Pierwszy stoik
i
kadr z filmu „Pierwszy człowiek”
Opowieści

Pierwszy stoik

Piotr Stankiewicz
Czyta się 11 minut

Nie ma chyba na Ziemi ludzi, którzy nie słyszeliby o lądowaniu na Księżycu (słyszeli o nim nawet ci, którzy uważają je za ustawkę, a może zwłaszcza oni).

Film o Armstrongu ma prawo zainteresować każdego, w czyim imieniu „wielki krok dla ludzkości” był zrobiony – a więc każdego z nas. By go docenić, nie trzeba być fascynatem rakiet i dalekich lotów. Film proponuje perspektywę „humanistyczną”, opowiada nie tyle o dokowaniach, orbitach i impulsach właściwych, ile o ściśle ludzkiej stronie programu „Apollo” (i o jego ludzkich kosztach). Czym jest ta „ludzka strona”, to nie jest zaskoczeniem. Życie rodzinne zostało wyeksponowane bardziej niż astronautyczne, dużo jest o ciągłym napięciu, w jakim żyją bliscy astronautów – pod tym względem wszystko jest tak, jak należy się spodziewać po świeżutkim filmie o „Apollu”.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Ta ludzka strona ładnie pokazuje również, ile stoicyzmu potrzeba, by latać w kosmos i ogólniej – by decydować się na tak odważne kroki w nieznane. Jasne jest, że po astronautach spodziewamy się tego, czego stereotyp każe nam oczekiwać od stoika: spokoju, opanowania, niezdradzania emocji. Jednak pokazanie tego na ekranie, skuteczne a subtelne, nie jest takie łatwe. Oczywisty sposób – ten, który widzieliśmy już w wielu filmach – jest taki, że pokazujemy astronautów, pilotów, żołnierzy czy innych naszych dzielnych chłopców jako bohaterów bez skazy, sterylnych i nieustraszonych. Nic prostszego, niż tak ich właśnie odmalować, a i kamera to właśnie lubi. Kłopot w tym, że niczego się nie dowiemy, dopóki będziemy oglądać postać tak kryształową, że aż przezroczystą.

Stoika możemy zobaczyć tylko w prawdziwie ludzkich rysach. Poznamy go po tym, że dostrzeżemy miejsce na możliwe rozterki i wątpliwości. Takie jak te, które malują się nieraz na twarzy filmowego Armstronga. Z jednej strony wlecze się tu za nim ów kontekst rodzinny, relacja z żoną, rozmowy z synami o tym, czy tata aby na pewno wróci z Księżyca. Z drugiej zaś wszystkie te ujęcia, w których nasz bohater zatrzymuje się, spogląda, rozgląda się… nic nie mówi, ale widać, że nie jest to bezrefleksyjny chojrak, który nawet nie pomyśli, że robi coś niebezpiecznego. Polecam choćby scenę, gdy wchodzą do statku „Gemini”. Włazy są otwarte jak – nie przymierzając – wrota do trumny, cały korytarz się chybocze, całość sprawia wrażenie kruchej. Zbliżenie na twarz Armstronga, które wiele mówi. I choćby dla tej jednej sceny warto ten film zobaczyć.

Czytaj również:

Królestwo za orzechy
i
zdjęcie: Wouter Supardi Salari/Unsplash
Dobra strawa

Królestwo za orzechy

Dominika Bok

Przypominają kształtem ludzki mózg i znakomicie wpływają na pamięć, koncentrację oraz nastrój. Żeby były lepiej przyswajalne, warto namoczyć je przed spożyciem albo – w wersji dla zaawansowanych smakoszy – wytłoczyć z nich olej.

Sama nazwa orzecha włoskiego sugeruje, że ta roślina szczególnie lubi ciepło – typowe dla południowej Europy. Rzeczywiście w wyjaśnieniach etymologicznych jest trochę prawdy, gatunek ten można było spotkać w naszej – całkiem słonecznej wówczas – strefie klimatycznej, zanim nastała epoka lodowcowa, a wraz z nią doszło do wymarcia dużej części flory. Kiedy jednak orzech na dobre zadomowił się po raz wtóry na naszych terenach, doszło do zabawnej pomyłki. Tak naprawdę przywędrował on bowiem nie z Półwyspu Apenińskiego, lecz z Bałkanów przez Wołoszczyznę (górzystą krainę w Rumunii). Nie bez powodu w starych książkach kucharskich do dziś wśród wielu innych ingrediencji znaleźć można w przepisach „orzechy wołoskie”. Dolejmy jeszcze trochę oliwy do ognia tej językoznawczej historii: w Anglii orzechy włoskie nazywane są English walnut, Persian walnut, a czasami – kamień z serca – tylko walnut. Tyle określeń na jednego niepozornego orzeszka! Chociaż czy rzeczywiście tak niepozornego?

Czytaj dalej