Pątniczka Pokoju
i
ilustracja: Cyryl Lechowicz
Marzenia o lepszym świecie

Pątniczka Pokoju

Ewa Pluta
Czyta się 7 minut

Mildred Norman wierzyła, że ludzie są dobrzy, tylko czasem potrzebują małej inspiracji do działania. Aby im ją dać, ruszyła w drogę. Dosłownie.

Noworoczny poranek, 1953 r. W Pa­sadenie rozpoczęła się coroczna Parada Róż. Ulicami sunęły ukwiecone platformy, bajeczne karoce, luksusowe porsche – wszystkie opatrzone bynajmniej nie dyskretnymi nazwami lokalnych firm. Powiewały amerykańskie flagi – każda wielkości prześcieradła – tańczyły skąpo ubrane cheerleaderki, tłum się cieszył i wiwatował. Na archiwalnym filmie widać gigantyczną dynię z wydrążonymi ustami, nosem i oczami, z których machają rozbawieni ludzie. Dynia kroczy dziarsko, wypełnia cały kadr. Jak w karnawale: nadmiar form i kolorów, przesada, widowiskowy zbytek.

Przyglądająca się paradzie Mildred Norman zupełnie nie pasowała do barwnego tłumu. Siwe, luźno związane włosy, ani śladu makijażu, zero biżuterii. Skromny, wręcz zgrzebny strój: niebieskie spodnie, tenisówki, szeroka koszula, a na niej prosta bluza bez rękawów, na której z przodu widniał napis „Pątniczka pokoju”, z tyłu zaś: „W drodze od wybrzeża do wybrzeża na rzecz pokoju”. Z biegiem lat napisy się zmieniały: „10 000 mil pieszo dla rozbrojenia świata”, potem: „25 000 mil dla pokoju na świecie”.

Od tamtego noworocznego poranka Mildred Norman wędrowała przez 28 lat bez ustanku, aż do śmierci. Siedmiokrotnie przemierzyła Stany Zjednoczone wzdłuż i wszerz. Postawiła stopę w 50 stanach i 10 kanadyjskich prowincjach, przeszła część Meksyku. W 1964 r., po przebyciu 25 tys. mil, przestała je liczyć. „Jestem pielgrzymem, wędrowcem. Pozostanę wędrowcem, dopóki ludzkość nie nauczy się drogi pokoju. Idę, dopóki nie znajdę u kogoś schronienia, poszczę, póki nie dostanę od kogoś czegoś do zjedzenia” – mówiła w wywiadach. Co popchnęło ją do tego, by pielgrzymować przez prawie trzy ostatnie dekady życia?

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Pieszo po sens

Szła bez bagażu, bez ubrań na zmianę i bez pieniędzy – przez 28 lat wędrówki nie użyła ich ani razu. Cały dobytek mieś­ciła w kieszeniach: grzebień, składana szczoteczka do zębów, długopis, bieżąca korespondencja. Chciała być znikąd i bez przeszłości, dlatego nikomu nie zdradzała swojego imienia i nazwiska, posługiwała się wyłącznie pseudonimem Pątniczka ­Pokoju. Nie mówiła, ile ma lat ani skąd pochodzi. Na pytania dziennikarzy odpowiadała mgliście: dzieciństwo na niewielkiej farmie na Wschodnim Wybrzeżu, biedne, ale szczęśliwe. Twierdziła, że jej życie prywatne nie jest istotne. Liczy się co innego – pokój w ludziach, pokój na świecie. Z czasem jednak o Pątniczce Pokoju dowiadywano się więcej.

Rzeczywiście urodziła się i dorastała na kurzej farmie, na przedmieściach Egg ­Harbor City, w stanie New Jersey. „Byłam szczęśliwym dzieckiem. Miałam las do zabawy, zatokę do pływania, przestrzeń do rozwoju” – powtarzała w wywiadach. Jej siostra, Helen Young, po latach zdradziła, że nastoletnia Mildred uwielbiała się stroić, modowych inspiracji szukała w kolorowych żurnalach, w nowych sukienkach chętnie pozowała do zdjęć. Specjalnie wyprawiała się do Atlantic City, żeby zafarbować buty pod kolor czapki i rękawiczek. Lubiła dużo mówić, bawić się, chodzić na randki. W dorosłym życiu nie martwiła się o pieniądze, bo jako sekretarka zarabiała wystarczająco dobrze. Gdy rozpoczęła swoją pielgrzymkę, rodzina nie mogła uwierzyć: ona?

