„Uprzedzanie nieszczęścia”, premeditatio malorum, negatywna wizualizacja – nazwy są różne, ale idea jest jedna i ta sama. Jeżeli coś złego może nam się przytrafić, powinniśmy sobie wyobrazić, że przydarzy się nam na pewno. Tylko tyle i aż tyle. Diabeł – jak zwykle – tkwi w szczegółach.
Najłatwiej sobie to prześledzić na „zamkniętym scenariuszu”. Wyobraźmy sobie, że czekamy, aż wydarzy się Coś, i to będzie albo niekorzystne, albo korzystne dla nas (całe życie ludzkie jest trochę takim czekaniem). Przyjmą mnie na studia albo nie przyjmą, zdam egzamin lub nie zdam, wygram (mecz, zakład etc.) albo przegram. W uprzedzaniu nieszczęścia chodzi o to, żeby wyobrazić sobie, przywołać, a tak naprawdę to przeżyć wewnętrznie ten niekorzystny scenariusz, zanim w ogóle cokolwiek się wydarzy. Dzięki temu los przychodzi do nas „na gotowe” i nie może nas już zaskoczyć. Zanim sprawa rozstrzygnie się w realnym świecie, powinienem zmusić swoją duszę, by rzecz rozstrzygnęła się już w niej – i to na niekorzyść.