Pamięć to lek na lęk
i
"Dziewczyna przy pianinie" , Paul Cézanne, 1868 r./Wikiart (domena publiczna)
Pogoda ducha

Pamięć to lek na lęk

Katie Grant
Czyta się 7 minut

Obsesyjnie bałam się, że ktoś usłyszy, jak gram na fortepianie. Czy zapamiętanie nut może pomóc przezwyciężyć tę fobię?

Prawie codziennie gram na fortepianie. Spędzam przy instrumencie co najmniej godzinę, przeważnie więcej. Jednak moje poświęcenie wynika ze strachu, nie z miłości. Oczywiście trema przed występem, z którą zmaga się wielu solistów, jest zupełnie zrozumiała. Mój strach okazuje się mniej racjonalny: boję się, że ktoś – nieważne kto – mógłby usłyszeć, jak gram. Silny lęk nie pozwala mi chodzić na lekcje gry. Na samą myśl, że ktoś mnie słucha, mózg i palce odmawiają mi posłuszeństwa. Jest to podobne do paraliżu nóg, który uniemożliwia ucieczkę w naszych najgorszych snach. Mieszkam w domu szeregowym, więc jestem w stanie grać tylko dzięki temu, że mój fortepian ma regulację dźwięku. Gdy ściszę instrument, sąsiedzi usłyszą jedynie stukot klawiszy.

Fobia i trauma

Trudno ustalić przyczynę tego lęku. Nie boję się na przykład przemawiać publicznie. Nie sądzę, by podobny strach towarzyszył mi, gdybym miała zagrać na innym instrumencie. Jednak gdy tylko siadam przy fortepianie, przypominam sobie pogardę, jaką mój ojciec żywił wobec pianistów, którzy mają o sobie zbyt wysokie mniemanie. Może gdybym potrafiła zapewnić: „Naprawdę znam swoje ograniczenia!”, mój strach by się zmniejszył. Tymczasem próbuję jednak poskromić go za pomocą Wariacji Goldbergowskich Bacha. Wierzę, że jeśli nauczę się ich na pamięć i będę miała w zapasie nuty, zyskam podwójną ochronę przeciw lękom.

Podobno Bach skomponował 30 wariacji jako lek na bezsenność, choć ta teoria nie cieszy się już poważaniem naukowców. Z pewnością nie napisał ich z myślą o leczeniu fobii. Mimo to uznałam, że warto nauczyć się ich na pamięć. Po pierwsze to krótkie utwory – żaden nie przekracza dwóch stron partytury. Po drugie bohaterki powieści, nad którą właśnie pracuję, uczą się Wariacji, więc chcę zrobić to razem z nimi – wykorzystać metodę Stanisławskiego w procesie pisania, podobnie jak robią to aktorzy, wcielając się w rolę.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Wszystkie te powody okazały się niewystarczające. Krótkie nie znaczy przecież łatwe. Rozpisane na kilka odrębnych i wyrazistych głosów Wariacje trudno wykonać nawet na klawesynie, na który zostały pierwotnie skomponowane. Ich poziom trudności niejednokrotnie wykraczał poza moje umiejętności gry na fortepianie. Jednak wyzwania techniczne mnie nie zniechęcały. Wiedziałam, że czekają mnie godziny żmudnych ćwiczeń. Może gdybym nauczyła się Wariacji na pamięć, moja gra stałaby się bardziej płynna? Zdawałam sobie sprawę, że muzyka nie polega tylko na odtworzeniu zapamiętanych dźwięków, ale nurtowało mnie pytanie: czy pamięć może stać się lekarstwem na strach?

Wyuczony nawyk

Oczywiście pamięć może też pobudzić lęk. Traumatyczne wspomnienia podnoszą poziom adrenaliny, która z kolei generuje odpowiedź w ciele migdałowatym, czyli części mózgu odpowiedzialnej za przetwarzanie emocji. Tak jak w przypadku psów Pawłowa, które nauczyły się ślinić na dźwięk dzwonka, część mojego strachu to z pewnością wyuczony nawyk: spodziewam się strachu, kiedy głośno gram na fortepianie, więc się boję. Jednak ucząc się nut, wykorzystujemy zupełnie inny rodzaj pamięci. Techniki zapamiętywania nie angażują ciała migdałowatego, tylko hipokamp – strukturę mózgu odpowiedzialną za utrwalanie naszych doświadczeń.