Tymczasem już od młodości życie Mild­red Norman toczyło się od spaceru do spaceru. Podczas wielogodzinnych węd­rówek z psem rozważała, co jest sensem życia, w przyrodzie szukała dowodów na istnienie wyższej siły. Chociaż w jej domu nie chodziło się do kościoła, Mildred jako nastolatka zaczęła zadawać sobie pytania o Boga i ludzką moralność. Roztrząsała życiowe paradoksy, choćby ten dotyczący altruizmu. Z jednej strony był przez wszystkich uznawany za jedną z najwyższych cnót, z drugiej – ludzie ciągle rywalizowali między sobą i dążyli do osobistego bogactwa. Późniejsza pątniczka nie umiała pogodzić w głowie sprzeczności, które dostrzegała wokół siebie.

ilustracja: Karyna Piwowarska
ilustracja: Karyna Piwowarska

Przełom

Kiedy miała 30 lat, podczas całonocnego spaceru w lesie doświadczyła nieznanego wcześniej uniesienia. „Weszłam na zalaną światłem księżyca polanę i zaczęłam się modlić. Poczułam w sobie pełną gotowość, bez żadnego wahania, by poświęcić swoje życie służbie czemuś większemu. »Jeśli możesz mnie użyć do czegoś, zrób to!« – mod­liłam się do Boga” – wspomina w książce Peace Pilgrim: Her Life and Work in Her Own Words będącej kompilacją jej wystąpień medialnych. Podczas tamtej nocnej żarliwej modlitwy poczuła, jak spływa na nią spokój. Mildred konstruowała swoją opowieść z olśnień, wizji, podszeptów intuicji. Ufała, że ma zadanie do wykonania, musi czekać tylko na znak – ale nie bezczynnie.

Życie Mildred Norman to realizacja opisanego przez Victora i Edith Turnerów trzyetapowego obrzędu – nomen omen – przejścia (choć bez jego ostatniej fazy: integracji jednostki ze społecznością). W przypadku Pątniczki Pokoju fazę wyłączenia ze społeczeństwa poprzedziły 15-letnie przygotowania do pielgrzymki. Po tamtej nocy na polanie w lesie przez kolejne lata dokonywała zmiany swojego życia. Porzuciła posadę sekretarki i zaczęła pracować jako opiekunka w domach starości, zajmowała się tzw. trudną młodzieżą i osobami z niepełnosprawnościami. „Brak doświadczenia nadrabiałam miłoś­cią, którą rozciągałam na innych” – wyjaś­niała potem w tym swoim charakterystycznym, kaznodziejskim, nieco irytującym stylu. Kilka lat po swoim nocnym duchowym przebudzeniu rozwiodła się z mężem, Stanleyem Ryderem, z którym kiedyś uciekła z rodzinnego domu. Po latach mówiła, że przyczyną rozwodu były różnice światopoglądowe. Podczas drugiej wojny światowej Ryder mimo jej gorących sprzeciwów wyruszył na front, ona przez te lata działała w organizacjach pacyfistycznych. Kiedy po wojnie wysłał jej z Europy pozew o rozwód, podpisała go bez żalu. Porzuciła też dawne nawyki. Tygodniowe wydatki nowej Mildred mieściły się w kwocie 10 dolarów. Zaczęła jeść wyłącznie owoce, warzywa, orzechy, ziarna, czasem ser. Zrezygnowała z mięsa nie tylko z powodów zdrowotnych. Twierdziła, że pacyfizm nie może być selektywny: faworyzować jedne gatunki, a dawać przyzwolenie na zabijanie innych. „Nie jem śmieciowego jedzenia i nie myślę śmieciowymi myślami” – przygotowania do pielgrzymki objęły też oczyszczenie umysłu. W 1952 r. wybrała się na pierwszy dłuższy „spacer”. Szlak Appalachów liczy 3500 km, biegnie z Georgii do Maine. Mildred pokonała go w sześć miesięcy jako pierwsza kobieta w historii. Poczuła wtedy, że wreszcie jest gotowa. Kilka miesięcy później opuściła swoją rodzinę oraz przyjaciół i jako ­Pątniczka Pokoju wkroczyła w fazę liminalną, czyli w stan zawieszenia między dwiema wspólnotami – według Victora Turnera charakteryzuje się on pokorą, odosobnieniem i sprawdzianami, podczas których poznajemy siebie na nowo.

