Polityczna prognoza pogody
i
ilustracja: Igor Kubik
Ziemia

Polityczna prognoza pogody

Andrzej Krajewski
Czyta się 16 minut

Duże wahania temperatury, susze i mrozy zmieniały bieg dziejów Europy. Nawet wówczas, gdy miały miejsce w zupełnie innej części świata, bo taki mamy klimat.

Długoterminowa prognoza pogody nigdy nie jest do końca wiarygodna. Mimo to każdego mieszkańca Europy i tak powinno interesować, jak się ona zapowiada na przyszłość. Zwłaszcza na południu Starego Kontynentu, ponieważ za Morzem Śródziemnym rozciąga się Afryka. Każdy tamtejszy kraj może się pochwalić tym, że bije rekordy w tempie przyrostu naturalnego. Z pierwszej dziesiątki państw świata z największą nadwyżką narodzin nad liczbą zgonów aż osiem leży na Czarnym Lądzie. A gdy w latach 2015–2017 ankieterzy Gallup World Poll przeprowadzili rozmowy z 453 tys. ludzi w 152 krajach, to z odpowiedzi wynikało, że najwięcej potencjalnych emigrantów mieszka w Afryce. Ponad połowa ankietowanych z Konga, Ghany czy Nigerii marzy o przeniesieniu się na drugą stronę Morza Śródziemnego. Podsumowanie statystyczne badań Gallup World Poll wykazuje, że szacunkowo około 200 mln młodych Afrykanów myśli o emigrowaniu do Europy.

Ale europejscy tubylcy z coraz mniejszym entuzjazmem przyjmują obcych. Ryzyko towarzyszące decyzji o emigracji jest więc spore. Prognoza pogody na przyszłość głosi jednak, że to będzie miało coraz mniejsze znaczenie. Wraz z ocieplaniem się klimatu Afrykę częściej dotykają susze, nieurodzaje i wszelkie katastrofalne anomalie klimatyczne. Z nimi idą w parze bieda i głód, a przede wszystkim brak nadziei, szczególnie w państwach rządzonych przez okrutnych dyktatorów lub wąską oligarchię. Zdesperowane miliony ludzi w takich momentach już nie myślą o ryzyku, lecz o tym, że nie mają nic do stracenia. I ruszają w drogę.

Susza azjatyckich stepów

„Budowy są krępej i silnej, karki mają grube, przeraźliwie brzydcy i koślawi, przypominają bestie dwunogie” – z przerażeniem opisywał nadciągających z azjatyckich stepów przybyszów Ammianus Marcellinus pod koniec IV w. Hunowie na dokładkę pchali przed sobą dziesiątki germańskich plemion, które w panice wdzierały się w granice Rzymu. „Są niemal przyrośnięci do swych koni, wytrzymałych wprawdzie, ale brzydkich. Na nich to, siedząc niekiedy na sposób kobiecy, załatwiają swoje codzienne sprawy, na nich każdy przedstawiciel tej nacji dniem i nocą kupuje i sprzedaje, je i pije” – charakteryzował najeźdźców Marcellinus. Jednak najważniejsze było to, że „przyrośnięci” do rumaków Hunowie znakomicie władali łukami. Z konnymi łucznikami nie radziła sobie ani piechota, ani jazda – zarówno germańska, jak i rzymska.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich trzech treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Wystarczył czas życia jednego pokolenia, by imperium, szczycące się tysiącletnią historią, rozsypało się jak domek z kart. Tragedia, która odmieniła życie prawie 60 mln obywateli cesarstwa oraz napływających na jego tereny Germanów, przypominała przysłowiową zasadę kostek domina. Pierwsza, jaka wówczas upadła, powalając następne, powinna zostać opatrzona napisem „susza”. Jej znaczenie odkryto dopiero na początku obecnego stulecia: dwie dekady temu zaczęto znajdować kolejne dowody świadczące, że około 100 lat po narodzinach Chrystusa na terenie Bliskiego Wschodu oraz Azji Wschodniej deszcze padały coraz rzadziej i rzadziej. Odnotowali to w 2008 r. amerykańscy i izraelscy geolodzy badający stalagmity z jaskini Soreq niedaleko Jerozolimy. Podobne obserwacje poczyniono w jaskini Wanxiang w chińskiej prowincji Gansu.