Do takich technik należą m.in. pamięć fotograficzna – pozwalająca nam „zobaczyć” nuty w umyśle – oraz analityczna. Ta druga analizuje metody danego kompozytora i preferowane przez niego schematy muzyczne, aby na tej podstawie wywnios­kować, jaka będzie dalsza część utworu. Niestety, okazało się, że z biegiem lat utraciłam pamięć fotograficzną, tak przydatną w czasie egzaminów. Brakowało mi też odpowiedniej wiedzy muzycznej, abym mogła skorzystać z pamięci analitycznej. Nie wszystko było jednak stracone. Zamierzałam wykorzystać „porcjowanie”: uczyć się pojedynczych segmentów, a następnie połączyć je i osadzić w pamięci mięśniowej albo – by posłużyć się terminem naukowym – w pamięci proceduralnej, bo mięśnie oczywiście pamięci nie mają.

Pamięć proceduralna koduje i przechowuje powtarzane przez nas czynności w różnych obszarach mózgu: tempo i koordynacja przetwarzane są w móżdżku, a jazda na rowerze – w skorupie. Pamięć ta bywa zupełnie nieprzydatna na przykład wtedy, kiedy generuje wrażenia fantomowe u osób z amputowaną kończyną. Jednak przywraca ona nadzieję tym z nas, którzy odczuwają lęk. Nie jest połączona z pamięcią emocjonalną ani empiryczną, więc jeśli uda się nam ograniczyć automatyczną reakcję lękową, powinna pozwolić na działanie przez kilka pierwszych sekund, dopóki nie zdołamy opanować strachu.

Co więcej, dzięki temu, że pamięć proceduralna jest osadzona w obwodach naszego mózgu, potrafi przetrwać mentalną katastrofę. Kiedy wirus zaatakował centralny układ nerwowy Clive’a Wearinga, brytyjski muzykolog nie był w stanie zapamiętać niczego na dłużej niż 30 sekund. Pamięć proceduralna pozwala mu nadal grać na fortepianie, mimo że Wearing nie potrafi sobie przypomnieć, jak właściwie nauczył się danej melodii. Czy zatem gdybym zapadła na demencję, wciąż pamiętałabym Wariacje?

Jak z nut

Zaczęłam ćwiczyć, uważnie oznaczając palcowanie i do skutku powtarzając te same frazy, ciągle ze ściszonym fortepianem, żeby nie prowokować sąsiadów. Czasami zmuszałam się do podkręcenia dźwięku – musiałam poczuć strach, żeby móc go pokonać. Cały ten proces pochłaniał niesamowicie dużo czasu. Zastanawiałam się, dlaczego koncertujący pianiści, których na scenie nie paraliżuje trema, w ogóle zawracają sobie głowę zapamiętywaniem nut? Czy nie szkoda im czasu, który mogliby poświęcić na ­poszerzenie repertuaru? W ciągu roku udało mi się dotrzeć zaledwie do wariacji nr 10. Wiem, że młodzi muzycy zapamiętują dziesiątki utworów, zapewne zainspirowani słowami Clary Schumann, która głosiła, że gra bez nut „dała jej skrzydłom siłę, by polecieć”. Jednak dla starszych muzyków zapamiętywanie nowych utworów stanowi coraz większy problem.

Oczywiście moda nieustannie się zmienia. Jeszcze 60 lat temu muzycy zgodnie twierdzili, że gra z pamięci to oznaka arogancji, wywyższania się ponad nuty. Potępiali ją Chopin i Beethoven. Mendelssohn nie miał najmniejszego problemu z zapamiętywaniem utworów, ale kiedy pewnego razu przed koncertem zorientował się, że nie przygotowano mu partytury, poprosił organizatora, by położył na pulpicie jakąkolwiek starą książkę i przewracał strony, mimo że miał grać swój utwór!

Kiedy na własnej skórze poznałam trudności związane z uczeniem się utworów na pamięć – zdarzało się, że umykała mi nawet kolejność wariacji – zaczęłam się zastanawiać, czy ta współczesna obsesja właściwie nie podważa naszej pewności siebie. Nie ulega wątpliwości, że zapamiętywanie wpływa na doświadczenie gry przez zawodowców, dodając do niej element napięcia, który zapewne docenią słuchacze znudzeni doskonałymi nagraniami, ale który może przerażać samych muzyków. Ja traktowałam to jednak jako terapię, a więc ćwiczyłam dalej.

Próby, błędy

Po jakichś siedmiu miesiącach dokonałam odkrycia: dzięki ciągłemu powtarzaniu nie tylko opanowałam nuty Wariacji Goldbergowskich, lecz także poprawiłam swoją technikę. I choć frustrowało mnie wolne tempo tych postępów, od czasu do czasu udawało mi się zagrać coś, co brzmiało zupełnie jak muzyka napisana przez Bacha. Pod wpływem impulsu sięgnęłam po utwory innych znanych mi kompozytorów: Brahmsa, Schuberta, Debussy’ego czy nawet Rachmaninowa. Z pewnością nie grałam „dobrze”, ale technika nie stanowiła już głównego problemu. Osiągnęłam konkretny poziom umiejętności. Co więcej, regularny trening sprawił, że moja pamięć stała się sprawniejsza, podobnie jak w przypadku londyńskich taksówkarzy przygotowujących się do słynnego egzaminu z wiedzy o mieście. Innymi słowy – pamięć proceduralna działała.