Połów na drodze

Wyruszyła w świat bez ochrony, jaką dają pieniądze, dobra materialne, status społeczny. Założyła pątniczy strój, który w teorii miał negować jej seksualność, czynić z niej osobę bez właściwości, żyjącą poza czasem i biologią. W praktyce nadal widziano w niej kobietę – samotną, bez męskiego towarzystwa, a więc stanowiącą łatwy łup. Pątniczka Pokoju zdawała się jednak ignorować ograniczenia swojej, i nie tylko swojej, epoki.

Pielgrzymowanie było dla niej jak połów w morzu, ryby wpływały bez specjalnych starań z jej strony. Nigdy sama nie zbliżała się do ludzi, a jednak zawsze było ich dużo wokół niej. Kiedy podchodzili, zaczynała rozmowę – o tym, że warto w sobie budować pokój, być dla ludzi, a nie dla przedmiotów. „Moja pielgrzymka nie jest krucjatą, która kojarzy się z przemocą. […] Moje chodzenie jest przede wszystkim modlitwą o pokój” – powtarzała.

Jej pielgrzymka miała jednak nie tylko religijny, lecz także polityczny sens. Kiedy zaczynała marsz, trwała wojna w Korei i nagonka na komunistów rozpętana przez senatora Joego McCarthy’ego. Z jednej strony wyścig zbrojeń, zimna wojna, narastający lęk przed wojną atomową i komunizmem, z drugiej – powojenny boom gospodarczy. Wydawało się, że odwieczny dylemat „mieć czy być” właśnie doczekał się rozwiązania. Jasne, że mieć. W takiej sytuacji orędowanie za pokojem było aktem obywatelskiej odwagi, choć Mildred Norman o swoim posłannictwie wyrażała się skromniej: „Rolą pielgrzyma jest budzić ludzi z apatii i pobudzać do myślenia”. Rebecca Solnit w Zewie włóczęgi podkreśla, że pielgrzymowanie Pątniczki Pokoju wpisuje się w kryzys kultury i duchowości lat 50., który Johna Cage’a, Gary’ego Snydera i wielu innych artystów zaprowadził do wschodnich tradycji duchowych, m.in. buddyzmu zen, a Martina Luthera Kinga do Indii, gdzie zapoznał się z naukami Gandhiego o wyrzeczeniu się przemocy. Pielgrzymowanie Mildred Norman jest o tyle wyjątkowe, że choć buntowała się przeciwko światu, nie zaszywała się przed nim na pustkowiu. Jej trasa celowo prowadziła przez najbardziej zaludnione tereny kraju.

Zwykle pokonywała 25 mil dziennie, ale gdy była umówiona gdzieś na spotkanie, potrafiła przejść bez odpoczynku nawet dwa razy więcej. „Niekiedy, gdy noce są bardzo zimne, idę cały czas, żeby się jakoś rozgrzać. […] Wzorem ptaków latem migruję na północ, zimą na południe. Jeśli chcesz rozmawiać z ludźmi na świeżym powietrzu, musisz iść tam, gdzie pogoda pozwala na wyjście z domu”. Spała na poboczach dróg, cmentarzach, stacjach kolejowych, przystankach autobusowych i w domach napotkanych po drodze znajomych. Czasem też spędzała noce w ­areszcie, w którym zamykano ją za włóczęgostwo. Przymusową izolację traktowała jako szansę, by mówić współosadzonym o pokoju. Z tego samego powodu nigdy nie odmawiała dziennikarzom wywiadów. Z czasem stała się uznaną i rozpoznawalną mówczynią, zapraszano ją na wykłady w szkołach i uczelniach, niekiedy przyjmowała propozycje podwiezienia samochodem na wystąpienie. Jedna z takich podwózek skończyła się tragicznie – Mildred Norman zginęła w wypadku samochodowym w 1981 r.

Dzięki niej tysiące ludzi uwierzyło, że w chodzeniu tkwi potencjał zmiany. Jeśli nie świata, to przynajmniej siebie.

Czytaj również:

Domagaj się zmiany!
Marzenia o lepszym świecie

Domagaj się zmiany!

Paulina Wilk

Naomi Klein napisała poradnik dla młodych obrońców planety. Ale nie tylko nastolatkowie mogą odnaleźć w tej książce krótką i wnikliwą historię kryzysu klimatycznego wraz z instrukcją wyjścia z globalnego impasu – ta pigułka faktów i optymizmu przyda się też dorosłym.

Pochodząca z Kanady dziennikarka i aktywistka mogłaby postawić się w roli mentorki, jeśli nie matki chrzestnej, nowego pokolenia zaangażowanego w ochronę środowiska naturalnego. Ale cel tej niewielkiej, wciągającej książki był inny.

Czytaj dalej