Do takich samych wniosków doszedł też w 2011 r. zespół badaczy ze Szwajcarii, z Niemiec, Austrii i USA, kierowany przez profesora analizy systemów środowiskowych na University of Cambridge Ulfa Büntgena. Naukowcy zbadali prawie 9 tys. kawałków drewna dostarczonych przez archeologów. Śledząc zmiany w układzie słojów, można okreś­lić lata, gdy rośliny miały do dyspozycji mniej wody. W pierwszych wiekach naszej ery od brzegów Morza Śródziemnego aż po Morze Południowochińskie deficyt opadów był ogromny. Wielka susza trwała niemal tysiąc lat. W artykule zamieszczonym na łamach magazynu naukowego „Science” w listopadzie 2008 r. zespół naukowców z chińskiego uniwersytetu w Lanzhou dowodził, że wywołało ją osłabienie letnich monsunów. Suszy, pustoszącej środkowoazjatyckie stepy, towarzyszyły także coraz mroźniejsze zimy. Brakowało paszy dla koni i bydła, a to oznaczało wyrok śmierci dla setek tysięcy uzależnionych od tych zwierząt koczowników. Ukryte za Wielkim Murem Chiny potrafiły stawić im opór. Natomiast na zachód rozciągały się ogromne obszary nieznanego lądu. Dla Hunów, mających wybór między powolną agonią a ruszeniem na zachód, decyzja mogła być tylko jedna.

Bicz dla antycznej Europy

„Cóż ocaleje, skoro Rzym ginie!” – pisał w swym liście św. Hieronim ze Strydonu. Wielki mędrzec Kościoła pogrążył się w rozpaczy na wieść, że Wizygoci pod wodzą króla Alaryka w 410 r. splądrowali Rzym. Przez ponad 800 lat żadne obce wojska nie zdołały zdobyć Wiecznego Miasta. Skala szoku w świecie antycznym była nie do opisania. Tak padały kolejne kostki domina.

Zapewne susza w Azji nie zagroziłaby Rzymowi, gdyby imperium znajdowało się w lepszej kondycji. Jednak od dawna trawiły je liczne choroby. Dopiero co odzyskiwało siły po stuleciu nieustannych wojen domowych. Jego absolutni władcy nie potrafili sprawnie zarządzać obszarem o powierzchni około 2 mln kilometrów kwadratowych. Zwykłych ludzi gnębiły wysokie podatki, inflacja z powodu psucia przez imperatorów pieniądza (sukcesywnie zmniejszano w monetach zawartość srebra lub złota) oraz nieurodzaje. Ale obniżenie podatków oraz zadbanie o bicie monet z czystego kruszcu oznaczało ryzyko braku środków na utrzymanie 400-tysięcznej armii, niezbędnej do strzeżenia granic. A jeśli żołnierze nie dostawali żołdu, od razu brali się za obalanie cesarza.

Lista słabości była dużo dłuższa, lecz imperium mimo nich trwało, dopóki nie nadciągnęło zagrożenie z zewnątrz. Nadejście katastrofy przyśpieszyli sami rządzący. Cesarz Walens w 376 r. uległ prośbie Wizygotów, uciekających przed Hunami znad brzegów Morza Czarnego, by mogli się osiedlić w granicach imperium. Liczył, że zasiedli uchodźcami opustoszałe po wojnach domowych Bałkany, zyska nowych podatników oraz najemników dla armii. Nie wziął jednak pod uwagę, że jeśli obłoży osadników takimi samymi podatkami jak innych obywateli i każe je ściągać swym skorumpowanym urzędnikom, to nawykli do wolności Wizygoci tego nie zdzierżą.