A co z moim strachem i adrenaliną? Cóż, o dziwo, jeszcze częściej zaczęłam ściszać dźwięk. Czy należało zatem uznać mój eksperyment za nieudany? Niezupełnie – prawie niezauważalnie zaczęła mnie nurtować kolejna kwestia. Czy zamiast traktować pamięć jako wsparcie w pokonywaniu lęku, mogę wykorzystać ją jak trampolinę i całkowicie odmienić moje doświadczenie gry na fortepianie?

To pytanie wywołało we mnie jeszcze większy niepokój. Moje postępy techniczne nie budzą wątpliwości, ale jak daleko mogę z nimi zajść? Jak długo będę w stanie je utrzymać? Zauważyłam, że zamiast nabrać pewności siebie, zyskałam ciekawość: dostrzegam w muzyce więcej. Godziny zapamiętywania nie pomogły mi zapanować nad strachem – nauczyły mnie raczej, że muzyki nie można grać z pamięci, chyba że ma się problemy ze słuchem. Całkiem inaczej wyobrażałam sobie automatyczną grę. Tymczasem okazało się, że od początku byłam w błędzie: zapamiętanie danej frazy nie sprawiło, że przestałam myśleć – wręcz przeciwnie, zaczęłam myśleć jeszcze intensywniej.

I oto siedzę przy wyciszonym fortepianie. Mój lęk, że ktoś mnie usłyszy, jest silny jak nigdy przedtem. Potrafię jednak nad nim zapanować. Miło byłoby zagrać głoś­no. Cudownie byłoby pójść na lekcję gry. Ale ostatnio kiedy ćwiczę Bacha, rzadziej myślę o strachu, a częściej o tym, że dotykam czegoś potężniejszego ode mnie.

Jeśli nadal będę grać po cichu, świat nie straci wiele. Jeśli podkręcę dźwięk, mogę – sparaliżowana strachem – stracić wszystko, co zyskałam. Myślę, że nie ma się tu nad czym zastanawiać.

Pierwotnie tekst ukazał się w serwisie Aeon.co. Tytuł i śródtytuły zostały dodane przez redakcję „Przekroju”.

Czytaj również:

Kto ma uszy, niechaj słucha
i
„Lunch w restauracji Fournaise”, Auguste Renoir, 1875 r./The Art Institute of Chicago (domena publiczna)
Edukacja

Kto ma uszy, niechaj słucha

Aleksandra Pezda

Cierpliwe i uważne słuchanie drugiego człowieka to zanikająca sztuka. Zapomnieliśmy, jak to się robi. Są jednak powody, dla których powinniśmy znowu nastawić się na odbiór.

Doświadczyłam tego podczas mityngu Anonimowych Hazardzistów. Rozmowy toczyły się wokół codziennych spraw – ktoś pokłócił się z teściową, ktoś inny tego dnia nudził się w pracy. ­Jeden z mężczyzn przez kwadrans mówił o szczeniaku, którego przyniósł niedawno do domu: co pies je, jak się bawi, ile razy dziennie trzeba z nim wyjść. Brakowało w tej opowieści akcji, nikt jednak nie próbował przerywać. Słuchaliśmy z powagą i bez komentarzy. Spotkanie było otwarte. Poszłam tam, bo pracowałam nad reportażem o uzależnieniach, ale pod nikogo się nie podszywałam, doskonale też zdawałam sobie sprawę z głównej zasady mityngów, zgodnie z którą żadna z historii uczestników nie może wyjść poza ten krąg. Oprócz mnie nie dołączyła żadna nowa osoba, zabrakło więc „mocnej”, typowej dla debiutujących AH opowieści o wchodzeniu czy wychodzeniu z nałogu. Mogłam się nudzić. Tymczasem po pierwszej godzinie zdałam sobie sprawę, że wcale nie chcę opuszczać tego miejsca. Czas biegł, ale ja nie czułam, że go tracę. Nieoczekiwanie sprawiło mi ulgę słuchanie pozbawionych dynamicznej puenty raportów z dnia codziennego. Uwiódł mnie panujący wśród nas spokój. Nikt nikomu nie przerywał. Nikt nie wykazał nawet odrobiny zniecierpliwienia. Nie było sporów, przepychanek ani popisów. Pomyślałam: „Kiedy ostatnio spędzałaś z ludźmi czas w taki sposób? Tak bezkolizyjnie i tak kojąco?”. Nie mogłam sobie przypomnieć.

Czytaj dalej