domami przy kanale Herengracht i starej śluzie Haarlemmersluis", Jan van der Heyden, 1670 r. Źródło: Rijksmuseum
Przemyślenia

Dewitalizacja

Piotr Stankiewicz

O „naturze” i „zgodności z naturą” można myśleć różnie. Ortodoksyjni stoicy starożytności uważali, że „żyj zgodnie z naturą” to w zasadzie kompletna etyka, która odpowiada na wszystkie pytania. Jak pewnie wiecie, uważam, że w XXI w. to jest dość naiwne podejście, bo nie do końca wiadomo, czym ta „natura” tak naprawdę jest, co to miałoby znaczyć i co z tego wynikać.

W jednym wszakże nie ma wątpliwości – bo zgodnym głosem mówią badania naukowe, reformowany stoicyzm, nowoczesna urbanistyka, ale też psychologia, która przypomina, że kontakt z żywą, niezniszczoną przyrodą jest potężnym środkiem zapobiegawczym dla naszej psychiki, podmywanej absurdami współczesnego życia, szczególnie w ostatnim roku. Przyroda, kontakt z nią, zachowanie i ochrona jej – są dobre. Zakładam, że Czytelników i Czytelniczek „Przekroju” nie muszę do tego specjalnie przekonywać.

Czytaj dalej