Wystarczyły dwa lata kontaktów z rzymskim fiskalizmem i biurokracją, żeby przybysze chwycili za broń. Zrobili to nad wyraz skutecznie. W bitwie pod Adrianopolem ­9 sierpnia 378 r. poległo 40 tys. legionistów i sam cesarz Walens. Ta klęska stała się sygnałem dla plemion germańskich i sarmackich, że granice Rzymu stoją otworem. Następcy Walensa próbowali jeszcze walczyć, ale ciągnące ze wschodu hordy Wizygotów, Ostrogotów, Wandalów, Franków etc. uczestniczące w wielkiej „wędrówce ludów” wyrywały dla siebie coraz większe obszary ziem upadającego imperium. Kiedy Alaryk w 410 r. splądrował Rzym, stolicę cesarstwa przeniesiono do Rawenny. Aż nadeszli w końcu Hunowie, zjednoczeni przez utalentowanego wodza Attylę nazwanego „Biczem Bożym”. Śmiertelny lęk przed nim skłonił plemiona Germanów i państwo rzymskie do wspólnego stawienia oporu. Azjatyckich najeźdźców w 451 r. pokonano w decydującej bitwie na Polach Katalaunijskich. Jednak padania kolejnych kostek domina już nic nie mogło zatrzymać. Od symbolicznego pęknięcia tamy, czym okazała się bitwa pod Adrianopolem, do ostatecznego upadku zachodniej części Imperium Rzymskiego, gdy władzę nad jego ziemiami przejęły plemiona barbarzyńskie, minęło niecałe 100 lat.

Lato wikingów

Wielka susza ostatecznie dobiegła końca około IX w., po czym w Europie nastał naprawdę świetny klimat. Wedle badaczy słojów drzew przez prawie 300 lat było ciepło i wilgotno. Rośliny miały się więc znakomicie, a z nimi i ludzie. Muhammad al-Idrisi, sekretarz króla Sycylii Rogera II, około 1154 r. w Księgach Rogera z zachwytem opisywał w jego odczuciu leżącą daleko na północy Polskę, nazywając ją „krajem o pięknej ziemi”. Stołeczny gród Kraków wedle opisu al-Idrisiego okazywał się zaś „miastem pięknym i wielkim, o wielu domach i mieszkańcach, targach, winnicach i ogrodach”. Notabene hodowla winorośli udawała się znakomicie, więc liczne winnice rozciągały się na całym południu – od Zielonej Góry po Przemyśl.

Dzięki ociepleniu dostatniej żyło się wszystkim, nawet mieszkańcom Skandynawii. Ten fakt powodował wielkie westchnienie ulgi na całym Starym Kontynencie. Od VIII w. jedna z najpopularniejszych modlitw zawierała bowiem frazę: „Od gniewu ludzi północy wybaw nas, Panie”. Gniew z powodu niedostatku bogactw i żywności ogarniał ich zaś regularnie. Wówczas wikingowie (co w języku staronordyckim oznacza „ludzie fiordów”) wsiadali do swych smukłych łodzi, by ruszyć na łupieżczą wyprawę. Przez 200 lat regularnie grabili miejscowości leżące na brzegach Anglii, Szkocji, Irlandii, Niemiec, Francji, Italii. Szybko też nauczyli się wpływać rzekami setki kilometrów w głąb lądu, siejąc spustoszenie i grozę.

Zmiana klimatu sprzyjała cywilizowaniu się wikingów. Przyjęli chrześcijaństwo, zaczęli tworzyć własne państwa oraz wchodzić w rodzinne koligacje z rządzącymi dynastiami. Polski książę Mieszko I (niektórzy mediewiści twierdzą, że był potomkiem wikingów) około 982 r. wydał swoją córkę Świętosławę za króla Szwecji Eryka Zwycięskiego. Polka, nazywana przez wikingów Sygrydą, gdy owdowiała, zdobytego tronu już nie pozwoliła sobie odebrać. Co więcej, sama wybrała sobie na męża króla Danii Swena Widłobrodego, burząc w Skandynawii równowagę sił i wzniecając serię wojen.

Tymczasem cała Europa była już zasiedlona, a wikingowie zbyt wykrwawieni, żeby zdołać wydrzeć dla siebie kawałek nowego państwa. Szczęściem dla nich klimat sprzyjał dalekim rejsom w nieznane. Jeden z przegranych wodzów, Eryk Rudowłosy, pożeglował z grupką towarzyszy na zachód od Islandii, licząc na łut szczęścia. Tak trafił na wielki ląd. Wybrzeże, wzdłuż którego płynął, wyglądało bardzo obiecująco. Nieznaną krainę nazwał więc „Zielony Kraj”, w staronordyckim – Greenland. W 986 r. Eryk Rudowłosy wrócił tam, przywożąc z Islandii około 500 osadników. Jego synowie Leif i Thorwald poszli w ślady ojca i dwie dekady później też pożeglowali na zachód, dopływając aż do Long Island, gdzie obecnie znajdują się południowe przedmieścia Nowego Jorku.

Wedle spisanej 200 lat później Sagi o Gren­land­czykach wikingowie zastali w Ameryce Północnej pogodę równie znakomitą, co w Europie. W miejscu, gdzie rozbili obóz w 1002 r., nazbierali tyle winogron, że odkrytą ziemię nazwali „Ziemią Winorośli” („Winlandią”). Wkrótce Leif wrócił na Grenlandię, a Thorwald przez półtora roku pływał wzdłuż wybrzeża Ameryki, aż zginął podczas jednej z potyczek z jej rdzennymi mieszkańcami, których 500 lat później Krzysztof Kolumb nazwał Indianami. Jak wyglądały dalsze próby kolonizacji Ameryki przez wikingów, niewiele wiadomo, bo Saga o Grenlandczykach, odnaleziona w XIV-wiecznym islandzkim manuskrypcie Flateyjarbók, urywa się około 1030 r., czyli w najciekawszym momencie.

Wiadomo jednak na pewno, że pozostały ich osady. Ślady jednej z nich na wyspie Nowa Fundlandia, w pobliżu wioski L’Anse aux Meadows, odkryto już w 1960 r. Drugą udało się znaleźć w 2016 r. w oddalonym o 480 km Point Rose dzięki zdjęciom satelitarnym. Wydobywane na miejscu wykopalisk fragmenty broni i gwoździ pozwoliły archeologom ustalić, że wikingowie zamieszkiwali w Kanadzie od około 1100 do 1300 r. Potem zniknęli. Podobnie jak ich wiedza o północnym szlaku morskim do Nowego Świata. Najprawdopodobniej znów zawinił klimat.

Jego gwałtowne pogorszenie nastąpiło z początkiem XIV stulecia. Pierwsi bardzo boleśnie odczuli to mieszkańcy Grenlandii. Niekończące się zimy i sztormy sprawiały, że żegluga północnym szlakiem stawała się coraz bardziej niebezpieczna. Z powodu zimna do XV w. potomkowie wikingów opuścili Grenlandię lub wymarli. Podobny los spotkał ich pobratymców w Ameryce. Na Starym Kontynencie trwała zaś jesień średniowiecza.

Jesienne przypadłości

„Dane zebrane na podstawie rdzeni lodowych pobieranych w Grenlandii wskazują około połowy XIII wieku nagły wzrost aktywności wulkanicznej – pisze w książce Pogoda czy fatum. Wpływ zmian klimatycznych na życie społeczeństw William James Burroughs. – Mogło to się przyczynić do ogólnego ochłodzenia klimatu Ziemi” – dodaje. Od około 1303 r. kronikarze w kolejnych krajach zaczęli opisywać nadejście surowych zim, jakich nie pamiętali najstarsi ludzie. Towarzyszyły im krótkie, deszczowe wiosny i lata. W efekcie plony spadały, a żywność drożała. Nim ludziom udało się przystosować do nowej pogody, od 1315 r. zaczęły nawiedzać Stary Kontynent klęski głodu. „Głodujący wieśniacy musieli jeść psy i żaby. Istnieje wiele zapisów o kanibalizmie, matkach jedzących własne dzieci, o rozkopanych grobach i ciałach skazańców odcinanych z szubienic” – pisze Burroughs.

Najgorsze miało jednak nadejść. Gwałtowne ochłodzenie, które zaowocowało w Europie spadkiem produkcji żywności, w dalekich Chinach przyniosło gigantyczne powodzie. „Według kronik spowodowały one śmierć milionów ludzi, wywołały ogromne zniszczenia na znacznym obszarze kraju i przemieszczenia wielu gatunków dziko żyjącej fauny, w tym i szczurów” – relacjonuje Burroughs. Wedle obserwacji biologów migrujące ze swych dotychczasowych siedzib szczury przemieszczały się do innych części Azji, krzyżując ze sobą. Przy tej okazji roznosiły bakterie dżumy, a ta także zaczęła mutować. „Gdy pojawiła się nowa, zjadliwa odmiana tej choroby, o jej dalszym rozprzestrzenianiu zdecydowały wydarzenia, które już nie były związane z pogodą ani klimatem” – podsumowuje Bur­roughs. Faktycznie i tym razem zmiana pogody jedynie pchnęła w ruch pierwsze kostki domina. Kolejnymi zajęli się ludzie. W tym przypadku Tatarzy i genueńczycy.

W epoce łagodnego klimatu włoskie miasta zakładały swoje kolonie na wybrzeżach Morza Czarnego, by kontrolować szlaki handlowe do Indii oraz Chin. Jedną z kolonii na Krymie, Kaffę, w 1345 r. próbowali zdobyć Tatarzy ze Złotej Ordy. Podczas oblężenia przerzucali przez mury obronne zwłoki ludzi, którzy zmarli na dżumę. Broniący miasta genueńczycy izolowali chorych i zdusili epidemię w zarodku, lecz nie zwrócili uwagi na okrętowe szczury. Te popłynęły wraz z bakterią do Włoch. Tam czekały miasta i wsie pełne zapchlonych szczurów oraz wszy. Ze zwierząt insekty przenosiły się na ludzi, zarażając ich mikrobem. Okazywało się to tym łatwiejsze, że niedożywieniu zawsze towarzyszy spadek odporności ludzkiego organizmu.

Gdy pierwsze ogniska epidemii pojawiły się w 1347 r. na terenie Włoch, liczba mieszkańców Europy wynosiła około 75 mln. W ciągu następnych pięciu lat zmarło prawie 25 mln. „Na różnych częściach ciała pojawiały się palące pęcherze, na narządach płciowych lub na ramionach i szyi rozwijały się wrzodziejące guzy. Początkowo miały one rozmiary orzechów laskowych, a pacjentów chwytały gwałtowne dreszcze, które w krótkim czasie osłabiały ich i nie pozwalały utrzymać się na nogach” – opisywał pierwsze symptomy zagłady franciszkanin Michelle de Piazza.

Brak wcześniejszej styczności z egzotyczną bakterią sprawił, że populacja Starego Kontynentu była na nią zupełnie nieodporna. Wprawdzie epidemia w końcu wygasła, ale powróciła kilka lat później, a potem znowu i znowu. Wedle szacunków demografów w 1430 r. Europę zamieszkiwało już tylko 30 mln ludzi. Na szczęście jesień średniowiecza płynnie przeszła w małą epokę lodowcową.

Idzie zima

„Było bowiem między Danią, Słowiańskim Krajem i Jutlandią zamarznięte całe Morze Bałtyckie, tak że rozbójnicy przychodzący ze Słowiańskiego Kraju splądrowali niektóre okolice Danii, a pośrodku morza na lodzie były założone gospody dla przyjezdnych” – zapisano w niemieckiej kronice Annales Lubicenses podczas zimy w 1324 r. Aż tak trzaskające mrozy okazały się kilkuletnią anomalią. Po nich przyszło małe ocieplenie, lecz potem z każdym stuleciem na Starym Kontynencie robiło się stopniowo coraz zimniej.

O to, czemu tak się działo, spory toczą do dziś geolodzy z astronomami. Ci pierwsi oskarżają grenlandzkie wulkany, ci drudzy winią Słońce. W tym czasie zaczął się okres malejącej aktywności ogrzewającej Ziemię gwiazdy. Koszmarna zima roku 1324 przypadła na apogeum tego procesu, co astronomowie nazwali minimum Wolfa. Potem Słońce się uaktywniło, by znów zacząć „zasypiać” aż po lata 1645–1715, nazwane w astronomii minimum Maundera, gdy w Europie było wręcz lodowato.

Ta zmiana pogody w dłuższej perspektywie miała wady, ale też zalety. Po koszmarnej jesieni średniowiecza mieszkańcy Europy zadziwiająco dobrze przystosowali się do zimy. Z epidemiami radzono sobie coraz lepiej, a hodowane odmiany zbóż okazywały się odporniejsze na chłody i deszcze. Podobnie rzecz się miała z państwami. Konieczność stawiania czoła nieustannym zagrożeniom wymuszała ich lepszą organizację. Jednocześnie mieszkańcy Starego Kontynentu stali się zdolni do desperackich zachowań i szaleńczej odwagi.

Krzysztof Kolumb postanowił popłynąć przez środek oceanu na trzech malutkich stateczkach – największy z nich, „Santa Maria”, miał 21 m długości – bo był przekonany, że tam gdzieś po drugiej stronie muszą być Indie. 30 lat później Hernán Cortés ruszył na podbój zamieszkałego przez 12 mln ludzi imperium Azteków, mając pod swoją komendą niespełna 600 żołnierzy i awanturników, zupełnie się nie przejmując, że na zdrowy rozum to absolutnie nie powinno się udać. Tamta epoka obfitowała w takich właśnie szaleńców, pchających świat na nowe tory.

Dzięki temu, choć klimat w Europie nie chciał się zmienić na lepszy, i tak Stary Kontynent przeżywał okres burzliwego rozwoju. Sprzyjała temu długa stabilizacja. Wprawdzie średnio było zimniej i częściej lało niż w XI w., lecz nie pojawiły się trwające więcej niż życie pokolenia anomalie. Pół wieku chłodów w czasie minimum Maundera mieszkańcy Starego Kontynentu znieśli całkiem dobrze, jednak klimatolodzy, lubujący się w śledzeniu politycznych przełomów, zwracają uwagę, że spadek aktywności Słońca wystąpił w podobnym czasie, co wojna trzydziestoletnia oraz pogrążenie się Rzeczypospolitej w głębokim kryzysie z powodu wojny na Ukrainie i szwedzkiego potopu. Oba wydarzenia diametralnie zmieniły układ sił między mocarstwami w Europie.

Łączącym je elementem była agresywna ekspansja Szwecji. Jej kolejnym władcom marzyło się zdobycie żyznych ziem po połu­dniowej stronie Bałtyku oraz złupienie zasobniejszych krajów w podobnym stylu, jak niegdyś robili to wikingowie. Potencjał skandynawskiego kraju okazał się jednak zbyt mały i miejsce słabnącej Rzeczypospolitej w Europie Wschodniej zajęła nie Szwecja, lecz Rosja. Jej ekspansja zbiegła się z końcem minimum Maundera, gdy od XVIII w. klimat znów zmienił się na łagodniejszy.

To, że nie jest on wieczny, zauważył dopiero w latach 60. XX w. chemik i geolog Charles David Keeling. Naukowiec pierwszy wpadł na pomysł obserwowania koncentracji dwutlenku węgla w ziemskiej atmosferze. Gdy zaczął to robić w 1959 r., odnotował 316 cząsteczek CO2 w każdym milionie cząstek atmosfery. Aktualizowane każdego roku badania pozwoliły wyrysować sławną, stale rosnącą krzywą Keelinga.

Kiedy stworzony przez Keelinga wskaźnik ppm [parts per million – liczba części na milion] 10 lat później przekroczył liczbę 325, naukowiec zaczął alarmować Biały Dom. Początkowo udało mu się osiągnąć sukces. „Badania wykazały, że wzrost poziomu CO2 w atmosferze mógłby do 2000 r. wywołać wzrost średniej temperatury o siedem stopni, a poziomu mórz o ponad trzy metry” – zapisał w notatce przekazanej prezydentowi Richardowi Nixonowi jego doradca Daniel Patrick Moynihan. Dopisując na marginesie: ­„Goodbye New York, good­bye Washington”. Jednak ten czarny scenariusz się nie spełniał i minęło pół wieku, nim zaczęło się robić odczuwalnie cieplej. Obecnie stężenie dwutlenku węgla ­w atmo­sferze sukcesywnie przekracza liczbę 400 ppm i jeśli nadal będzie szybko rosło, to długotrwała zmiana klimatu musi w końcu przewrócić jakąś kostkę nowego domina. Natomiast dalszy ciąg zdarzeń wykreują jak zwykle ludzie.

 

Tego tekstu możesz również posłuchać w naszym dziale Multimedia.

 

Czytaj również:

Beduini i piaskonauci
i
ilustracja: Tomasz Kozłowski
Kosmos

Beduini i piaskonauci

Agata Romaniuk

W 2018 r. na środku pustyni Dhofar utworzono marsjańską bazę, w której analogowi astronauci przez cztery tygodnie ćwiczyli chodzenie, pobierali próbki skał, uprawiali rośliny i przeprowadzali eksperymenty.

Kopuły wyglądają z góry jak gomółki białego sera, z wyraźnie odciśniętym sitkiem. Jedna duża i pięć małych. Szczelnie połączone szarymi tunelami. Naokoło jasne prostokąty kontenerów, pomiędzy którymi poruszają się elektryczne ziesele – fotele na gąsienicach. Każdy jest wyposażony w koszyk na znaleziska. Prowadzą je spoceni i powolni kierowcy, ubrani w srebrne, pękate kombinezony i mający na głowach przeszklone kule.

Czytaj dalej